23 lutego 2012

Paradoks kłamcy

Komunikat MEN z dnia 21 lutego jest króciutki:

"Ministerstwo Edukacji Narodowej informuje, że od wtorku, 21 lutego, osobą pełniącą obowiązki rzecznika prasowego jest Joanna Dutkiewicz, zastępca dyrektora Biura Informacji MEN. Dotychczasowy rzecznik Grzegorz Żurawski zrezygnował z pełnienia funkcji i oddał się do dyspozycji ministra." (http://www.men.gov.pl/)

Cóż to za komunikat i dla kogo? Doprawdy, aż tak źle szacują władze MEN poziom inteligencji polskiego narodu, że zgodnie z instrukcjami, jakimi uprzednio same karmiły swojego b. rzecznika, teraz usiłują wmówić nam, że ów młodzieniec znalazł sobie lepsze zajęcie lub odechciało mu się już być rzecznikiem? Mimo specjalnej zakładki na stronie MEN - pt. "MINISTERSTWO - Komunikaty i wyjaśnienia MEN" - nie znajdziemy w niej żadnych eksplikacji tego faktu. Jeszcze pan Premier nie tupnął nogą, a już rzecznik podał się do dymisji? A coż to takiego się stało? Podobno, jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Gdyby bowiem rzecznik nie podał się do dymisji, to nie otrzymałby sowitej odprawy z budżetu MEN z tytułu koniecznego osuszenia łez. Odwołanie pracownika przez ministra pozbawiłoby go tego przywileju.

Władze MEN w ten sposób pozwoliły p. G. Żurawskiemu honorowo (z honorarium, a nie honorami) odejść z tej zaszczytnej funkcji w resorcie. W końcu, jak się okazało dzięki mediom, przez cztery lata ten pan nauczył się wpuszczać społeczeństwo w przysłowiowe maliny, bo - jak sam nauczał metod public relation swoich kursantów na studiach podyplomowych (pensja w MEN - chociaż wyższa, niż w szkolnictwie wyższym, to jednak okazała się kiepska, więc gdzieś dorabiać musiał) - rzecznik jest od tego, by "kłamać", manipulować informacjami i danymi. Taki młody, a stosował metody rodem z PRL - Jerzego Urbana? To jednak prawda, że historia kołem się toczy?

Czego uczył G. Żurawski? Sprawdzonych w resorcie MEN technik manipulowania informacjami, wśród których najlepszą okazała się technika nie mówienia całej prawdy, a więc unikania całej prawdy. Musiała być marna ta oświatowa rzeczywistość, skoro pobierał publiczną pensję za to, by po prostu kłamać ludziom w oczy. Jak ujawnia dziennikarz "eMetro", wśród ulubionych trików b. rzecznika MEN były: nie wiesz, nie chcesz czegoś powiedzieć do kamery? Upuść długopis (zyskujesz kilka sekund na wymyślenie sprytnej wymijającej odpowiedzi). Albo noś przy sobie statystykę, którą zawsze można zmanipulować na swoją korzyść. Nikt jej i tak nie sprawdzi, a twoja wypowiedź będzie miała merytoryczną podporę.(...) Z dziennikarzami, którzy przyjeżdżają na nagrania, nie warto rozmawiać. To stojaki. Żeby przeforsować swoją myśl, trzeba odnaleźć ich redaktora i jego bombardować telefonami.

Dziennikarzy się nie słucha. Na każde ich pytanie odpowiadamy tylko to, co mamy do powiedzenia w danej sprawie, nic ponad to. Nie, to nie jest kłamstwo. To po prostu mówienie niecałej prawdy. W kontaktach z mediami nie chodzi o informację, ale o sprzedanie się z jak najlepszej strony. Czyli: gdy sufit wali się ludziom na głowy, to mówimy, że to nie nasz sufit.


(http://www.emetro.pl/emetro/1,85648,11186126,Rzecznik_ministra_radzi__jak__nie__rozmawiac.html)


Dziękujemy dziennikarzom za demistyfikację taktyki komunikacyjnej b. rzecznika prasowego resortu oświaty. Teraz wiemy, że tylko połowa przekazywanych nam informacji była prawdziwa. Chociaż raz G. Żurawski wpadł w paradoks kłamcy. Miał - jak widać - świetnych przełożonych, o etyce zawodu już nie wspominając. Dziękujemy za wypowiedziane słowa prawdy. Domyślaliśmy się, że tak jest w istocie, niektórzy nawet byli tego pewni, ale dzięki wyzwolonej szczerości nareszcie uzyskaliśmy prawdziwe fakty.

22 lutego 2012

Miejsce dr Marii Łopatkowej jest w Encyklopedii Dobroci, a nie na ławie oskarżonych!


Otrzymałem dzisiaj list od dr Marii Łopatkowej o bardzo niepokojącej treści. Pani Maria, jak mówią o Niej wszyscy Ci, którzy Ją osobiście poznali, autorka i afirmatorka pedagogiki serca, załączyła do korespondencji kserokopię artykułu, jaki napisała o Jej pobycie w Zakładzie Karnym w Rzeszowie absolwentka pedagogiki resocjalizacyjnej Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie - pani Małgorzata Jakubczak. Z zamieszczonej w artykule fotografii oraz relacji wynika, że i ona tam była, przybliżając w tekście dla "Dziennika. Polska" (12.07.2011, s.6),jak odbywające się od kilku lat spotkania M.Łopatkowej z osadzonymi więźniami-recydywistami rzutują na ich resocjalizację:

"Spotkanie z profesor Łopatkową odbyło się bez udziału personelu więziennego, grupa piętnastu więźniów, którzy sami zgłosili chęć uczestnictwa, mogła poczuć się swobodnie, każdy z nich miał możliwość bez skrępowania wypowiadać swoje myśli. Wsród przybyłych na spotkanie znaleźli się zarówno ci, którzy przychodzą regularnie i regularnie piszą listy, jak i ci, którzy przyszli z ciekawości po raz pierwszy. Przyszły osoby z najwyższymi wyrokami – dwadzieścia pięć lat i dożywocie. Jak mówią sami skazani, jest to: “kolejne pokolenie recydywistów, którzy dobrowolnie przychodzą na spotkanie z profesor Łopatkową, mają szansę na zastanowienie się nad sobą i kolegami”. Spotkania organizowane są od 2007 roku. Z inicjatywą wystąpili sami więźniowie, po kilku latach korespondencji z Marią."

W liście do mnie M.Łopatkowa pisze, że nie wie, czy wkrótce nie podzieli losu więźniów, z którymi od lat spotyka się w Zakładzie Karnym, gdyż toczy się przeciwko Niej rozprawa w jednym z sądów rejonowych, jaką wytoczyli Jej dziadkowie, opiekujący się wnukiem w zastępstwie jego rodziców. Nie znam tej historii, ani też nie została ona opisana przez Panią Marię, toteż nie zajmuję wobec niej jakiegokolwiek stanowiska. Wspomina jedynie w swoim liście o tym, że wystąpiła przeciwko dziadkom owego wnuczka (Kubusia) w obronie jego prawa (zasądzonego zresztą przez Sąd Rodzinny) do spotykania się z ojcem biologicznym. Jest ono mu jednak odmawiane, bo - zdaniem wspomnianych dziadków - jest on dla tego dziecka za biedny.

Pani Maria stwierdza, że być może sama w związku z tym trafi do więzienia, toteż zastanawia się, co mogłaby tam robić. Oczywiście, trafiłaby do zakładu karnego dla kobiet. Sama przez wiele lat walczyła o to, by miały one tam godne warunki, a nawet by mogły przebywać w ZK z własnymi dziećmi.

Pisze, zatem tak: (...)"jako skazana miałabym okazję radzić matkom więźniarkom, jak w sytuacjach trudnych wychowywać dzieci na uczciwych ludzi. Jeszcze jestem na wolności, lecz nawet, jeśli wygram sprawę o prawa Kubusia do pozytywnego, lecz niezamożnego ojca, to może mnie oskarżyć o zniesławienie wiceburmistrz dzielnicy (...), którego nazwałam urzędasem, bo zamiast starać się pomagać mieszkańcom z tego terenu mając ku temu uprawnienia, szkodził im."

Puentą jednak do tego listu jest załączona kopia pisma, jakie skierowali do Wydziału Odwoławczego Sądu Okręgowego ... więźniowie, którzy od lat uczestniczą w spotkaniach z dr Marią Łopatkową. Jest ono zarazem apelem skazanych recydywistów (a zarazem uczestników programu resocjalizacyjnego "Klub literacki") - w sprawie Marii Łopatkowej - "Autorytetu Moralnego, Obrończyni Praw: Dobra, Rodziny, Dziecka i Ludzi oskarżonej o ... obronę małoletniego Jakuba (...). Apelujemy do Wysokiego Sądu (...) o umorzenie postępowania odwoławczego. (...) Piszemy to MY - więźniowie, którzy dla znacznej części społeczeństwa są: odrażający, brudni, źli - ale, nawet my wiemy, że dobro dziecka jest zawsze najważniejsze! (...) Pani Maria Łopatkowa to dla wielu ludzi, którzy znają Ją od lat, taki spadający ANIOŁ, który cicho, bez szelestu spada na ziemię. Przybywają takie anioły incognito i pomagają innym ludziom. Wysoki Sądzie! Nie wyobrażamy sobie, aby mogło być inaczej! Nie jesteśmy uprawnieni, aby wdawać się w polemiki prawne, ale w ludzkie - i owszem, możemy, bowiem nikt nas takiego prawa nie pozbawił.

Nie mieści się nam to w głowie, że można autorytety sadzać na ławie oskarżonych!!! I to za co? Za obronę prawa do prawdy?!? (...) wiemy, że stoimy na pozycji straconej, ale nie możemy być obojętni, tego uczy nas ŁOPATKOWA, nie możemy być nieczuli na rażącą (pisząc skromnie) głupotę, nie możemy też tolerować pieniactwa, jakim jest odwołanie od umorzenia w sprawie (...). MY mamy na pieńku z Sądami, w przypadku MARII ŁOPATKOWEJ - karnie schylamy głowy w uprzejmej prośbie: (...) miejsce Marii Łopatkowej - jest w encyklopedii dobroci, a nie na ławie oskarżonych! Uprzejmie prosimy o włączenie naszego apelu - poglądu do sprawy rozpoznawanej przez Sąd." (5 podpisów więźniów).

Nie wiem, czy Jubilatka, która obchodziła w dniu 28 stycznia br. jakże piękne - 85 urodziny, może nie lękać się o swój los, choć sama od kilkudziesięciu lat nieustannie zabiega m.in. o prawa dziecka do miłości Najbliższych. Oby była Pani z nami jak najdłużej i mogła dalej obdarzać innych pedagogiką serca, zamykającą się w haśle: "Amico ergo sum"

Warto obejrzeć na stronie: http://vod.onet.pl/jesli-sie-odnajdziemy,33106,film.html polski film obyczajowy pt. "Jeśli się odnajdziemy" (1982), który został nakręcony na podstawie reportażu Małgorzaty Szejnert i jest oparty na autentycznym eksperymencie pedagogicznym - Marii Łopatkowej. W jego ramach, małżeństwom i osobom samotnym, pragnącym adoptować dzieci, zaproponowano spędzenie urlopu razem z sierotami z domów dziecka. Jaki był tego efekt? Nie zdradzam. Do czytania Jej książek zachęcać chyba nie muszę, bo wiem, jak wielką cieszą się popularnością wśród osób różnych pokoleń i środowisk, nie tylko studiujących pedagogikę.

21 lutego 2012

Jak mogłaby wyglądać rozmowa ministra edukacji narodowej na dywaniku u Premiera III RP?


Musimy to sobie wyobrazić, gdyż media i tak nie będą miały do niej dostępu. Gdyby w resorcie rządził Roman Giertych, to może odbywałyby się one w "Sali lustrzanej", czyli z lustrem weneckim w ścianie. Wówczas moglibyśmy sobie coś z tej rozmowy podejrzeć i po gestykulacji oraz mimice domyśleć się, o czym też oni ze sobą rozmawiają i jaki jest klimat tej „spowiedzi”. Co najwyżej pozostaje nam liczyć na nagranie, które za jakiś czas ktoś ujawni, bo na platformie ponoć trzeba nagrywać, najlepiej z ukrycia. Jeden z nauczycieli wyższej szkoły prywatnej w Łodzi, gdyby nie nagrywał rozmowy z jej rektorem, to nigdy by nie udowodnił, że miał do czynienia z prostactwem i naruszeniem dobrego imienia w pseudo akademickich klimatach. A tak, złożył sprawę do sądu i wygrał zadośćuczynienie.

No więc, jak mogłaby taka rozmowa wyglądać? Wczujmy się w rolę pani minister. Może ta rozmowa mogłaby wyglądać tak:

Drogi Panie Premierze, proszę mnie jeszcze nie zwalniać ze stanowiska ministra edukacji narodowej. Dopiero upłynęło sto dni, a sam Pan wie, że to niewiele, jak na 4 lata bycia Podsekretarzem Stanu, w dodatku jako wiceministrowa pani Katarzyny Hall. Sekretarzem Stanu jestem przecież dopiero od 18 listopada 2011 r. a do matury mam jeszcze 100 dni. Ja wiem, że w tym Stanie nie jest łatwo być Sekretarzem. Pozostawiono mi w resorcie rzecznika, który jest przedłużonym ramieniem (tamtej) władzy, więc nie mam właściwie ruchu. W dodatku mimo młodego wieku nie potrafił nauczyć się, ustawy o systemie oświaty. Właściwie, to mu się nie dziwię, bo ciągle przecież musimy ją nowelizować. Już sama nie wiem, o co w niej chodzi.
Najważniejsze, że mamy na rynku tyle firm prywatnych, które prowadzą szkolenia dla dyrektorów i kuratorów, wizytatorów, że ktoś im to wszystko lepiej wytłumaczy, niż nasz rzecznik.

A że wiedza kosztuje? No cóż, w końcu tworzymy społeczeństwo wiedzy. Dlatego przepraszam, ale nie wszystko jeszcze zdążyłam w tej oświacie sprywatyzować. Byłam pewna, że uda się przerzucenie kosztów obowiązkowej edukacji na społeczeństwo, a tu pech, zaczęli nam patrzeć na ręce. Tam, gdzie mamy zaufanych prezydentów miast, wójtów i starostów, to jakoś leci, ale opozycja ciągle pod nami kopie dołki i kwestionuje zamykanie szkół, likwidowanie ośrodków szkolno-wychowawczych, zamykanie szkół specjalnych, itp. a mogło być tak pięknie, tanio i bez stresu. Zatkalibyśmy dziurę budżetową.

Czego nie uczynię, to i tak zostanie to zakwestionowane, ośmieszone przez media, związki zawodowe i wścibskich naukowców. Co zacznę coś planować, to z resortu wcześniej wyciekną tajne informacje i jestem spalona. Chciałam wykorzystać środki unijne na jakiś wywiad sponsorowany czy apel do społeczeństwa, ale podobno są z tym problemy. Ci niewdzięczni nauczyciele nie potrafią docenić nawet tego, jak wiele razy otrzymywali dzięki nam, naszej platformie z peeselem podwyżki płac. I co? Znowu są niezadowoleni. Ile by im nie dać, i tak będą narzekać.

Trzeba było zachęcić niektóre samorządy, żeby przetestowały możliwości obejścia Karty Nauczyciela. Musimy tym leniom odebrać przywileje zbyt krótkiego czasu pracy, zbyt długich wakacji, zbyt wysokich pensji, zbyt wysokiego wykształcenia, nader wysokich aspiracji. Nie damy im laptopów i palmtopów, ipodów i tabletów. Niech sobie biorą sami tablety, skoro tak często są na chorobowym i na urlopach zdrowotnych. Po co mamy im te tablety finansować z naszej puli? Nie może za to zapłacić minister B. Arłukowicz? Niech no Pan Premier weźmie go w obroty. W końcu, jak już uporał się z pieczątkami lekarzy i aptekarzy, to może pójść na ugodę z Ruchem Palikota i sypnąć trochę marychy młodzieży. Będzie miała bardziej optymistyczny nastrój, przestanie narzekać i nie będzie musiała nawet pracować, bo pozwolimy jej studiować w wyższych szkołach prywatnych, gdzie zostanie poddana resocjalizacji i rewalidacji. Odroczymy jej bezrobocie o 3 lata. To tak, jak sześciolatkom. Niech się Pan Premier nie martwi. Mam w resorcie na stanowisku doradcy politycznego psychologa klinicznego, specjalistę od narkomanii.

Co jeszcze bym mogła Panu przekazać? Rzeczywiście, niepotrzebnie chlapnęłam na początku swojej kadencji, że odroczę wcześniejszy obowiązek szkolny sześciolatków. Przestraszyłam się trochę rodziców, którzy postanowili ratować maluchy mimo, że jeszcze wszystkie nie zaczęły tonąć. Szkoła miała być dla nich przyjazna, a tu okazało się, że rodzice są nieprzyjaźni MEN. Jak zatem krzewić przyjaźń? Postanowiłam, że trzeba z tej przyjaźni zrezygnować, bo skoro ona nie podobała się rodzicom, to nie będzie im przyjazna. Teraz szkoła będzie otwarta. Jak komuś się nie podoba, to może z niej wyjść, zrezygnować. A co! Każdy minister musi mieć jakąś swoją szkołę.

Była już promowana przez nasz (a raczej nie nasz) resort szkoła bezpieczna –nie podobała się. Była szkoła radosna - nie podobała się. Była wreszcie szkoła przyjazna – nie podobała się. Była szkoła z pasją – nie podobała się. To może wreszcie spodoba się moja szkoła – szkoła otwarta. Kto się odważy ją zamknąć, tego my przymkniemy. Zresztą, na stronie MEN zamieściliśmy wszystkie te szkoły, bo wiadomo, że to są tylko hasełka, a rzeczywistość i tak idzie swoją drogą. Coś jednak trzeba zamarkować. Od 2014 r., jak tylko sześciolatki trafią do naszych szkół, ogłoszę konkurs na nowy model polskiej szkoły - szkołę przetrwania.

Właściwie, to gdyby Pan Premier chciał mnie odwołać to tak, jakby odwoływał Katarzynę Hall, bo przecież podpisuję wszystko to, co ona dotychczas przygotowała w tym resorcie. Muszę jednak coś wymyśleć, jakąś reformę reformy reform, taką postreformę, bo w końcu jest post, żeby pojeździć sobie trochę po kraju. Mamy przecież „Tuskobusy”, więc póki jeszcze jest sto dni do matury, to mam trochę czasu na namysł. Ufff…

Ps. Podobieństwo do zdarzeń i osób jest zupełnie przypadkowe.

20 lutego 2012

WSP, czyli wyższe szkoły pretensjonalności


Lech Witkowski przywołuje w swojej najnowszej rozprawie pt. „Historie autorytetu wobec kultury i edukacji” (Impuls 2011) krytykę pretensjonalności jako celu, który jest realizowany w wyższych szkołach prywatnych i państwowych, gdzie nastąpiła i jest kontynuowana polityka degradacji kultury, wiedzy i nauki na skutek realizowania w nich filisterskiej inżynierii społecznej. Ta bowiem prowadzi do radykalnego obniżania standardów kształcenia i badań naukowych we wszystkich niemalże wymiarach funkcjonowania szkół wyższych – od finansowego, infrastrukturalnego, poprzez ideowy i osobowy. Deklaracja Bolońska jest niczym innym jak realizacją polityki ukrytego terroru przeciętności, bylejakości, pozoranctwa, pod maską pochwały włączania się polskiej nauki w rywalizację międzynarodową. Prowadzi to do kształcenia młodych pokoleń pod oczekiwania przyszłych pracodawców (rynku pracy), którzy nie są zainteresowani głęboką wiedzą, refleksyjnością, krytycyzmem, kreatywnością jako istotnymi komponentami wykształcenia kandydatów do zawodu.

Czyżby zatem następował koniec kultury uczenia się na rzecz edukowania ludzi o wąskich horyzontach, zainteresowanych wyłącznie sprawami materialnymi i przyziemnymi, a więc filistrów? Do uwolnionego przez polskie władze rynku szkolnictwa wyższego głównie w prywatnym sektorze idą tłumy młodzieży, zachęconej do uzyskiwania dyplomów (kredencjałów) jak najmniejszym kosztem, by było jej w murach często wynajmowanych budynków szkolnych - tanio, łatwo i przyjemnie.

Osoby bez naukowego i kulturowego autorytetu, zachęcają młodzież do utrzymywania struktur „ziejących” pozorem, upowszechniających pseudonaukową nicość, by w „akademickim przebraniu” drenować ludzką naiwność, pieniądze, czas i nadzieje w środowisku zwykłej gry cynizmem i obłudą. Wiele wyższych szkół prywatnych to nominalne struktury z szyldem, w których wykładowcami stają się w wielu przypadkach osoby pozbawione nie tylko wykształcenia, wiedzy, warsztatu naukowego, ale i wypaczające sens i wartość celów, jakie powinny być realizowane w tych instytucjach.

Coraz częściej rozpoznajemy, że wśród założycieli wyższych szkół prywatnych są „dzierżyciele” struktur, rytualizujący swoje pozycje ambicjami, które w rzeczywistości zaprzeczają rzeczywistym poparciem jakichkolwiek starań o rozwój autentycznego środowiska akademickiego. Wszystko zaczyna się od myślenia i działania zgodnie z kategoriami „minimum”. Uzurpatorskie roszczenia do konkurowania na akademickim rynku sprowadzają się przede wszystkim do „skupowania” akademickiej kadry szkolnictwa publicznego nie po to, by tym najlepszym stworzyć lepsze od minionych warunki do pracy naukowo-badawczej i dydaktycznej, tylko by ich wykorzystać jak „lep na muchy” do podnoszenia pozycji szkoły w rankingach, zewnętrznych ocenach czy staraniach o kolejne przywileje, bez jednak pokrycia kulturowego i materialnego.

Takim założycielom wydaje się, że jak nie „wykupią” dla swoich celów biznesowych najlepszych naukowców, to chociaż część z nich potraktują jak magnes dla innych. A nuż się powiedzie, i to nie rozwój akademicki szkoły, tylko rozwój firmy, którą będą obudowywać różnego rodzaju przybudówkami, by środki z czesnego inwestować we własne, pozaakademickie interesy.

Świadomość niezdolności do włączenia się w akademicką rywalizację odsłania w działaniach założycieli takich szkół ich cynizm i fałszywe zaangażowanie, które jest podtrzymywane przez sprzymierzeńców o niskich kwalifikacjach, osoby pozbawione jakichkolwiek ambicji rozwojowych i możliwości awansowania w nauce, a więc odcinające kupony od uzyskanych dyplomów (doktora, doktora habilitowanego czy profesora). Są wśród nich ci, którzy „załatwili „ sobie znanymi metodami dyplomy stopni naukowych, pozbawieni jakiejkolwiek wdzięczności wobec swoich promotorów czy naukowych opiekunów, uciekający od jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego, a tym samym oferujący niski kapitał wiedzy studiującym. Tacy „pedagodzy” chętnie, choć niekoniecznie wprost, przekazują swoim studentom postawy bylejakości, pozoranctwa, cwaniactwa, tymczasowości, cynizmu, obojętności i pośpiechu, byle nie tylko od nich nikt niczego nie oczekiwał, ale i by oni nie musieli ich czymkolwiek obdarzać.

Tak jedni, jak i drudzy zaczynają się łatwo i szybko urządzać, zaliczać, załatwiać, uzgadniać po jak najmniejszej linii oporu i wysiłku.
Cóż ma zrobić naukowiec, który reprezentuje wysoki kapitał naukowy, kiedy dostrzega, że nie jest traktowany na serio, że założyciela szkoły nie interesuje to, czy jest genialny, wybitny, znakomity, tylko ile na nim zarobi, zarazem z ubolewaniem inwestując w jego obecność w murach szkoły? Jakie ma on szanse na realizację akademickiego kierunku rozwoju tego środowiska, które z założenia właściciela ma służyć zupełnie innym celom? Ma rację L. Witkowski, że historia autorytetu jako zjawiska musiałaby się stać opowieścią o wszelkich małościach, nikczemnościach, władczych patologiach w ustanawianiu blagi, fikcji, pozoru, skutecznych na lata tryumfów miernot (…). Musiałaby dodatkowo wręcz obnażać upadek autorytetu instytucji, które swoimi rzecznikami, reprezentantami czy całymi elitami, zwłaszcza władczymi, uczyniły tych, którzy sami bez oznak władzy na żaden autorytet by nie zasłużyli. (s. 46)

Tacy pseudoakademiccy założyciele szkół wyższych stają się alegatami fingującymi w relacjach z władzą swoją troskę o szkołę, choć w istocie nie o nią im chodzi. Potrzebują w swojej grze bezwzględnego posłuszeństwa i oddania pod swój nadzór pełnomocnictw, które dotychczas przysługiwały jedynie przedstawicielom świata nauki. Dlatego w takich szkołach senaty czy rady wydziałów są tworzone jedynie pro forma, a statuty są tak konstruowane, by opinie władz akademickich w żadnej mierze nie miały statusu obowiązującego dla założyciela szkoły. On musi mieć akademików w swojej kieszeni, by mógł w każdej chwili ostentacyjnie potwierdzić fakt nieliczenia się z nimi, nie brania pod uwagę ich wiedzy, nawet kosztem usunięcia ich z pracy lub zmuszenia do tego, by sami z niej odeszli.

Wystarczy mianowanie na kierowniczych funkcjach w szkole osób miernych, ale wiernych, nic nieznaczących w środowisku akademickim, ale za to rozstrzygających o możliwości samorealizacji naukowca w szkole, którego autorytet jest przedmiotem szantażu, intryg i manipulacji. Miernoty, które założyciel instytucji wyniósł do struktur władzy, zaczynają w nich funkcjonować tak, jakby historia zaczynała się od nich. Nie są nawet w stanie dostrzec, że wraz z nimi historia tych placówek właśnie się kończy i być może pozostaje im już tylko „darcie pierza”.

Jak pisze L. Witkowski: Stąd rozmaite środowiska naukowe pełne są toksycznych relacji, zawiści, układów i zwykłej gry pozorów. Gra w lokalny autorytet to chyba ulubiona rozrywka, traktowana tym bardziej serio, im mniej grozi okrzyk choćby chłopca z baśni Andersena: „Król jest nagi!” Zresztą nawet gdyby to orzekł ktoś poważny, to zawsze można przejść nad tym do porządku dziennego, z przyzwoleniem większości, milcząco nawet zniechęcającej do zabierania głosu. (s. 61)

19 lutego 2012

Im ciszej, tym głośniej

Im ciszej jest w Ministerstwie Edukacji Narodowej, tym głośniej jest w samorządach odpowiedzialnych za prowadzenie szkół i placówek oświatowo-wychowawczych. Im ciszej przyjmuje się w Sejmie i Senacie kolejną nowelizację ustawy o systemie oświaty, tym głośniej jest o niej w mediach. Dzięki temu istnieje w społeczeństwie stan równowagi. Im gdzieś jest gorzej – tym gdzie indziej jest lepiej. Im gdzieś jest lepiej, tym ktoś to musi szybko sprowadzić do zera.

Powyższą prawidłowość potwierdził najkrócej urzędujący minister edukacji Ryszard Legutko w wywiadzie dla Uwarzam Rze. Na poprzedzone drobną konstatacją pytanie redaktor Marzeny Nykiel: Minister Hall w dobrym nastroju pożegnała się ze swoim urzędem. Jak ocenia pan jej dokonania? - prof. R. Legutko odpowiedział:

Każdy minister żegna się w dobrym nastroju, a im jest gorszy, tym ma nastrój lepszy. Pani minister pogłębiła proces degradacji polskiej oświaty, który trwa już od pewnego czasu. Duży ruch w dół dokonał się za sprawą ministra Handkego, który wprowadził niepotrzebną i szkodliwą reformę, a pani Hall to dzieło świadomie kontynuowała.
(2012 nr 7, s. 43)

Nie ma to jak były minister mówi o byłym ministrze tego samego resortu, bo dzięki temu uzyskujemy wgląd w procesy społecznego równoważenia struktur psychicznych ze strukturami społecznymi, jak widział to znakomity socjolog T. Parsons.

Zajrzyjmy zatem do kolejnych medialnych wywiadów byłych ministrów tego „zdołowanego” resortu edukacji i przyjrzyjmy się temu, co ma do powiedzenia na temat zarządzania nim, też jeden z krócej zarządzających MEN (7.03.1995-7.02.1996) - profesor kieleckiej wówczas WSP Ryszard Czarny (w ostatnich latach PRL był I sekretarzem komitetu uczelnianego PZPR w kieleckiej WSP. W 1993 r. jako kandydat SLD został wybrany na senatora, był wicemarszałkiem Senatu III kadencji). Jako minister edukacji zobowiązał kuratorów oświaty do znacznej redukcji bądź likwidacji klas innowacyjnych i programów autorskich w szkołach publicznych, licząc na to, że jak od stycznia 1996 r. gminy przejmą szkoły w swoje posiadanie, to zechcą przywrócić stan pedagogicznego dobrobytu. Tak się jednak nie stało. Klasy te w istocie rozwiązywano, niszcząc wieloletni dorobek co najmniej kilkuset nauczycieli nowatorów. W jednym z wywiadów powiedział: Oświatą nie będą zarządzać ani rodzice, ani gminy. Lepiej nic nie zmieniać, niż być zmuszonym do dymisji. Nie przewidział, że ten jego optymizm zakończy się podaniem do dymisji.

Po latach zasłużonego awansu (zgodnie zresztą z tradycją postpezetpeerowskiej lewicy) na stanowisko ambasadora III RP w Szwecji, a potem w Norwegii i Republice Islandii, po powrocie do kraju, zaprzeczając całkowicie temu, co sam czynił w resorcie edukacji, sprzyjając przed laty likwidacji edukacji alternatywnej w szkolnictwie publicznym naszego kraju, poproszony o ustosunkowanie się do idei wychowania bezstresowego w Szwecji, zachwycony tym modelem, jak to każdy Polak "po szkodzie", powiedział dla miesięcznika „Nowe Horyzonty Edukacji”:

Oczywiście krytykują wszyscy. Jednak Szwedzi są zdyscyplinowani i bezstresowe wychowanie jest wartością, do której są ogromnie przywiązani. Szkoła jest w tym rozumieniu kontynuacją systemu opieki i bezpieczeństwa, które dzieci mają w domach. (NHE 2012 nr 1, s. 28).

Im gorzej, tym lepiej, im głośniej, tym ciszej. Śmiać się, czy płakać?

Humor poprawi nam wywiad prof. Mirosława Handke w tym samym czasopiśmie (NHE), który mówi o tym, że w naszym systemie oświatowym zawsze byli i są nauczyciele z powołaniem, po prostu lubiący swoją pracę, dzieci i młodzież, aby za chwilę to zrównoważyć stwierdzeniem, że kiepska jest ich motywacja bycia nauczycielami. System awansu nie eliminuje tych, którzy się do zawodu nie nadają i równocześnie nie potrafi zauważyć i nagrodzić nauczycieli znakomitych. W systemie dominuje formalizm. Jednak coraz więcej młodych, znakomicie wykształconych adeptów zawodu decyduje się na tę pracę tylko dlatego, że są trzy miesiące wakacji i mozna łatwiej pogodzić pracę w szkole z obowiązkami rodzinnymi. Nie przypadkowo zawód nauczyciela jest tak bardzo sfeminizowany (NHE 2012 nr 1, s. 35)

16 lutego 2012

Słowacy też walczą z nieuczciwością akademicką

Pracujący na Słowacji polski profesor przesłał mi artykuł z tamtejszej prasy, w którym jest mowa o tym, że w tym kraju także tropi się próby wyłudzania stopni i tytułów naukowych nie tylko przez tzw. habilitacyjnych turystów, ale i własną kadrę "naukową" czy studentów. Patologie w tym zakresie nie dotyczą tylko przedstawicieli nauk humanistycznych czy społecznych, ale także nauk typu science.

Możemy dowiedzieć się o tym, jak to b. minister gospodarki uzyskał na Technicznym Uniwersytecie w Koszycach tytuł profesora, mimo niespełnienia obowiązujących tam kryteriów. Jedna z posłanek do Parlamentu nie zawarła w swojej pracy dyplomowej przypisu do źródeł, z których korzystała i je obficie wykorzystała. Przewodniczący wojewódzkich struktur jednej z partii politycznych uzyskał stopień bakalarza (odpowiednik naszego licencjatu) w Wyższej Szkole Bankowej. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie to, że jest ona w dużej mierze plagiatem tekstów z wielu podręczników, bez wskazania na wykorzystane źródła. Inny członek tego samego stronnictwa zdał aż 40 egzaminów w ciągu jednego roku, zyskując stopień inżyniera w Uniwersytecie w Trenczynie.

Od roku specjalna komisja weryfikuje na Uniwersytecie Jana Amosa Komeńskiego w Bratysławie autoplagiat dziekana Wydziału Pedagogicznego Katolickiego Uniwersytetu w Rużomberku, którego zdradził anonimowy donos do władz resortu szkolnictwa wyższego. Ktoś je poinformował, dokumentując to bardzo szczegółowo, że pełniący obecnie tę funkcję docent (odpowiednik doktora habilitowanego w Polsce) Tomáš Jablonský obronił w 2005 r., rozprawę doktorską pt. "Kooperatívne učenie v etickej výchove" (Nauczanie kooperacyjne w wychowaniu etycznym), a w dwa lata później przedłożył książkę pt. "Kooperatívne učenie vo výchove" (Kooperacyjne nauczanie w wychowaniu) jako swoją dysertację habilitacyjną. Obie rozprawy są treściowo tożsame.

Jak stwierdził dziennikarzowi gazety "SME" „Jego rozprawa habilitacyjna była zmienionym wydaniem pracy doktorskiej. W zasadach postępowania habilitacyjnego Uniwersytetu Komeńskiego nie mówi się nigdzie o tym, na ile muszą takie prace różnić się między sobą". Jego przewód habilitacyjny został w końcu uznany przez naukową komisję tegoż Uniwersytetu".

Wystarczy zajrzeć na strony wyższych szkół prywatnych w Polsce, które prowadzą kształcenie na kierunku pedagogika, by zobaczyć, że zatrudniają słowackiego docenta na pełnym etacie. Pojawia się pytanie: Czy istnieje jakiś związek między tym, że z tych też szkół, jakoś dziwnym trafem, habilitowali się niektórzy Polacy właśnie w uczelni, którą on reprezentuje?

Rzecznik prasowy KU w Rużomberku ustosunkował się do - jego zdaniem - nieuzasadnionego osaczania tej uczelni przez dziennikarzy oraz manipulowania informacjami. Po pierwsze, sprawa autoplagiatu dziekana jest w toku jej sprawdzania, chociaż władze tej uczelni dziwią się, że ktoś rozpatruje w ogóle tego typu anonimy, a po drugie przekonuje, że doc. T. Jablonsky habilitował się w Bratysławie, zanim został zatrudniony w KU w Rużomberku, a zatem niesłusznie łączy się tę uczelnię z jakimiś nieetycznymi praktykami. W końcu polskie ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego potwierdziło poprawność przeprowadzanych w tym uniwersytecie przewodów naukowych, w stosunku do których stawia się nawet wyższe wymagania, niż w innych uczelniach tego kraju.

http://www.sme.sk/c/5470149/dekan-z-katolickej-univerzity-zbiera-tituly-jednou-pracou.html

15 lutego 2012

O znakomitej diagnozie cyberprzemocy wśród młodzieży


Najnowsza rozprawa dra Jacka Pyżalskiego (b. adiunkta Uniwersytetu Łódzkiego, wieloletniego pracownika Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi) pt. "Agresja elektroniczna i cyberbullying jako nowe zachowania ryzykowne młodzieży gimnazjalnej(Kraków: Oficyna Wydawnicza Impuls 2012)jest znakomitym studium interdyscyplinarnym napisanym przez pedagoga, którego wiedza ma charakter ekspercki najwyższego poziomu. Nie ma się jednak co dziwić, skoro reprezentował on polskich naukowców w międzynarodowej sieci badaczy zjawisk związanych z cyberbullyingiem. Jego wieloletnie doświadczenia badawcze nad agresją i problemami dyscypliny w socjalizacji dzieci i młodzieży, zaowocowały kumulacją dzieła, które łączy w sobie erudycję z wysokimi kompetencjami metodologicznymi (w tym przypadku rozdział o założeniach metodologicznych badań może służyć za przykład tego, jak należy konceptualizować własne badania naukowe, jak konstruować i realizować kluczowe dla nich etapy).

Wciąż mamy mało badań reprezentatywnych, na ogólnopolskiej populacji, a w tym przypadku diagnoza nie ma charakteru wycinkowego, gdyż pozwala na wyciąganie z uzyskanych danych empirycznych istotnych społecznie, psychologicznie i pedagogicznie wniosków naukowych. Reprezentatywność nie dotyczy tylko próby badawczej, ale także autorów rozpraw naukowych poświęconych nowym mediom w różnych zresztą zakresach. Autor sięga przede wszystkim po publikacje wybitnych specjalistów tej problematyki w świecie, a to dzięki temu, że z nimi sam współpracuje i wymienia się wynikami badań. Nie pomija przy tym także polskich badaczy, także tych mniej kompetentnych, ale wciąż jednak znaczących w swoich środowiskach akademickich.

Szczególną wartością stylistyki naukowej Pyżalskiego jest to, że nie reprodukuje i nie streszcza nam czyichś poglądów, ale dokonuje logicznego i syntetycznego uporządkowania najnowszej wiedzy naukowej na temat przemocy, a przy tym potrafi także taktownie zająć własne stanowisko, spierać się z autorami niektórych teorii czy badawczych podejść. Tym samym potwierdza klasę własnej wiedzy i refleksji, jak i wpisuje się w ogólnoświatowy dyskurs naukowy w kluczowym dla jego badań zakresie.

Co jest tu niesłychanie ważne, Autor nie przystąpił do pisania tej rozprawy z założoną wcześniej tezą (a taka wciąż przeważa w pracach niektórych pedagogów, psychologów i socjologów), że trzeba koniecznie udowodnić zły wpływ mediów i nowych technologii komunikacyjnych na rozwój dzieci i młodzieży. On tego nie przesądza, dobierając w tym celu jedynie słuszne, bo poprawne politycznie źródła, ale dokonuje wielostronnego oglądu tych procesów, troszcząc się o jak najbardziej obiektywne odzwierciedlenie stanu wiedzy naukowej, a nie publicystycznej, potocznej czy propagandowej na użytek polityków. Narracja jest bardzo klarowna, a przy tym autor dokonuje bardzo ciekawych, nigdzie dotąd tak nie analizowanych porównań, własnych syntez czy opracowań tabelarycznych kluczowych podejść do interesujących go kwestii.

Rozprawa jest znaczącym wkładem w naukę światową, a nie tylko lokalną. Świetne są też przywołane w tej rozprawie konteksty społeczno-kulturowe korzystania przez współczesną młodzież w różnych regionach świata z internetu, (np. nowe kategorie przyczyn stratyfikacji społecznej w wyniku podziału cyfrowego (digital divide, analfabetyzmu cyfrowego, który różnicuje dostęp do kapitału intelektualnego i kulturowego). Nowe umiejętności i wiedza są potrzebne do efektywnego i twórczego korzystania nie tylko z nowej technologii, ale także jej zasobów informacyjnych i kulturowych. Formułowane przez autora tezy są nasycane wynikami badań, diagnoz, które pozwalają na rozpoznawanie istniejących w zglobalizowanym świecie prawidłowości rozwojowych i aplikacyjnych u globalnych nastolatków.

Niezwykle istotny jest w części teoretycznej rozdział o normatywności on-line, gdyż ta sfera wirtualnej socjalizacji musi szczególnie interesować pedagogów. Powinni oni być zainteresowani budowaniem kultury szacunku w cyberświecie nie tylko przez upowszechnianie prawa na ten temat. Edukacja i wychowanie w rodzinie muszą stanowić profilaktykę dla zachowań i postaw, które mogłyby w przyszłości być naruszane przez dzieci i młodzież w posługiwaniu się nowymi technologiami komunikacyjnymi. Rozdziały poświęcone agresji elektronicznej są wyjątkowej jakości wkładem w rozwój nauk społecznych, gdyż obfitują w głęboko przemyślane i świetnie uzasadnione - autorskie klasyfikacje, charakterystyki i schematy. Te ostatnie czynią nieznane dotychczas w naszym kraju teorie, bardziej przejrzystymi i pozwalającymi na konstruowanie i operacjonalizację zmiennych do badan empirycznych.

Książka jest merytorycznie znakomita, nowatorska, a przedstawione w niej wyniki własnych badań potwierdzają wdrażanie przez autora najwyższych standardów metodologii badań empirycznych. Przez najbliższe lata kolejne pokolenia badaczy będą się do nich odwoływać, gdyż nie da się pominąć tej książki w dalszych studiach nad przemocą wśród młodzieży i z udziałem nowych narzędzi komunikacyjnych. Niewątpliwie wpłynie ona także na potrzebę konstruowania nowych teorii socjalizacji i wychowania, a jeśli tak się stanie, to będzie najwyższej rangi wkładem Jacka Pyżalskiego w pedagogikę ponowczesnej doby. Tę publikację nie tylko warto, można, ale należy jak najszybciej przeczytać, jeśli chce się dostrzec to, co naprawdę młodzież wyczynia w wirtualnej przestrzeni, usiłując zarazem wpłynąć na tę rzeczywistą.