07 czerwca 2013

Ministra Barbara Kudrycka żałuje, że sama nie napisała ustawy o szkolnictwie wyższym

To główny sens wypowiedzi Pani Minister dla Radiowej Trójki. Tymczasem ustawy: prawo o szkolnictwie wyższym i ustawa o stopniach naukowych i tytule naukowym zostały na tyle ogólnikowo sformułowane, żeby pani ministra mogła aktami wykonawczymi nadać im własny, autorski charakter. Nie ma co teraz odwracać kota ogonem i twierdzić, że za problemy w szkolnictwie wyższym odpowiada grupa akademickich ekspertów skupionych wokół prof. Jerzego Woźnickiego. Ciekawe zatem, jak to jest możliwe, że mamy do czynienia z:

- niedofinansowaniem działalności statutowej i badawczej jednostek akademickich uczelni publicznych (poza systemem grantowym, gdyż ten ma charakter antagonistyczny jak gra o sumie zerowej);

- podporządkowaniem przez ministrę resortu Polskiej Akademii Nauk i Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów (po raz pierwszy mianowania członków CK były podpisane przez ministra, a nie przez Premiera);

- administracyjnym rozstrzyganiem o tym, co jest obszarem, dziedziną i dyscypliną naukową (tego nie było nawet w PRL);

- formalnej, pozamerytorycznej ocenie czasopism naukowych i ustanowieniu wykazu, który kompromituje resort i powołany do tego celu zespół (mamy wystarczającą ilość analiz, protestów różnych komitetów nauk, których gremia wykazały absurdalność tylko parametrycznej oceny pism naukowych);

- wprowadzeniem do ustawy art. 21a, który jest w jeszcze gorszym wymiarze powtórką z "marcowych docentów";

- utrzymywaniem przez MNiSW zadziwiająco patologicznej ścieżki do turystyki habilitacyjnej na Słowację i do Czech;

- wprowadzeniem rozporządzeniem zasad nostryfikowania dyplomów zagranicznych, które tworzy nowy rodzaj turystyki dla naukowców z krajów wschodniej Europy, w żadnym zakresie nie przyczyniając się do podnoszenia poziomu badań i awansów naukowych polskich naukowców, tylko wprost odwrotnie,

itd., itd.

Stwierdzenie pani ministry, że (...) nie można wprowadzać uznaniowości do ustawy o szkolnictwie wyższym, musi ona zakładać pewną standaryzację", jest niczym innym, jak zakwestionowaniem prawa naukowców do wyrażania opinii o jakości rozpraw doktorskich, habilitacyjnych czy dorobku na tytuł naukowy profesora. To dziwne, że jeszcze w NCN poddaje się wnioski recenzjom. Nie wystarczyłyby wystandaryzowane kryteria oceny? Jeszcze trochę a będzie można zlecić informatykom, napisanie programu, który automatycznie będzie sam rozstrzygał o tym, czy "wklepane" do odpowiednich rubryk dane są wystarczające do uznania przez kogoś kompetencji naukowo-badawczych. Można to nawet wyskalować, jak zadania w maturalnych testach, by np. naukowcy sami w maksymalnie 250 słowach opisali znaczenie swoich osiągnięć.

Też żałuję, że pani prof. Barbara Kudrycka sama nie napisała powyższych ustaw, bo przynajmniej wszystko byłoby czarno-na białym, a tak to wkrótce się okaże, że ci, którzy naonczas byli przeciw, są głównymi sprawcami zła. Wystarczy porównać komentarz do znowelizowanej ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym, jaki opublikowali profesorowie Hubert Izdebski i Jan Zieliński z tym, jaki ukazał się w bieżącym roku po dwóch latach vacatio legis tych samych autorów, by dostrzec nie tylko wiele luk, kardynalnych błędów, ale i źródeł patologii, których ofiarami staną się najmłodsze pokolenia polskich naukowców. Wielu już teraz może rozstać się z marzeniem o awansie naukowym. Winni będą jacyś ONI.

Inna rzecz, to czy jakakolwiek ustawa w naszym kraju została kiedykolwiek napisana przez ministra?

06 czerwca 2013

Postmodernistyczny profesor, czyli niekompetentny celebryta

Fizyk prof. Łukasz Turski stał się gwiazdą socjometryczną polskich mediów w zakresie oświatowej ignorancji. W „Rzeczpospolitej” z dn. 27 maja 2013 r. opublikował artykuł pt. „Obrońcy dzieciństwa na manowcach”. Moja polemika z tym tekstem ukazuje się w dn. 6 czerwca 2013 r. na łamach opiniotwórczego dziennika, za co jestem wdzięczny jego redakcji. Środowisko akademickie pedagogów było bowiem słusznie wzburzone i dotknięte sformułowaniami niekompetentnego celebryty, który przecież od lat krytykował brak w polskiej oświacie głębokich reform. Nie rozumie jednak, że nie mają z tym faktem nic wspólnego naukowcy, których regularnie władze ignorują. Natomiast chętnie, szczególnie jeśli nie znają się na rzeczy, włączają uległe wobec władzy jednostki do uzasadniania fatalnych rozwiązań ustrojowych, organizacyjnych, programowych i metodycznych. Tak było zawsze, ale dziwi nas szczególnie teraz, kiedy tak być nie musi, bo ponoć żyjemy w suwerennym państwie. Tak, suwerennym zewnętrznie, ale nie wewnętrznie, bo tu wolność obywateli jest naruszana w bardzo różnych obszarach.

Tak to już jest, jak jakieś medium chce się podeprzeć postmodernistycznym autorytetem, to znaczy takim, który nie ma wiedzy na dany temat, ale ma tytuł profesora, a profesorom nikt do umysłów nie zagląda, bo przecież są w tym kraju umysły renesansowe (Niemcy określają je mianem Besserwisser). Nic dziwnego, że publikuje się każdą głupotę, byle tylko zadrukować strony, rozjątrzyć. Słusznie. Na tym polega dzisiejsza stymulacja opinii publicznej. Trzeba wpuścić bełkot, żeby zdenerwowali się fachowcy i napisali, jak jest naprawdę. Tyle tylko, że w społeczeństwie pozostaje ślad owego bajdurzenia postmodernistycznego profesora, bo przecież po tygodniu czy dwóch, kiedy nawet ukaże się polemika z jego tekstem czy wypowiedzią, i tak już nikt do nich nie wróci. Kto trzyma w domu gazety sprzed dwóch dni, a co dopiero sprzed tygodnia? Gazetę się czyta i wyrzuca do śmieci, oczywiście zgodnie z zasadami segregacji.

Postmodernistyczny profesor może mówić na każdy temat. Mówi i pisze tym więcej, im mniej się na nim zna, bo przecież nie o wiedze tu chodzi, tylko o brylowanie w mediach. Punktem wyjścia do własnej narracji jest albo zła pamięć szkoły z czasów socjalizmu, a tym samym także negatywny obraz pedagogiki jako „nauki”, która przecież nie mogła się zmienić. Panu Ł. Turskiemu wydaje się, ba, on jest nawet pewny, że z pedagogiką jest jak z fizyką. Jak już ktoś, coś kiedyś napisał, to znaczy, że to obowiązuje na wieki wieków. Zapewne dlatego kojarzy tę naukę z dawno już zdewaluowaną pedagogiką socjalistyczną. Nie wie, że pojawił się w całej humanistyce Wielki Zderzacz Hadronów, przełom paradygmatyczny, bo gdyby był tego świadom, to może pisałby inaczej.

Fizyk nie musi wiedzieć, że humanistyka i nauki społeczne zmieniają się nieustannie, są płynne jak nowoczesna i ponowoczesna rzeczywistość. Istotą tych nauk jest właśnie zmienność, a nie stałość, aczkolwiek pewne prawidłowości mamy już dawno odkryte i istnieje wokół nich czy w związku z nimi pewna zgoda akademickiej społeczności. Zgoda, umowa społeczna profesorów jest tu jednak doraźna. Trwa tak długo, jak nie pojawi się do dotychczasowych ustaleń antyteza. Wiedza humanistyczna i społeczna jest ambiwalentna, co wcale nie czyni jej gorszą nauką w stosunku do innych. Niech sobie sięgnie Ł. Turski do najnowszej rozprawy prof. Lecha Witkowskiego. Mam nadzieję, że coś z niej zrozumie. W końcu pedagogika to nie fizyka.

Pedagogika w odróżnieniu np. od fizyki uczy nie tylko pewnej mądrości o świecie wychowania i kształcenia drugiego człowieka czy formowania samego siebie, ale także uczy zarówno swego rodzaju pewności, optymizmu, zaangażowania, jak i skromności, pokory wobec świata i ludzkości, by stosowane przez pedagogów metody i formy edukacji a przecież zakorzenione w swoich uzasadnieniach we wszystkich naukach, mogły – jak pisał wybitny antropolog Claude Levi -Strauss - służyć poznaniu człowieka i umożliwieniu mu pogodzenia własnego człowieczeństwa i natury w uogólnionym humanizmie.

Można mówić i pisać o edukacji, o systemie oświatowym na podstawie tego, jak czuje się w szkole nasz wnuczek czy dziecko sąsiada, ale jak czyni to przedmiotem uogólnień profesor fizyki, medialny celebryta, to zaprzecza nie tylko własnym kompetencjom, pozycji społecznej, ale i narusza status dyscypliny, której nie znał, nie zna i zapewne nie zamierza się nią w ogóle interesować, bo i po co. On ją po prostu traktuje z wyniosłością czy pogardą typową dla niektórych - mam nadzieję - przedstawicieli nauk ścisłych. Gdybyśmy bowiem poczytali książki ks. prof. Michała Hellera, to odczytalibyśmy w nich zupełnie inną kulturę reprezentowania filozofii nauk ścisłych. A przecież w dziejach nauki także pedagodzy mogliby znaleźć przykłady fizyków, którzy przejawiali służalczość wobec reżimu własnego lub obcego państwa totalitarnego. W żadnej mierze jednak nie formułowaliby uogólnień w stylu: fizycy to „postkomunistyczna zgraja”, gdyż byłoby to poniżej wszelkich standardów. A tak niestety uczynił w odniesieniu do pedagogów akademickich profesor Ł. Turski.

Pedagogika nie rozliczyła się z minionym okresem socjalizmu. Szkoda. Wielokrotnie o tym pisałem i zwracałem na to uwagę mojemu środowisku. W humanistyce jednak pewne procesy i tak zachodzą w sposób naturalny. Wiatr historii, powiew nowej myśli, także radykalnie krytycznej, nowej metodologii badań wymiata ze sceny nie tylko dotychczasowe teorie, modele czy podejścia, ale i ich twórców, przenosząc do „muzeum (nie-)pamięci narodowej”. Jednych przechowuje w nim z szacunkiem, bo nie wszystko, co i jak pisali o kształceniu czy wychowaniu nadaje się do wykluczenia w systemie zero-jedynkowym, innych zamyka w „sejfach politowania godnej submisji”, bo na szczęście praktyka często szła innym torem, niż chciała tego władza czy niektórzy pseudouczeni.

Pisanie zatem przez profesora fizyki tekstu na zamówienie politycznego sponsora nie tylko odsłania upadek niektórych autorytetów, ale także czyni żałosnym stan, w jakim znajduje się część akademickiego środowiska. Fizyk nie musi wiedzieć, że aby poznać i zrozumieć procesy społeczno-wychowawcze, edukacyjne, trzeba umieć wyzwolić się z poprawności politycznej, ze służalczej postawy wobec wszelkiego władztwa, w tym własnej ignorancji, trzeba nauczyć się patrzenia na te procesy m.in. z punktu widzenia Innego.

Dla mnie ważniejsze jest od komentarzy profesora fizyki to, co pisze na temat rozwoju społeczeństw wspomniany powyżej antropolog:

(…) społeczności, uważane za zacofane, traktowane jako „resztki” ewolucji, zepchnięte na margines i skazane na wyginięcie, stanowią źródłowe formy życia społecznego. Są doskonale wiarygodne, ponieważ niezagrożone wpływami z zewnątrz”. (Antropologia wobec problemów współczesnego świata, Kraków 2013, s. 21)

Protestujący przeciwko pseudoreformie obniżenia wieku szkolnego rodzice nie są kanibalami kultury, nędznikami na marginesie cywilizacji, ale pełnoprawnymi obywatelami III Rzeczpospolitej, których władza nie może ignorować i za pomocą profesorskich wypowiedzi ignorantów dezawuować. Ponoć mamy społeczeństwo obywatelskie, a nie totalitarne, etatystyczne, w którym racja jest tyko i wyłącznie po stronie władzy. Żaden antropolog kultury nie pozwoliłby sobie na taką arogancję, by stwierdzić, że określona część polskiego społeczeństwa postrzegana zrazu jako tradycyjna czy archaiczna, nie ma w nim prawa do godnej egzystencji, do ochrony własnych wartości i praw. Pan Łukasz Turski nie musi znać i nie musi też uznawać Międzynarodowej Konwencji o Prawach Dziecka. Może uznawać jako jedynie ważne w jego życiu tylko prawa fizyki. Rodzice mają jednak bezwzględne pierwszeństwo w relacjach z władzą w wypowiadaniu się na temat własnych dzieci i warunków do ich instytucjonalnej edukacji. Już mieliśmy taki ustrój, w którym to władza państwowa rozstrzygała sprawy za obywateli i przeciwko nim.


05 czerwca 2013

WSTYD



Doczekałem się kolejnej książki Elżbiety Czykwin, która stanie się niewątpliwie ważnym dziełem w jej dorobku naukowym. Socjolog wychowania i pedagog społeczny z Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie czyni przedmiotem analiz jeden ze społeczno-pedagogicznych fenomenów naszych czasów, chociaż od kilku wieków fragmentarycznie rozpoznawany przez innych badaczy w bardzo wąskim zakresie swojej istoty i funkcji. Po jej książce pt. „Stygmat społeczny”, za którą została wyróżniona Nagrodą im. Profesor Ireny Lepalczyk Łódzkiego Towarzystwa Naukowego w 2007 r., pojawiła się w obszarze Jej zainteresowań poznawczych kategoria bardzo do niego zbliżona, jaką okazał się problem wstydu. Istotnie, należą się wyrazy szczególnego uznania za wyjątkowe wyczucie zjawisk, którym warto przyjrzeć się w sposób syntetyczny, metapoznawczy, dociekając ich już rozpoznanych w naukach humanistycznych i społecznych znaczeń, predyktorów, by zacząć budować wokół nich lub w związku z nimi teoretyczną wiedzę.

Tylko w ten sposób można zacząć rozumieć znaczenie kulturowe, społeczne i polityczne kumulatywnego charakteru rozwoju nauk humanistycznych jako integrującego wyniki rozproszonych w świecie, w różnych ośrodkach akademickich, wyników badań tego samego wydawałoby się zjawiska, ale diagnozowanego z bardzo różnych perspektyw i interpretowanego w odmiennych perspektywach paradygmatycznych. Trzeba ogromnego, żmudnego wysiłku poznawczego w poszukiwaniu źródeł wiedzy na jakże wąski problem, by uchwycić jego znaczenia, struktury czy dopełniające się sensy i ukazać je w zupełnie nowej odsłonie, z odniesieniem do współczesności.

W badaniach Elżbiety Czykwin wyraźnie przeważa socjologiczna perspektywa wglądu w kategorię, która jest jednoznacznie kojarzona z cechą ludzkiej emocjonalności i samoświadomości. To zaskakujące, że o wstydzie, podobnie jak Piotr Sztompka o zaufaniu, pisze socjolożka, by osadzić interesujący ją fenomen w życiu społecznym, w relacjach intra- i interpersonalnych jako cząstce ludzkiej kultury albo jej braku. Autorka znakomicie konstruuje swój wykład o wstydzie, prowadząc czytelnika po meandrach jego różnych typologii, uwarunkowaniach, strukturach a nawet klinicznych skutkach. Z książki powinni zatem skorzystać pedagodzy resocjalizacji, pedagodzy społeczni, którym bliższa jest potrzeba dociekania powodów odczuwania przez człowieka wstydu i doświadczania nań reakcji środowiska. Poznajemy zjawiska synonimiczne, a przecież mające obok wspólnego zakresu doznań także swój koloryt i odmienność w przeżywaniu codziennego świata życia. Mam tu na uwadze takie stany, jak zakłopotanie, zażenowanie, utrata twarzy.

Rozprawa E. Czykwin staje się niezmiernie ważną dla współczesnych badań i teorii socjalizacji, bowiem dotyka kwestii rozwoju tożsamości człowieka, jego inkulturacji, a zarazem możliwych reakcji na dyrektywną formację jego osobowości. W rzeczywistości bowiem wszystkie modele wychowania antyautorytarnego, emancypacyjnego, niedyrektywnego eliminują z przestrzeni wpływu społecznego i psychicznego stan, który ma tak negatywny charakter i konsekwencje w życiu jednostki. To zatem, czym zajmuje się E. Czykwin dotyczy socjalizacji i wychowania jednostki w środowiskach autorytarnych, dyrektywnych, w społeczeństwach totalitarnych, ale już funkcjonuje w znacznie mniejszym wymiarze w przestrzeni poszanowania człowieka, jego godności osobowej, indywiduum.

Autorka znakomicie konstruuje swoją rozprawę, nadając układowi treści logikę historyczno-problemową, wprowadzając nas w odkrywanie przez naukę fenomenu wstydu, mechanizmów jego powstawania i możliwych następstw. Przeważają w tych dociekaniach analizy kliniczne, bo te mają w swoim tle wyniki wieloletnich obserwacji, badań i egzemplifikacji ich przejawów. Znakomite są tu odniesienia do wybranych biografii, odniesienia do religii (chociaż te są zbyt jednostronne i powierzchowne), jak i bohaterów dzieł literackich.

Dzięki tej monografii pedagodzy stają przed kolejnym wyzwaniem społeczno-edukacyjnym, a mianowicie koniecznością udzielenia odpowiedzi na pytania:

Co ma czynić wychowawca ze wstydem u dziecka, jego poczuciem wstydu?

Czy i jak dalece można wykorzystywać wstyd jako źródło, przyczynę, przejaw czy następstwo własnych oddziaływań na innych?

Jak reagować na wstyd pierwotny, będący następstwem socjalizacji pierwotnej w sytuacji, gdy dochodzi do tego wstyd wtórny?

Czy wychowywać w poczuciu lub do poczucia wstydu?

Jaką rolę odgrywa tu płeć? Jak ma się do tego kategoria ludzkiego sumienia, empatii, wrażliwości społeczno-moralnej?

W jakie obszary ludzkiego – dziecięcego życia wpisuje się wstyd w wyniku zamierzonych oddziaływań wychowawczych?

Czy dotyczy on cielesności, fizyczności, czy może także uczuciowości, uspołecznienia?

Co ze wstydem grupowym jako czynnikiem stymulowania rywalizacji społecznej w procesie wychowania?

Jak radzić sobie ze wstydem w kształtowaniu postaw patriotycznych dzieci i młodzieży, w budowaniu pamięci społecznej określonej zbiorowości?

Jaką rolę odgrywa socjalizacja wirtualna wraz z możliwym ukrywaniem w niej własnej tożsamości a zarazem jako zupełnie nowe środowisko przemocy i zawstydzania innych?

Jakie znaczenie ma bezwstyd w nieprzyzwoitych zachowaniach czy postawach pedagogów?

itd., itd.

Książka Elżbiety Czykwin pokazuje nam złożoność wiedzy na tytułową kategorię, a zarazem uświadamia, jak wiele ma ona jeszcze wymiarów oczekujących na opis i wyjaśnienie, kategoryzacje i nowe syntezy. Tę rozprawę warto przeczytać i włączyć do kolejnych, bardziej interdyscyplinarnych badań nad wstydem lub jego brakiem w sytuacji, gdy powinien on odgrywać rolę super-ego.

04 czerwca 2013

Oświatowa l(e)wica w Łodzi

Jak podaje łódzka prasa - nowy szef łódzkiego SLD zamierza zgłosić pani prezydent miasta Hannie Zdanowskiej wniosek o odwołanie (bezpartyjnej) dyrektorki Wydziału Edukacji UMŁ m.in. za to, że w najgorętszym okresie ośmieliła się wyjechać z grupą nauczycieli do Turcji. Także radna Małgorzata Niewiadomska-Cudak (SLD)złożyła taki wniosek, czyli są już dwa z tej samej partii? Co ciekawe, pani radna chciałaby też dowiedzieć się, jak wyglądają zarobki zatrudnionej na 4/5 etatu w UMŁ pani dyrektor na tle zarobków dyrektorów innych wydziałów magistratu. Słusznie, bo gdyby okazało się, że pozostali dyrektorzy na pełnym etacie zarabiają mniej, to należałoby wszcząć raban. Mnie tam nie interesuje, ile zarabia pani radna, ani ktokolwiek inny. Niech i zarabia 100 tys. zł miesięcznie, albo i jeszcze więcej.

Być może to pech, a może ktoś przy tym majstrował, że w minionym tygodniu zawiesił się elektroniczny system danych o naborze do przedszkoli i rodzice "nie mogli sprawdzić", czy ich dziecko zostało przyjęto do miejskiej placówki, czy też nie. Dyrektorka Wydziału nie jest informatykiem, nie zajmuje się siecią komputerową, bo od tego są specjaliści. Wcale nie dziwię się zdenerwowanym rodzicom, że nie mogli sprawdzić via łącze internetowe, czy ich pociecha dostała się do przedszkola, czy nie, chociaż - jakby udali się do przedszkola lub do niego zadzwonili - to taką informację by otrzymali. W Łodzi zawsze było, jest i będzie mniej miejsc w przedszkolach niż jest chętnych, bowiem - o ile sobie dobrze przypominam - to w czasach rządów SLD i PSL te przedszkola skutecznie likwidowano (1993-1997).

Dzisiaj jest 4 czerwca, więc szef SLD powinien świętować rocznicę polskiej wolności i dostrzec, że pani dyrektor wyjechała do Turcji nie na wycieczkę, tylko w celach służbowych. Inaczej nie otrzymałaby zgody na tę podróż. A może było inaczej? Może pani dyrektor wzięła sobie urlop, by w okresie ponoć najtrudniejszym opalać się w słonecznej Turcji? A może miała tam do spełnienia misję polityczną? W końcu wczoraj wróciła do kraju, a w Turcji są zamieszki? Studenci buntują się na ulicach, protestują przeciwko władzy, która nie słucha swego ludu... Ech, ci siewcy wolności i zawiści ...

W ogóle nasza dyrektorka ma ciężkie życie. Ledwo wróciła z konferencji naukowej w Pradze, a ulice tego Złotego Miasta zostały zalane powodzią. Może też w tym maczała swoje palce? Ja bym ją za to też odwołał. Oj, stare to chwyty socjotechniczne, by oskarżać samorządowca w czasie nieobecności w kraju o to, że w jego urzędzie źle się dzieje tak, jakby nie było w tym Wydziale kompetentnych zastępców. To po co są zastępcy dyrektora? Po co są wiceprezydenci? Po co są zastępcy przewodniczącego SLD w Łodzi? itd., itd.

Jak wytłumaczy szef SLD służbowy wyjazd pani Marszałek Sejmu Ewy Kopacz do Pekinu? Pojechała tam na wycieczkę, czy najeść się ryżu za darmo? Tomasz Trela, przewodniczący SLD w Łodzi mógłby popracować trochę nad swoim posłem z Łodzi i poduczyłby go trochę historii Polski, by ten nie kompromitował swojego środowiska politycznego i naszego miasta. Ciekaw jestem, co napisze i do kogo, jak przewodniczący SLD Leszek Miller uda się z wizytą zagraniczną? Podróże kształcą, ale nie szefa łódzkiej SLD. On woli siedzieć w Łodzi i nigdzie nie wyjeżdżać. A nóż musiałby się czegoś nauczyć, zobaczyć inny świat, inne wartości, inną kulturę.

Już się zastanawiam, co o mnie napiszą i kto będzie się na mnie skarżył, jak polecę służbowo do Bonn? Niech moi wrogowie szykują swoje pióra, laptopy i komputery. Niech grzeją drukarki i telefony.

Mój wpis jest stronniczy. To oczywista prawda. Bawią mnie te nieudolne podchody. SLD jeszcze długo nie wyjdzie ze starych, komuszych socjotechnik, nawet jak ma młodych działaczy.

03 czerwca 2013

Promotorstwo pomocnicze

Komitet Nauk Pedagogicznych PAN zorganizował w listopadzie 2012 r. specjalne posiedzenie z udziałem wszystkich dziekanów wydziałów nauk pedagogicznych (nauk o wychowaniu, studiów edukacyjnych), by omówić z nimi i przedyskutować realizację m.in. nowych rozwiązań w procesie kształcenia kadr akademickich. W jego trakcie zaproponowałem debatę na temat powoływania promotorów pomocniczych, by czas nie działał na niekorzyść zarówno doktorów, jak i doktorów habilitowanych. Nowa rola nie została bowiem jeszcze dostrzeżona jako jeden z koniecznych warunków ubiegania się w najbliższej przyszłości o awans naukowy.

Profesorów uczelni, które posiadają uprawnienia do nadawania stopni naukowych nie trzeba przekonywać do pracy w relacji mistrz-uczeń, gdyż jest ona naturalną sytuacją w ich pracy z młodymi pracownikami naukowymi. Im wprowadzona regulacja prawna, niejako wymuszająca włączanie do prac naukowo-badawczych o charakterze awansowym, jak dysertacje doktorskie czy habilitacyjne, nie była do niczego potrzebna. Nie w tym zatem upatruję szczególną wartość rozwiązania, jakie znalazło się w prawnych regulacjach dla środowiska akademickiego, a polegającego na powoływaniu w przewodach doktorskich promotora pomocniczego, ale w trosce o młode kadry wykładowców, doktorantów i asystentów, które są pozbawione w swoim środowisku akademickim wsparcia naukowego.

Mamy bowiem we wspomnianych szkołach wyższych setki wykładowców, nauczycieli ze stopniem zawodowym magistra czy inżyniera, którzy chcieliby być włączani do procesu naukowego znaczących środowisk akademickich i funkcjonujących w nich szkół naukowych, ale nikt nie był i nie jest tym – poza nimi - zainteresowany. Są one bowiem powołane głównie do tego, by kształcić do zawodu w ramach studiów I stopnia, a jeśli nawet któraś ze szkół posiada prawo do kształcenia na studiach II stopnia, to i tak prowadzenie w nich badań ma charakter przyczynkarski, a często nawet to pozorujący.

Usankcjonowanie zatem nowej roli akademickiej, jaką jest promotor pomocniczy w przewodach doktorskich, stwarza doskonałą okazję ku temu, by profesorowie z uczelni akademickich zapraszali do siebie w tej właśnie roli doktorów o zbliżonych zainteresowaniach naukowych czy prowadzonych już w danym obszarze badaniach. To właśnie m.in. dla nich ustawa z dnia 18 marca 2011 r. o zmianie ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki oraz o zmianie niektórych innych ustaw (Dz. U. nr 84, poz. 455) w art. 14.ust.2. przewiduje powołanie w ramach czynności przewodu doktorskiego, a przy jego wszczęciu i wyznaczeniu promotora, dodatkowo promotora pomocniczego.

W jednostkach uczelnianych czy w instytutach naukowo-badawczych z pełnymi uprawnieniami akademickimi, gdzie prowadzone są studia doktoranckie, kandydaci do rozwoju naukowego mają naturalny kontakt z profesorami. Są bowiem objęci przez nich opieką, w wyniku której powstaje dysertacja doktorska. Ta zaś jest najczęściej przedmiotem analiz i dyskusji pracowników katedr czy zakładów, do których są oni przypisani, gdyż w nich też najczęściej pracuje promotor planowanej rozprawy. Można zatem byłoby przypuszczać, że zatrudnieni w tego typu jednostkach doktorzy nie powinni być zainteresowani pełnieniem roli promotora pomocniczego, gdyż i tak uczestniczą na różnych etapach otwieranych czy już otwartych przewodów doktorskich w roli konsultantów, dyskutantów czy koleżeńskich recenzentów.

A jednak, na funkcję promotora pomocniczego zostali niejako „skazani” wszyscy doktorzy i doktorzy habilitowani, jeżeli poważnie myślą o swoim awansie naukowym w najbliższej przyszłości w ramach nowej procedury habilitacyjnej czy przewodu na tytuł naukowy profesora. Okazuje się bowiem, że znowelizowane rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej i Sportu z dnia 15 stycznia 2004 r. w sprawie szczegółowego trybu przeprowadzania czynności w przewodach doktorskim i habilitacyjnym oraz w postępowaniu o nadanie tytułu profesora (Dz. U. z dnia 3 lutego 2004 r.) oraz art. 31 ustawy z dnia 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki (Dz. U. Nr 65, poz. 595) wprowadza pełnienie roli promotora pomocniczego jako jeden z warunków ubiegania się o stopień doktora habilitowanego i tytuł naukowy profesora.

Art. 26. 1. pkt. 3. Ustawy brzmi: Tytuł profesora może być nadany osobie, która uzyskała stopień doktora habilitowanego lub osobie, która nabyła uprawnienia równoważne z uprawnieniami doktora habilitowanego na podstawie art. 21a, oraz posiada osiągnięcia w opiece naukowej - uczestniczyła co najmniej trzy razy w charakterze promotora lub promotora pomocniczego w przewodzie doktorskim, w tym co najmniej raz w charakterze promotora, oraz co najmniej dwa razy w charakterze recenzenta w przewodzie doktorskim lub postępowaniu habilitacyjnym, z zastrzeżeniem ust. 2 i 3. Natomiast rozporządzenie Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z dnia 1 września 2011 r. w sprawie kryteriów oceny osiągnięć osoby ubiegającej się o nadanie stopnia doktora habilitowanego określa w § 5.pkt.10. kryteria oceny w zakresie dorobku dydaktycznego i popularyzatorskiego oraz współpracy międzynarodowej habilitanta m.in. w zakresie sprawowania opieki naukowej (…) nad doktorantami w charakterze opiekuna naukowego lub promotora pomocniczego, z podaniem tytułów rozpraw doktorskich.

Nie ma zatem co czekać, bo czas biegnie nieubłaganie. Od 1 października 2013 r. zacznie już powszechnie obowiązywać nowa ustawa o stopniach naukowych i tytule naukowym, a powoływane w przewodach habilitacyjnych i profesorskich zespoły powinny zacząć brać pod uwagę także i ten warunek, który jest konieczny do ubiegania się o powyższy awans.

Komitet Nauk Pedagogicznych PAN oferuje na swojej stronie "kojarzenie" - zainteresowanych funkcją promotora pomocniczego - doktorów pedagogiki z potencjalnymi promotorami prac doktorskich, które będą w najbliższym czasie przedmiotem obrad rad wydziałów czy instytutów celem otwarcia przewodu. To jest jedyny moment, w którym można zgłosić promotora pomocniczego. A zatem doktorzy, którzy chcieliby sprawdzić się w tej roli, mają możliwość przesłania swoich ofert na adres Sekretarza Technicznego KNP PAN notki biograficznej o : wykształceniu, temacie własnej dysertacji doktorskiej wraz z nazwiskami promotora i recenzentów, zainteresowaniach badawczych i własnych publikacjach wraz z adresem do korespondencji, który będziemy mogli umieścić na stronie Komitetu. Dzięki takiej bazie promotorzy prac doktorskich będą mogli zobaczyć, czy i z czyich kompetencji chcieliby skorzystać przez zaproponowanie danej osobie roli promotora pomocniczego. Osoby, które pragną umieścić swoje dane, proszone są o ich przysyłanie (w formacie PDF) na adres: M.Kowalski@ipp.uz.zgora.pl

Podobnie profesorowie, doktorzy habilitowani, którzy będą otwierać przewody doktorskie mogą zamieszczać na stronie KNP PAN informacje na ten temat z co najmniej kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, to zaglądający na stronę doktorzy z różnych uczelni lub nawet nie pracujący w środowiskach akademickich mogliby zaoferować swoją współpracę. Trudno jest inaczej wesprzeć tych, którzy zostali przez resort nauki i szkolnictwa wyższego skazani na rozwiązanie, które nie ma podobnych w innych krajach i może generować szereg patologii, ale i poczucie bezradności czy braku szans na spełnienie jednego z istotnych wymogów do habilitacji.

Zachęcam zatem do korzystania z formy pomocy Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN. To naprawdę działa.

02 czerwca 2013

Parlament Dzieci i Młodzieży, ale bez Senatu



(Fot. Krzysztof Białoskórski - XIX Posiedzenie Sejmu Dzieci i Młodzieży w Warszawie)

Po raz dziewiętnasty odbyła się sesja Sejmu Dzieci i Młodzieży z okazji Dnia Dziecka. Podobnie było w PRL, kiedy to za tow. Edwarda Gierka ściągano dzieci i młodzież z całego kraju z tej samej okazji, tyle tylko że do Pałacu Kultury i Nauki. Nie wiem, czym się tu chwalić, skoro niniejsza akcja nie ma nic wspólnego z wychowaniem obywatelskim, bo trudno za takie uznać podejmowanie przez zgromadzonych w Sejmie reprezentantów wszystkich typów szkół w kraju problemu lokalnego ekorozwoju. To prawda, że jest to kolejna akcja, która w niczym nie przyczynia się do poprawy czegokolwiek, a już do zrozumienia związanych z tym procesów - w ogóle.

Uczniów zapędza się w ramach akcji "Sprzątanie świata" do tego, by wykonali jednego dnia prace za służby komunalne. Już w następne dni wszystko jest po staremu, czyli brud, smród i ubóstwo. Nikt - nawet tej jednodniowej pracy dzieci i młodzieży nie docenia, bo przecież nie o pracę tu chodzi, nie o kształtowanie określonych nawyków, umiejętności, formowanie postaw. Młodzi ludzie wiedzą, że wiele w tym kraju czyni się na pokaz, bo tak wypada, tak trzeba lub komuś ważnemu na tym zależy. Po akcji wszystko wraca na swoje miejsce. Temat zaś został odfajkowany.

Podobnie jest z Sejmem Dzieci i Młodzieży. Fajnie, że organizuje się raz w roku wycieczkę dla kilkuset uczniów do polskiego Sejmu, a nawet pozwala im odegrać role posłów czy sejmowych funkcjonariuszy. Nie zauważyłem, by dobór uczestników tej maskarady miał tożsamy charakter z politycznym rozdziałem miejsc w prawdziwym Sejmie, a więc, by wcześniej młodzież deklarowała, że zamierza występować z sejmowej trybuny w imieniu ideologii PO, PiS, PSL, SLD, Ruchu Palikota, Solidarnej Polski czy posłów niezależnych. Aż tak daleko władza by na to nie pozwoliła. Tu nie chodzi o myślenie kategoriami ideologicznymi, politycznymi, tylko o szkolny teatrzyk, by uczniom się wydawało, że kogokolwiek interesuje ich opinia, pogląd na określoną sprawę, a nawet opracowany tekst uchwały skierowanej do rządu. Skądże znowu. Żadna z uchwał uprzednich Sejmów Dzieci i Młodzieży nie znalazła uznania wśród rządzących czy w pracach któregokolwiek z zespołów parlamentarnych.

Inna rzecz, to autorstwo uczniowskich wypowiedzi. Niektórzy twierdzą, że ich głosy były wielokrotnie sprawdzane przez odpowiednie służby z nadzoru pedagogicznego, by czasami któryś się nie wygłupił i nie wyskoczył z krytyką rządu, a już nie daj Panie Boże - MEN. Wszystko miało być wcześniej wyreżyserowane, bo młode pokolenie musi wiedzieć, gdzie jest jego miejsce i jak pracuje się w Sejmie. Przynajmniej wypowiadający się z mównicy Sejmu doświadczyli tego, czym jest dyscyplina partyjna lub poprawność polityczna. Uczestnicy tego politycznego teatrzyku musieli jeszcze wysłuchać pani Marszałek Sejmu i ministry edukacji narodowej. Doprawdy, znaczące to były myśli, bez których usłyszenia nie powinni obradować tego dnia.

Niby Sejm miał być dziecięcy i młodzieżowy, a okazało się, że to dorośli wyznaczyli im temat, zakres problemów oraz pouczyli ich z mównicy zanim oddali im głos i opuścili salę obrad:

Oto co powiedzieli:

Ewa Kopacz wskazała na potrzebę podejmowania takich działań, jak oszczędzanie wody i prądu, dokonywanie racjonalnych zakupów, segregacja śmieci czy dbanie o zieleń. Wśród innych drobnych, ale ważnych aktywności na rzecz lokalnego ekorozwoju, marszałek Sejmu wymieniła wybór roweru zamiast autobusu, rodzinne dni bez samochodu oraz gospodarowanie przestrzenią w skali mikro, tj. w szkole, domu lub na osiedlu.

- Choć dziś nie macie jeszcze wpływu na decyzje strategiczne, to przecież praca na rzecz ekorozwoju przejawia się właśnie w tych praktycznych sprawach - zaznaczyła Ewa Kopacz. Zdaniem marszałek Sejmu proekologiczne zachowania są równie ważne, jak dyskusja o energetyce jądrowej czy przyszłości gazu łupkowego. - Warto pamiętać, że udział w drobnych sprawach ekologicznej codzienności to także obywatelska odpowiedzialność za zdrowy rozwój, którą niesie każdy z nas niezależnie od wieku i społecznej pozycji - powiedziała Ewa Kopacz.

Marszałek Sejmu mówiła też o znaczeniu hasła „zrównoważony rozwój”. Jak wyjaśniła, oznacza ono po prostu, że człowiek nie może ograbiać przyrody i egoistycznie czerpać z jej bogactw, nie bacząc na interes przyszłych pokoleń, bo wtedy ograbia sam siebie. - Te sprawy są nieustannie ważne i stanowią fundament strategii rozwoju naszego kraju - podkreśliła Ewa Kopacz. Jak tłumaczyła, debata o ścieżkach rozwoju trwa mimo zmieniających się okoliczności. - Temat się nie zmieni, zmienią się tylko posłowie, bo takie jest prawo pokoleń - zaznaczyła marszałek Sejmu.

- Edukacja ekologiczna nie może ograniczyć się tylko do murów szkoły. To, czego dzieci i młodzież uczy się w szkołach musi być również obecne w ich domach - powiedziała minister edukacji narodowej Krystyna Szumilas. Szefowa MEN przypomniała, że z pozoru proste, niedoceniane czynności pozwalają chronić środowisko każdego dnia. Podkreśliła, że troska o środowisko jest wspólnym obowiązkiem. - To, jak zachowujemy się każdego dnia, czy i jak dbamy o wodę, powietrze, surowce naturalne w skali makro i mikro decyduje o tym, jak w przyszłości będzie wyglądał świat - zaznaczyła.



Skoro miała to być poważna zabawa w Sejm, to dlaczego nie było Senatu Dzieci i Młodzieży?

Bez przesady. Dzieci i ryby głosu nie mają. Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. To tylko kolejny festyn z okazji Dnia Dziecka.














01 czerwca 2013

Upadek autorytetów


Co stało się z byłymi opozycjonistami reżimu? Stan totalnej zapaści w środowisku oświatowym i akademickim musiał się ujawnić prędzej czy później, bowiem sposób uprawiania polityki przez władze naszego państwa, w tym także resortowe, odsłania brak etosu pracy, szacunku dla ciągłości tradycji, tożsamości i kultury narodowej oraz wskazuje na traktowania przez niektórych urzędów i instytucji centralnych jako trampoliny do karier w prywatnym interesie. Co gorsza, ci, którzy w okresie podziemnej walki z minionym reżimem socjalistycznej władzy dawali młodemu pokoleniu przykład dzielności i szczerości postaw wraz z zaangażowaniem w sferze publicznej (chociaż cenzurowanej, a częściowo dostępnej tylko w drugim obiegu), dzisiaj zaprzeczają swoją uległością w działaniu wobec patologicznie sprawowanej władzy, stawiając interes własny przed publicznym, w imię ochrony nabytych przywilejów, statusów, którymi zgrabnie manipulują ich zwierzchnicy, tracąc miniony autorytet.

Postsocjalistyczna III RP nie musi już burzyć symbolicznych pomników części byłej opozycji, bo okazuje się, że ów etos przykrywa patyna hipokryzji i cynizmu, cwaniactwa i pychy. Ich opozycyjność była dobra tylko i wyłącznie na tamte czasy. Dzisiaj, kiedy odzyskaliśmy wolność, część z byłych opozycjonistów przekuwa ją w prywatne interesy, w utrzymanie wbrew etosowi nauki jedynie własnych przywilejów, kumuluje pozorne zyski.

Obecne władze doskonale zmanipulowały swoją socjotechniką nie tylko społeczeństwo, ale i część jego elit, kupując ich przychylność środkami UE, stanowiskami i posłuszeństwem wobec coraz większego (a niewidocznego dla opinii publicznej) ograniczania dotychczas suwerennych instytucji i organów w świecie nauki i oświaty. Centralizm polityki, destrukcyjny biurokratyzm i odcinanie korzeni polskiej nauki na rzecz doraźnie konsumowanych środków europejskich już prowadzi do obniżenia poziomu rzeczywistego wykształcenia, emigracji wewnętrznej i zewnętrznej, pozoranctwa i kulturowego "zło-dziejstwa" (za L. Witkowskim).

Krytyka wychowania czy szeroko pojmowanej edukacji staje się możliwa przede wszystkim jako krytyka społeczeństwa i ustroju państwa. W grę wchodzi tu rozpoznawanie jakości relacji względem procesów i zjawisk publicznych, względem tego, co faktycznie ma miejsce w społeczeństwie. Nie rozumieją tego dzisiejsze pseudoelity władzy, bowiem stawiają własny interes przed dobrem i wartościami, o które ponoć przed laty walczyły.

Kluczową umiejętnością we współczesnej pedagogice powinna być umiejętność rozeznawania się w tym, co słuszne (jak mają być wartości usytuowane, w jak zorganizowanej przestrzeni aksjologicznej, co powinno się dziać z wartościami), jaką funkcję powinny one pełnić z punktu widzenia potrzeb człowieka, z punktu widzenia tego, jak jest postrzegane jego miejsce w społeczeństwie oraz jak są widziane mechanizmy funkcjonowania edukacji. Trzeba to czynić nawet za cenę strat osobistych, które wynikają z przyzwoitości i wartości, jakie są wpisane w Konstytucję III RP. Trzeba umieć rozróżniać wartość pszenicy od kąkolu, gdyż dzieje ludzkości są widownią koegzystencji dobra i zła. Znaczy to, że zło istnieje obok dobra; ale znaczy także, że dobro trwa obok zła, rośnie niejako na tym samym podłożu ludzkiej natury. Natura bowiem nie została zniszczona, nie stała się całkowicie zła, pomimo grzechu pierworodnego. Zachowała zdolność do dobra i to potwierdza się w różnych epokach dziejów (Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość. Rozmowy na przełomie tysiącleci, Kraków: Wydawnictwo Znak 2005, s. 12).

Wolność staje się zatem wartością i problemem w wymiarze życia indywidualnego, jak i zbiorowego. Jak pisał Aleksander Kamiński w 1942 r.: Niebezpieczeństwo obecnej sytuacji polega na tym, że w użyciu wolności usiłuje się abstrahować od wymiaru etycznego – to znaczy od wymiaru dobra i zła moralnego. Nie można zatem unikać analiz zjawisk, które stają się zagrożeniem dla życia obywateli w wolnym, demokratycznym państwie. (Wielka Gra, NWH, Warszawa 1981, s. 12.)Szkoda, że bardowie opozycji tak łatwo dali się zmanipulować i zapomnieli już o wartościach, za które gotowi byli wiele tracić.

W facebooku ktoś zacytował dzisiaj Zbigniewa Herberta:

...idź wyp­rosto­wany wśród tych co na ko­lanach, wśród od­wróco­nych ple­cami i oba­lonych w proch,
oca­lałeś nie po to aby żyć [...] Bądź wier­ny. Idź.