15 maja 2011

Skorumpowane szkolnictwo wyższe?


Profesor Shildom Krimsky jest badaczem konfliktów, jakie powstają tam, gdzie nauka wikła się w związki z prywatnym biznesem. To oczywiste, że w takim połączeniu szkoły wyższe zmieniają swoje laboratoria naukowe w komercyjne przedsiębiorstwa, a kadrę naukową w narzędzie do realizacji celów biznesowych. Nie ma w nich zatem miejsca dla nauki działającej w interesie publicznym, jak i dla kształcenia w interesie studiujących. Nic dziwnego, że środowisko akademickie w Polsce nie jest zainteresowane ujawnianiem kulis pseudoakademickości i pseudoedukacji w sytuacji, gdy samo nie jest zainteresowane działaniem na rzecz dobra wspólnego, tylko własnego.

Skoro zysk stanowi kryterium doboru kadr nauczycielskich w prywatnym szkolnictwie wyższym, a tu obowiązuje zasada minimalizacji kosztów, a zatem i zatrudniania miernych, ale wiernych, tanich i lojalnych we współdziałaniu z właścicielami tzw. szkół wyższych, o których Krimsky pisze, że są służalczy wobec swoich sponsorów, to nie ma co się cieszyć z tak zwanej dynamiki wzrostu liczebnego tych szkół i masowości kształcenia. Nagradza się milczenie naukowców, byleby pozwolili właścicielom szkół na pomnażanie zysków, z których i oni skorzystają byleby tylko dobrze pozorowali swoje zaangażowanie w pracę. Tymczasem oni powinni troszczyć się o jak najwyższy poziom prowadzonych przez siebie badań naukowych i jak najwyższa jakośc kształcenia studentów nawet, gdyby miało to przynieść uszczerbek interesom finansowym lub pozycji sponsora, czy też im samym. Czy rzeczywiście jednak naukowcy są zainteresowani ochroną społecznego zaufania pokładanego w uczciwości reprezentowanej przez nich dziedziny nauk?

Jak pozytywnie oceniać naukowca, który w swoim podstawowym miejscu pracy, jakim jest dla większości szkolnictwo publiczne, podejmuje destrukcyjne w nim działania, nie prowadząc w macierzystej uczelni badań naukowych, nie opiekując się nad młodymi kadrami ze względu na brak czasu, na uwikłanie w drugie, trzecie czy nawet n-te miejsce pracy w sektorze szkolnictwa niepublicznego? Nie powiodło się powołanie do życia czasopisma naukowego w uniwersytecie, to wyciąga się od sponsora w prywatnej uczelni środki na utworzenie przy niej analogicznego, choć wiadomo, że jego niski poziom (choć może mieć nawet atrakcyjna medialnie czy edytorsko oprawę) jest symulacją czegoś, czego właściciel rozpoznać nie może, a wiec pozoru uprawiania nauki i pozoru zysków, które się w związku z tym nie pojawią. Niektórzy uniwersyteccy nauczyciele akademiccy wykorzystują swoje uniwersyteckie tytuły i powiązania, by wspierać nie macierzystą uczelnię, ale konkurencyjna wobec niej szkołę prywatną, bo w niej uzyskują dodatkowe dochody. Wspierają zatem swoim uniwersyteckim autorytetem konkurencję, która w najmniejszym stopniu nie zasługuje na porównywalny poziom i szacunek.

Niebezpieczeństwo fałszowania ludzkiej świadomości polega na tym, że ktoś firmuje wyższym znakiem jakości coś, co jest postrzegane przez pryzmat nazwiska i instytucji nie mającej z tym nic wspólnego. Wystarczy najmniejszy w niej skandal, ujawniona nieuczciwość czy patologia, by negatywna opinia obciążała także uniwersytet.
Konflikt interesów jest w polskim szkolnictwie wyższym tak wszechobecny i jaskrawy, że nie postrzega się go lub czyni wszystko, by jako taki nie został jeszcze dostrzeżony. Powoływanie przy prywatnych szkołach wyższych tzw. czasopism czy wydawnictw naukowych ma niewiele wspólnego z upowszechnianiem wyników badan, skoro tych w nich się nie prowadzi, tylko traktuje owe formy jako ich wskaźnik. Wystarczy zajrzeć do tych czasopism, by przekonać się, że są swoistego rodzaju „koszem na śmieci”, „odpadem” tego, czego żadne szanujące się czasopismo naukowe czy wydawca by nigdy nie opublikował. Niech jednak właścicielowi prywatnej uczelni wydaje się, że dysponuje czymś, co ma być etykietą nauki, bo i tak nie jest w stanie rozpoznać, że jest to tylko wytwór naukopodobny.

Wystarczy zajrzeć na listę Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, by przekonać się, że figuruje na niej jako wysokopunktowane czasopismo naukowe tylko tej uczelni niepublicznej, która osiągnęła najwyższy standard akademicki, a więc zarządzana jest tak, jak każdy porządny uniwersytet czy akademia. Ubiegające się o certyfikat jakości wydawnictwa prywatnych szkół wyższych zostały negatywnie zweryfikowane. Ich sponsorom wydawało się, że wystarczy nazwa „Wydawnictwo Naukowe” czy „Czasopismo naukowe”, by bez względu na ich zawartość uzyskać akademicki prestiż. Nie może być inaczej, skoro autorami w tych czasopismach czy autorami książek tych wydawnictw są wynajęci przez ich właściciela nauczyciele akademiccy. Trudno, by w czasopismach czy wydawnictwach środowisk pseudoakademickich publikowali najwyżej wykwalifikowani naukowcy. Który z nich bowiem będzie chciał publikować w pismach lub książkach na poziomie czegoś, co ma jednoznacznie degradujący charakter.

Niektórzy właściciele prywatnych szkół wyższych zrozumieli, że choć być może udało im się przez jakiś czas mamić społeczeństwo informacjami w reklamach i na internetowych witrynach związkiem ich uczelni z troską o rozwój nauki i upowszechnianie wyników badań, to kiedy jednak jako wydawcy „kisili się we własnym sosie” podlewanym zakupionymi tekstami spoza własnej firmy, odsprzedali tytuł uczelniom publicznym, zaś za wydawanie książek przez własnych naukowców każą im płacić z własnej kieszeni lub pozyskiwać na to innych sponsorów. I jaki jest w tym interes?

(źródło: S. Krimsky, Nauka skorumpowana? O niejasnych związkach nauki i biznesu, Warszawa: PIW 2006)

14 maja 2011

Oświatowy Orwell w wydaniu MEN


Kolejna ustawa oświatowa, którą serwuje nam Katarzyna Hall jest dowodem na to, jak władza, która straszy Polaków opozycją, totalitaryzmem, nadchodzącym czy zagrażającym mu autorytaryzmem władzy PiS, sama, w „białych rękawiczkach” serwuje polskiemu społeczeństwu coś znacznie gorszego. Zbyt słabe były protesty i rzeczowe argumenty w okresie trwających prac nad ustawą o Systemie Informacji Oświatowej, skoro „przyklepał ją Sejm i Senat” podrzucając Prezydentowi „kukułcze jajo”. Jak wejdzie ta Ustawa w życie, to będziemy mieli prawdziwy, oświatowy nie tylko świat wg Orwella, ale i „Lot nad kukułczym gniazdem”.

To oburzające, że władza mieniąca się spadkobierczynią ideałów i walki „Solidarności” lat 80-89 XX w. nie tylko odchodzi od ówczesnych ideałów, marzeń i realnych przecież do wdrażania w życie postulatów budowania samorządnej, obywatelskiej Polski, ale wręcz pod pozorem troski o nasze prawa, w sposób bezwzględny, a więc właśnie autorytarny, wzmacnia i rozbudowuje centralizm państwowy, centralizm biurokratyczno-partyjny, zamiast powrócić do tego, co jest istotą społeczeństw obywatelskich, społeczeństw pluralistycznych, szanujących prawa człowieka i obywatela.

Niegodna konstrukcja systemu inwigilacji oświatowej w istocie z nią sama ma niewiele wspólnego, choć właśnie zagwarantowane władzy państwowej prawo do egzekwowania obowiązku szkolnego sprzyja jej w upełnomocnianiu władztwa hierarchicznego, centralistycznego, które może być wykorzystywane do bardzo różnych celów, także pozaoświatowych. Ogłupia się społeczeństwo tym, jakoby biedna władza MEN nie miała dostępu do informacji na temat tego, kto jest objęty systemem powszechnej i obowiązkowej edukacji. Wmawia się społeczeństwu, że trzeba stworzyć każdemu dziecku „teczkę danych biograficznych” , która ma służyć jego dobru, bo przecież władza bardzo troszczy się o to, by docierać ze swoją pomocą do tych, którzy nie wiedzą, że jej potrzebują. Władza musi wiedzieć, dlaczego i w którym momencie ktoś wymyka się jej spod kontroli, nadzoru.

MEN postanowił już dawno odejść od filozofii społeczeństwa obywatelskiego, idei uspołecznienia – demokratyzacji oświaty, a więc także takiej jej decentralizacji, by konieczne do udzielania stosownej pomocy dzieciom i młodzieży w toku ich edukacji dane gromadzone i rozpatrywane były tylko i wyłącznie na użytek tych konkretnych osób. Wprowadza w zamian system globalnej, a zarazem indywidualnej inwigilacji każdego dziecka, które wchodzi w sidła systemu oświatowego. Pod pojęciem budowania daleko idącej integracji wiedzy o uczniach de facto gromadzi się dane, które mogą być nadużywane przez różne podmioty, mające do nich dostęp. Szczególnie niepokojące jest uwzględnianie w tej bazie tzw. danych wrażliwych, osobistych, intymnych , bo dotyczących np. korzystania przez ucznia z pomocy psychologiczno-pedagogicznej, na temat rodzaju niepełnosprawności czy – jeszcze gorzej – tzw. niedostosowania społecznego. W tym systemie nikogo nie będzie interesowało to, że środkami administracyjnymi stygmatyzuje się dzieci i młodzież. Co gorsza, świadomi tych zagrożeń rodzice przestaną współpracować ze szkołą na rzecz poszukiwania właściwego wsparcia dla ich dzieci z obawy, że każda informacja o jakimś problemie dziecka będzie wykorzystana w bazie danych.

Godzą się na te praktyki inwigilacyjne także nauczyciele, którzy także będą objęci gromadzeniem o nich danych. To już jest naruszeniem ich praw obywatelskich . Jak słusznie ostrzega Małgorzata Szumańska z Fundacji Panoptykon: Trzeba też zdawać sobie sprawę z tego, że raz stworzony system może podlegać przeobrażeniom. W przyszłości może się pojawić pokusa, by zbierać więcej informacji, na szerszą skalę łączyć je ze sobą, wykorzystać zebrane dane do nowych, nieplanowanych pierwotnie celów. Może się zatem okazać, że za kilka lat w SIO będzie gromadzony jeszcze szerszy zakres danych (np. e-dzienniki), że do dostępu do nich zostanie upoważniony szerszy krąg osób (np. podmioty komercyjne) albo że z SIO zostaną zintegrowane kolejne bazy danych (np. uniwersyteckie).

Nie zgadzam się, że trzeba dyskutować na temat tego systemu pod kątem możliwych kierunków jego dalszego rozwoju czy udoskonalania, gdyż warto sobie zdawać już na początku, jeszcze przed jego stworzeniem sprawę z tego, jak wielkie niesie on zagrożenia. Zamiast sprzyjać samorządności nauczycieli, powołaniu przez nich własnego samorządu zawodowego, by mogli we własnym środowisku diagnozować i walczyć z patologiami czy wspierać się w rozwiązaniach godnych upowszechnienia, tworzy się bazę danych, które obejmują prywatność także pedagogów – nauczycieli – wychowawców, a te mogą być wykorzystywane do różnych celów, także w walce politycznej. Niech ten rząd przestanie mamić społeczeństwo troską o demokratyczne standardy, skoro chce z wykorzystanych już z funduszy Unii Europejskiej środków zafundować nam coś, co nie tylko przypomina orwellowski świat, ale jakże dobrze już opisany przez Michela Foucaulta panoptikon.

Dyskusja na temat nowego SIO dotyka kwestii fundamentalnych dla funkcjonowania współczesnego państwa. Ile powinno ono wiedzieć o obywatelu? Jaki zakres danych może integrować? Wraz z rozwojem nowych możliwości zarządzania informacją te pytania nabierają coraz większego znaczenia. W wielu państwach dyskusja na temat dopuszczalnej ingerencji w autonomię informacyjną jednostki stanowi ważny element debaty publicznej. W Polsce jesteśmy dość daleko od takiej refleksji: można odnieść wrażenie, że większość z nas bez zbytniego sprzeciwu jest w stanie płacić własną prywatnością za niemal każde rzeczywiste bądź wyimaginowane usprawnienie działania państwa.

(źródło: http://www.rp.pl/artykul/55713,657322_System_inwigilacji_oswiatowej__.html; http://www.men.gov.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=2211%3Asenat-popar-ustaw-o-systemie-informacji-owiatowej-bez-poprawek&catid=202%3Aministerstwo-sio-dane-statystyczne&Itemid=245)

11 maja 2011

Co na to noworodek?

Mamy nowe standardy w opiece okołoporodowej.Czy jesteśmy na to przygotowani? Jak najlepiej opiekować się noworodkiem? Jakie zadania stoją przed personelem medycznym po porodzie?
Już w najbliższą sobotę odbędzie się w Łodzi konferencja "Standardy postępowania w opiece okołoporodowej. Wybrane zagadnienia w świetle Rozporządzenia Ministra Zdrowia z 23 września 2010 r.".
Patronat nad konferencją objęła Pani prof. dr hab. n. med. Ewa Gulczyńska, Wojewódzki Konsultant w dziedzinie neonatologii dla województwa łódzkiego.
Konferencja jest bezpłatna. Wszyscy uczestnicy otrzymają certyfikaty uczestnictwa. Chętnych prosimy o zgłoszenie swoich danych do certyfikatu - do 12.05.2011 r. włącznie pod numerem 42 682 20 22 bądź mailowo na adres csr@csr.org.pl.
Konferencja odbywa się w ramach Łódzkich Dni Rodziny:
http://www.csr.org.pl/ldr/XVIII/ldr2011.htm

10 maja 2011

Dobre obyczaje w nauce


upadają. Pamiętam, przed laty, kiedy pracowałem w uniwersytecie, zwracano na to uwagę. Dobre obyczaje w relacjach międzyludzkich wyznaczały pewien poziom w środowisku akademickim, poniżej którego zaczynał się już tylko kryzys. Jak umarł profesor, pracujący wiele lat na wydziale, to w uroczystości pogrzebowej brały udział nie tylko władze tej jednostki, ale wcześniej powiadamiano dziekanów innych uniwersytetów czy akademii o tym przykrym wydarzeniu, by dać szansę rozproszonym po kraju i innych uczelniach jego byłym uczniom, współpracownikom, doktorantom czy recenzentom na uczestniczenie w ostatnim pożegnaniu. Dzisiaj zwraca się uwagę na to: „Warto czy nie warto?”, „Tracić czas czy może zaliczyć konieczną obecność?”, „Lubiło się go czy może nienawidziło?” itp., a że jednostka wykorzystała z dorobku śp. byłego pracownika, ile się tylko dało, to przecież teraz nie ma już żadnego znaczenia. Może tak nawet myślą i postępują ci, którzy dzięki niemu w ogóle doszli do decyzyjnych (przedstawicielskich) czy naukowych stanowisk?

Z końcem każdego roku akademickiego zwiększa się częstotliwość posiedzeń rad wydziałów czy instytutów, które mają uprawnienia do nadawania stopni i tytułów naukowych. Dobrym obyczajem było zatroszczenie się przez kierownictwo dziekanatu, jeśli już nie samego dziekana o to, by dowiedzieć się, czy planowany termin posiedzenia tego organu będzie odpowiadał recenzentom, których obecność (przynajmniej trzech spośród czterech) jest konieczna, by w ogóle można było rozpatrywać sprawę przewodu naukowego. Dzisiaj rzadko już kto dzwoni i pyta, a przecież nawet poczta elektroniczna mogłaby wystarczyć w tym przypadku, tylko rozstrzyga o terminie posiedzeń rady bez uwzględnienia kalendarza profesorów czy doktorów habilitowanych, którzy zostali wyznaczeni do roli recenzentów. Będą mogli przyjechać i wziąć w nim udział, to dobrze, jak nie, to trudno. Wyznaczy się inny termin. Czasami ad infinitum, bo istotnie zwiększone obowiązki dydaktyczne i naukowo-badawcze kadr akademickich sprawiają, że niektórym jest trudno znaleźć wolny dzień we własnym kalendarzu.

Bywa niestety i tak, że pewne osoby nie widzą niczego niestosownego w tym, że uczestniczą w posiedzeniu rady wydziału, która rozpatruje ich wniosek o awans naukowy czy o przyznanie im nagrody lub wyróżnienie. Są też i tacy, którzy zabiegają o to, by koniecznie dana jednostka pomyślała o nich jako kandydatach do nadania im honorowego doktoratu. Ponoć niektórzy już licytują się między sobą, kto ma ich więcej.

Organizatorzy konferencji naukowych zabiegają o to, by w związku z tematem wiodącym planowanej debaty zaprosić do udziału w niej określonych gości, żeby wygłosili referat czy wzięli udział w dyskusji panelowej. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że pomimo bycia powiadomionymi o tym, że dany profesor nie może w dniach konferencji osobiście wziąć w niej udziału, umieszczają jego nazwisko w jej programie, rozsyłając do wszystkich uczestników i upowszechniając go na stronie internetowej jednostki. Nie jest to w porządku w stosunku do tych, którzy postanowili przyjechać na konferencję, by wysłuchać umieszczonego w programie autora referatu, spotkać się z nim i podyskutować. Organizatorzy wiedzieli, że jego udział w ogóle nie będzie możliwy, a mimo to posłużyli się jego nazwiskiem w programie konferencji. Inna kwestia, to już niezależna od obu stron, kiedy na skutek wydarzeń losowych ktoś zapowiedziany rzeczywiście nie może przyjechać na konferencję czy posiedzenie rady. Dobrym jednak obyczajem jest powiadomienie o tym gospodarzy.

08 maja 2011

Lekcje prawa w szkołach bezprawia

Szkoła jest dla polityków jak śmietnik, do którego można wrzucić wszystko, czego dorośli nie są w stanie wyegzekwować od siebie, a nie od uczniów. Jak minister sprawiedliwości doszedł do wniosku, że młodzież nie zna prawa, to postanowił zabiegać o wprowadzenie specjalnego przedmiotu do programów szkolnych, w trakcie którego prawnicy będą sobie mogli dorobić (skoro nie mają szans na aplikacje) prowadzeniem odrębnych lekcji w zakresie prawa. Dla mnie bomba! Nareszcie niektórzy uczniowie, którzy są szykanowani w swoich placówkach edukacyjnych, będą mogli swoim rodzicom uświadomić, co mają zrobić w sytuacji, gdy nie są w szkołach respektowane prawa człowieka, prawa obywatelskie, prawa dziecka, prawa ucznia, prawa pacjenta (to w tych, w których są gabinety lekarskie), prawa nauczyciela, prawa rodzica itd., itd. Skuteczność tych lekcji będzie zerowa, gdyż, gdzie jak gdzie, ale właśnie w tych placówkach młodzi ludzie wraz ze swoimi oddanymi im nauczycielami i kochającymi ich rodzicami doświadczają ze strony różnych osób bezprawia i są wobec niego bezradni. Mało kto na to bezprawie reaguje.

Zanim zatem nasza młodzież zacznie uczyć się o tym, jakie będzie miała prawa, kiedy osiągnie dorosłość, niech może najpierw, bez udziału fachowców spoza szkoły, przećwiczy przestrzeganie przysługujących im już praw dziecka i ucznia, niech zapozna się z normami, które są wpisane do statutu szkoły i zweryfikuje, które z nich są martwą literą, a które są ewidentnie w niej naruszane – przez rówieśników, starszych, nauczycieli czy rodziców, we własnym gronie, na miejscu. Tylko niech na oczekiwaniach w tej kwestii nie kończy. Niech żąda pełnej możliwości (struktury i procedur) egzekwowania przysługujących jej praw. Nie powinno to dotyczyc tylko uczniów, ale także wszystkich pracowników szkoły i rodziców.

Rozumiem, że trzeba na coś wydać unijne pieniądze, by opozycja nie zarzucała obecnemu rządowi, że ich nie potrafił wykorzystać. Wydawanie jednak tej kasy na tzw. pilotażowy program edukacyjny "Świadomy swoich praw obywatel", który ma realizować Okręgowa Izba Radców Prawnych, jest chybione. Nie obejmuje on bowiem praw, które powinny na co dzień być znane, akceptowane i przestrzegane w szkołach, przez wszystkie osoby związane z procesem kształcenia, a więc począwszy od nauczycieli, pracowników administracji szkolnej, poprzez uczniów i na ich rodzicach czy prawnych opiekunach kończąc.

Najsłabszą stroną są skazani na szkołę uczniowie, którzy z jednej strony bezpośrednio lub pośrednio doświadczają w niej w różnym zakresie i częstotliwości przejawów i skutków bezprawia albo złego prawa, pozorów mających w niej obowiązywać norm społecznego współżycia, z drugiej strony nie posiadają żadnej instancji, w której mogliby skutecznie, nie obawiając się czyjejkolwiek zemsty, dochodzić swoich roszczeń. Prawa w szkołach są łamane nagminnie, wobec różnych osób i rzadko w której z placówek reaguje się na to natychmiast, na jawną bądź skrywana niesprawiedliwość, i to nie tylko wówczas, kiedy jest się ofiarą szeroko czyjejś przemocy, ale i jej świadkiem.

Po co uczniom lekcja prawa w liceum, w którym „nauczyciele” szantażują tych, którzy – ich zdaniem - nie rokują sukcesu na egzaminie maturalnym i zobowiązują młodych ludzi (choć już dorosłych) do złożenia fałszywego oświadczenia, że nie chcą do przystąpić do tej próby sprawdzianu swojej dojrzałości np. z powodów „trudności rodzinnych”? Czyż nie jest to dla naszej młodzieży najlepsza lekcja bezprawia i skandalicznego krycia sprawców „przemocy w białych rękawiczkach”? Oni już do tej matury nie przystąpili mimo, iż być może niektórzy mogliby podjąć się takiej próby. Nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że część młodzieży ze względu na znajomość własnego braku wiedzy i umiejętności z w pełni suwerennie zadecydowała o tym, by nie zdawać matury. Okazuje się jednak, że tej matury nie zdali niektórzy ich nauczyciele. Nie zdali matury z prawa.

Po co ta hipokryzja dorosłych wobec młodzieży? Po co to zapewnianie ich o tym, że jak odbędą 30 godzin lekcji, to społeczeństwo będzie bardziej praworządne, skoro niemalże na co dzień łamie się w społeczności szkolnej prawo w różnym zakresie i w odniesieniu do różnych uczestników procesu kształcenia?

Może by jednak zacząć zachęcać młodzież do tego, by mogła nie tylko znać prawa na miarę swojego wieku i środowiska szkolnego, ale i stwarzać jej możliwości do skutecznego egzekwowania norm, także od uczniów, w tej właśnie przestrzeni, i nie od święta, na pokaz, okazjonalnie, pod przedmiot „godzina wychowawcza” czy „lekcje prawa”, tylko może tak, jak czynił to Janusz Korczak, że w każdej ze szkół ktokolwiek nie byłby ofiarą naruszenia jego praw (uczeń, nauczyciel, pracownik administracji czy rodzic) będzie miał komu przedłożyć swoją skargę i wyegzekwować zadośćuczynienie, doświadczyć sprawiedliwości w tej społeczności. Po co wiedza o prawie, skoro samemu doświadczało się jako ofiara lub świadek upokorzeń ze strony dorosłych czy rówieśników w instytucji, która z założenia powinna być środowiskiem prawdy, dobra i piękna, a nie kłamstwa, podłości i kiczu?

07 maja 2011

Prywatna szkoła wyższa jako „sekta”?

Przedstawiciele nauk o zarządzaniu wykorzystują do badań i analiz kultur organizacyjnych firm zjawiska, które pozwalają nad dostrzeżenie w nich patologicznej kultowości. Dokonajmy analizy per analogiam do prywatnego szkolnictwa wyższego, w którym pojawia się zjawisko przymusu psychologicznego jako swoistego zwyrodnienia jego kultury organizacyjnej. Naukowcy od modeli zarządzania mają tu na uwadze te szkoły, które stały się organizacjami biznesowymi, a których właściciele czynią wszystko, by pochłonąć całe życie swoich pracowników, zastępując im niejako dom rodzinny. Najczęściej czynią tak ci, którzy sami nie mają rodzin, lub ich własna rodzina uległa z różnych powodów destrukcji, toteż kompensując sobie jej dotkliwy brak, przekształcają własną firmę w sposób typowy dla sekt. Ten zaś jest początkowo niezauważalny dla jej pracowników.

Nikomu bowiem nie przychodzi nawet na myśl, że właśnie jej właścicielowi chodzi o to, by pozbawić swoich pracowników administracji i nauczycieli akademickich prawa do sterowania własnym życiem, do indywidualnego rozwoju czy kierowania się suwerennymi zasadami życia akademickiego. Pracownicy w takich szkołach stają się marionetkami w rękach menedżerów, którzy stosują wobec nich różnego rodzaju techniki przymusu, zdobywane zresztą na różnego rodzaju kursach i szkoleniach.

Nie bez powodu, kwestionuje się w tych szkołach rolę władzy akademickiej, jej autonomii w kierowaniu procesami kształcenia i badań naukowych, na rzecz bezwzględnego podporządkowania jej interesom właściciela-menedżera. Prof. Arnott, który bada zjawisko kultowości w różnych przedsiębiorstwach zwraca uwagę na to, że nie dotyczy ono tylko i wyłącznie firm o charakterze handlowym. Koncepcja powyżej rozumianego zarządzania firmami przeniknęła także do oświaty i szkolnictwa wyższego jako wygodne dla wielu jej właścicieli podejście sprzyjające zwiększaniu efektywności generującej zyski. Ważna jest tu nie polityka rozwoju akademickiego szkoły, tylko jej rentowność, którą uzyskuje się dzięki stosowaniu przez właścicieli szeregu technik fizycznej i psychologicznej kontroli oraz manipulacji podwładnymi. Po czym można poznać takie placówki? Charakteryzuje je występowanie w relacjach między właścicielem a pracownikami następujących formy zachowań i postaw:

1.Skrajne podporządkowanie właścicielowi (kierownictwu) szkoły, który używa subtelnych sposobów uzależniania swoich pracowników od siebie np. zatrudniając ich wraz z członkami ich rodzin), gdyż w ten sposób poziom lojalności warunkowany jest szantażowaniem możliwości zwolnienia któregoś z jej członków z pracy, jeśli nie będzie mu uległa. Dzięki temu może też przenikać do funkcjonowania ich we własnych rodzinach tak, by ich życie było podporządkowane interesom jego firmy. Właściciel szkoły wywiera tez presję na swoich podwładnych, by ci rezygnowali nawet z własnych zainteresowań niezwiązanych z pracą oraz zrywali więzy rodzinne, przyjacielskie i środowiskowe. Oni muszą być dla niego dyspozycyjni.

2.Deprecjonowanie krytycznego myślenia – jest konsekwencją powyższych uwarunkowań. Właściciel szkoły nie znosi pracowników krytycznych lub przeciwstawiających się jego poleceniom, choćby te przyczyniały się nawet do strat. Zawsze wytłumaczy to sobie ich kontestacją, zbyt późnym lub zbyt słabym zaangażowaniem itp. Wszelkie odstępstwa od usłużnej lojalności są surowo karane (pozbawianiem nauczycieli czy pracowników administracji premii, szykanowanie ich a nawet zabranianie innym kontaktowania się z nimi). Obowiązuje w takiej szkole spolaryzowany obraz świata, czyli budowanie kultury organizacyjnej na antagonizowaniu wzajemnych relacji między pracownikami tak, by nikt nie wiedział, kto na kogo donosi, kogo obserwuje i jak wykorzystuje ich do niszczenia wszelkich postaw krytyki czy niezadowolenia. Dla zmiękczenia „opornych” osób władza puszcza plotki, intrygi, by tym samym utrzymywać wszystkich w napięciu niepewności, ale i wdzięczności jej za okazywane dobro, jakim jest zatrudnienie ich w danej firmie.

3.Manipulowanie uczuciami to wywieranie presji na pracowników przez urządzanie im „teatru własnej wrażliwości, załamań, histerii, wpadania w złość, by za chwilę okazywać im swoje uwielbienie i wdzięczność. Nikt nie może być pewnym, jak nastrój szefa będzie rzutował danego dnia na możliwości realizowania własnych obowiązków. Jedną z najchętniej wykorzystywanych technik zarządzania szkołą jest konstruowanie tzw. spotkań integracyjnych, by wywołać czy wzmacniać „rodzinne” uczucia wobec instytucji czy zachowań euforycznych właściciela, kiedy ma jakiś sukces. W takiej społeczności zarządza się tak, by poszczególni pracownicy nie mogli wnosić swoich oczekiwań, realizować własnych potrzeb czy aspiracji, gdyż musza one być podporządkowane zamiarom kierownictwa.

Często stosuje się też formy wywierania presji na pracowników, by uczestniczyli w różnorodnych imprezach poza godzinami pracy np. wyjeżdżali z szefem na weekend, spędzali z nim czas wolny, służyli mu okazując tym samym swoją wierność i lojalność, ponosząc zarazem dodatkowe koszty na rzecz szkoły. Tak więc nauczyciele muszą nieustannie wymyślać imprezy, które choć niewiele mają wspólnego z funkcjonowaniem szkoły wyższej, to jednak mają odciążyć jej budżet od kosztów marketingowych. Muszą więc organizować sesje, konferencje, szkolenia, kursy cokolwiek, byleby tylko można było wrzucić na stronę internetową danej szkoły i tym samy zaświadczać o jej wyjątkowym charakterze. Klienci i tak nie zorientują się, czemu to służy i po co się to organizuje.

4. Przedkładanie interesu firmy nad dobro jednostki, które jest wyraźną już cechą obowiązującej w niej kultowości. Wmawia się pracownikom, że tylko tu mogą się realizować, nawet na początku udostępnia się im do tego stosowne środki, by myśleli, że tak będzie zawsze, a może nawet jeszcze lepiej, by nabrali przekonania, że znaleźli się w wyjątkowym środowisku. Towarzyszy temu przedłużanie czasu pracy poza godziny ustalone w umowie o pracę, wprowadzanie do niej aneksów pod pozorem zmieniającego się prawa (mało kto to sprawdza) czy nawet wykorzystywanie nieznajomości prawa do pozbawiania pracowników części ich dochodów. Otwierając jednostki pozauczelniane można do nich kierować tych, którzy są mało pokorni. Wdrukowuje się pracownikom przekonanie, że powinni więc poczucie sensu pracy dla sprawy większej, niż zarabianie pieniędzy. Nie wypada nawet pytać się o podwyżki, czy o powody zmian w warunkach pracy.

Zdaniem prof. Arnotta powyższy styl zarządzania jest przejawem zwyrodnienia kultury organizacyjnej, gdyż dążenie do sukcesu odbywa się tu za wszelką cenę i kosztem pracowników. W takich szkołach preferuje się niezwykle wspomagające kultowość organizacyjną nasilenie orientacji na wdrażanie biurokratycznych procedur, by pracownicy mieli wyznaczone przez władzę tory postępowania i wykonywania swoich obowiązków. Zdaniem Arnotta taką firmę cechuje też wprowadzenie przez właściciela "nieprzemakalności informacyjnej” w stosunku do podmiotów zewnętrznych, czyli np. wyznaczenie rzecznika prasowego, ukrywanie rzeczywistych danych o szkole na stronie internetowej, które mogłyby świadczyć o jej niskiej efektywności (np. nie publikuje się informacji o miejscu w rankingu, nie podaje się informacji o wynikach egzaminów dyplomowych itp.).


(źródło: T. Ochinowski, W. Grzywacz, Kult korporacyjny jako specyficzny sposób funkcjonowania organizacji w warunkach turbulentnych, w: Zmiany jako czynnik rozwoju organizacji, red. M. Lisiecki, Lublin: KUL 2003)

06 maja 2011

Obietnice wydmuszki w pseudoakademickim markecie


Francuski logik Norman Baillargeon ostrzega nas przed złodziejskimi słowami, którymi raczą niektórzy właściciele prywatnych szkół wyższych kandydatów do pracy, a ci im ulegają, nie przeczuwając, że nic się za tym nie kryje. Nawiązując do poprzedniego wpisu pragnę uzupełnić, że cykl analiz dotyczących ofert zatrudniania się w prywatnych szkołach wyższych dotyczy jedynie tych ich właścicieli, którzy ukrywają rzeczywiste powody i możliwości spełnienia wzajemnie uzgodnionych warunków umowy w ramach oferty pracy. Gdyby Belferce właściciel uczelni powiedział wprost: zatrudnię panią tylko po to, by po wykorzystaniu koniecznych do zabezpieczenia mnie (jako właściciela uczelni) uzyskać odpowiednie warunki do dalszego jej funkcjonowania już bez pani udziału, to nie miałaby ona powodu, by czuć się oszukaną. Kiedy jednak nagle, bez żadnego uprzedzenia dowiaduje się, że będzie zwolniona (tzn. nie będzie z nią przedłużona umowa o pracę), to ma prawo być zaskoczoną. Skąd Belferka może wiedzieć, że jest potrzebna w danej szkole tylko dlatego, że jej właściciel spodziewa się przyjazdu komisji akredytacyjnej, a nie ma w niej zatrudnionego tego rodzaju specjalisty? Ona tego nie wie. Zatrudnia się i cieszy, że może wreszcie wykonywać swój zawód i czyni to jak najlepiej.

Kiedy jednak komisja akredytacyjna już wyjedzie, a właściciel dojdzie do wniosku, że sprawę ma załatwioną, bo otrzymał właśnie pozytywna ocenę dla swojej instytucji, to może Belferkę zwolnić albo zachęcić ją do zwolnienia się na własna prośbę, by zaoszczędzić na jej etacie albo w jej miejsce przyjąć kogoś bardziej korzystnego (mniej kosztownego, członka najbliższej rodziny, kolesia lub kochanka, uległego donosiciela, spolegliwego lizusa itp. – tu lista zalet jest nieograniczona). Gdyby zatem między właścicielem takiej prywatnej szkoły wyższej został zawarty klarowny kontrakt z Belferką - pani wykłada, a ja dzięki pani zarabiam, ale i pani też będzie adekwatnie wynagradzana, to mogłaby owa kandydatka podjąć decyzję, czy chce w czymś takim uczestniczyć, czy też nie. Jest historykiem wychowania, poszukuje możliwości kształcenia innych w tym zakresie, a nie została przyjęta na stanowisko asystentki czy wykładowcy w uniwersytecie czy akademii, więc może się zdecydować z nadzieją, że trafia do szkoły wyższej.

Tymczasem po jakimś czasie rozpoznaje, że jest w firmie-wydmuszce, która wcale nie jest zainteresowana tym, żeby być szkołą wyższą (w akademickim rozumieniu tego słowa), tylko marketem, w którym handluje się ludzkimi aspiracjami, potrzebami czy oczekiwaniami, by realizować interesy właściciela. Gdyby Belferka nie chciała rozwijać się dalej (przygotowywać rozprawę doktorską czy habilitacyjną), tylko postanowiła traktować tę szkołę jak market, w którym trzeba być: raz w dziale promocji, innym razem na zapleczu, jeszcze innym siedzieć przy kasie lub monitorować klientów, to nie miałaby powodu do trosk czy rozczarowań. Wiedziały gały co brały. Ot, miejsce pracy, tak samo dobre, jak każde inne.

Niestety, obiecywano jej co innego. Belferce takiej szkoły-wydmuszki zaplanowano od października zajęcia dydaktyczne, uzgodniono z nią nawet dni i godziny ich realizacji, więc podejmuje pracę z zapałem. Ma nawet podpisaną umowę o pracę, ale na poziomie najniższej płacy, tylko na rok, zgodnie z prawem i zarazem pod pozorem, że musi być przecież sprawdzona, czy się w ogóle do niej nadaje. Po czym umowa już z nią nie jest przedłużona, albo proponuje się jej, że część pensji będzie otrzymywać na konto, a część „pod stołem”, „z rączki do rączki”, albo z jakiegoś innego, pozauczelnianego źródła (tu powiada się, że chodzi o zmniejszenie obciążeń ZUS-owskich, a ona i tak na tym dobrze wyjdzie, bo swoje dostanie). W niektórych szkołach tego typu jest z tym różnie. Zdarza się, że kłopoty finansowe są tak duże (kredyty, inwestycje, otwierane nowe kierunki, spadek studiujących itd.), że diabli biorą płynność finansową i … jak mojej koleżance z jednej z takich prywatnych szkół wyższych, nie wypłaca się pensji przez miesiące.

Ona jednak, z poczuciem misji i odpowiedzialności prowadzi zajęcia i liczy poziom własnego deficytu. Nie rezygnuje z pracy, bo czeka, aż zostaną jej oddane niewypłacone pensje, no i ma nadzieję, że będzie lepiej. Karmiona jest złodziejskimi słowami. Jak pisze wspomniany filozof: Kuna, urocze zwierzątko, w specyficzny sposób żywi się jajami z ptasich gniazd: przebija skorupkę, wysysa je i pozostawia w gnieździe. Samica wysiadująca jaja nie wie, że siedzi na wydmuszkach pozbawionych cennej zawartości. (N. Baillargeon, Krótki kurs samoobrony intelektualnej, Pruszków 2001, s. 31) Są takie prywatne wyższe szkoły wydmuszki –, których właściciel wysysa obiecane wartości, a nauczyciele nawet nie wiedzą, na czym siedzą…