18 sierpnia 2010

Walka z wiatrakami

Otrzymałem wczoraj krótki list następującej treści:

Witam Panie Profesorze,
Jestem studentką pedagogiki i z zainteresowaniem czytam Pańskie publikacje, pisze do Pana Profesora z nadzieją na rozwiązanie mojego problemu. Otóż z uwagi na Pańskie żywe zainteresowanie szeroko pojętym oszustwem w edukacji, zwracam się z pytaniem: czy pojęcia ściaganie w szkole i plagiat są pojęciami tożsamymi czt też istnieje pomiędzy nimi wyraźna różnica, którą można ewidentnie sformułować? Czy można te pojęcia w ogóle porównywać skoro ściąganie wywodzi się z języka potocznego? Z góry dziękuję za odpowiedź, studentka Monika K.

---

Problem plagiatów pojawia się w internetowych debatach coraz częściej. Odnoszę wrażenie, że presja nie tylko młodych ludzi, ale także dużej części środowiska nauczycielskiego jest tak silna, by zatrzeć negatywny aspekt tego zjawiska i dać mu „zielone światło”. Po powrocie z krótkiego urlopu odnajduję w wakacyjnej prasie kolejne doniesienia o plagiacie pracy naukowej, i to w wydaniu b. minister z rządu J. Buzka, b. rektora jednej z uczelni niepublicznych, profesor z Akademii Obrony Narodowej itd., itd. Ten, który ów fakt rozpoznał, adiunkt, już w tej uczelni nie pracuje. Absolwentka jednej z uczelni publicznych rozpoznała w wydanej przez jej promotorkę książce 40 stronicowy rozdział skopiownany z jej pracy magisterskiej przez panią profesor. Jeden z internatutów tak skomentował ów fakt na forum Gazety Wyborczej:

Nie można kopiować idei i ujęcia tematu. Nawet wtedy gdy takie działanie opatrzy się przypisem to jest plagiat. Praca ma być samodzielna a przypisy są korespondencją z literaturą lub otwierdzeniem zbieżnego toku myślenia. Ta pani (wzdragam się użyć słowa profesor) to idiotka nie mająca pojęcia o wymogach wobec pracy naukowej. Nazwijmy po imieniu - jest złodziejką, ukradła własność intelektualną. Wywalenie z pracy jest oczywiste. Moim zdaniem złodziejstwo podlega karaniu. Powinna wylądować w pierdlu (nie w zawieszeniu) choćby na krótko, bo jako promotor była pracownikiem zaufania społecznego i przekazywała nie tylko wiedzę ale również postawę etyczną.
Jest złodziejem, plagiatorem, śliską glizdą (ostatnie ze względu na jej tłumaczenia).



Ściąganie jest kradzieżą cudzej myśli/poglądu/wiedzy, podobnie jak plagiat. Obie formy kradzieży czyjejś własności intelektualnej różni jedynie ich forma i cel oraz zakres reakcji społecznej na ich zaistnienie. O ile jest przyzwolenie w naszym kraju na ściąganie w szkole, na studiach, o tyle nie ma już go w tak dużym natężeniu w przypadku ściągania plików muzycznych czy filmowych. Plagiat został określony w ustawie o prawach autorskich a także znalazł swoje miejsce jako akt naganny w Ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym. Tak więc, z jednej strony przymyka się oczy na "ściąganie" w czasie egzaminów, sprawdzianów wiedzy itp. pozostawiając reakcję na te zachowania egzaminatorom i ewentualnym "poszkodowanym", a z drugiej strony ostrzega się przed plagiatami prac dyplomowych i sankcjonuje zarazem plagiaty awansowych prac naukowych. Walka z obu procederami jest nierówna i rzadko podejmowana przez tych, którzy mogli i/lub powinni to czynić.


(więcej: http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80273,8055555,Plagiat__promotorka_sciagala_od_pielegniarki.html;
http://www.dziennik.pl/wydarzenia/article572122/Polak_zostaje_magistrem_Dzieki_Wikipedii.html;
http://www.rp.pl/artykul/15,442828_Polska__czyli_plagiatowy_raj.html)

Kultura popularna - tożsamość – edukacja


to tytuł najnowszej książki "Impulsu", jaką przygotowali do druku naukowcy z Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu - dr Daria Hejwosz i Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Wrocławskiego - dr hab. Witold Jakubowski. Autorzy zgromadzonych tu rozpraw czynią kulturę popularną motywem przewodnim do własnych badań, w wyniku których odsłaniają różne jej znaczenia i pedagogiczne walory lub słabości: od bezwartościowego wpływu na proces wychowawczy, poprzez możliwości jej wykorzystania w tym procesie do jej możliwej afirmacji. Kreślą w swoich rozprawach linie demarkacyjne pomiędzy kulturą popularną a sztuką, czy też pomiędzy kulturą masową, wyższą i ludową, wskazując zarazem na to, jak nieustannie się ona zmienia, rozmywa czy zostaje ponownie wzbudzona w dyskursie publicznym.

Otrzymujemy książkę, która zainteresuje nie tylko pedagogów, socjologów, etnografów, politologów czy kulturoznawców, ale także przedstawicieli nauk o sztuce. Wielokrotnie powtarza się w wypowiedziach jej autorów, że kultura popularna jest nadal postrzegana w powszechnym dyskursie negatywnie ze względu na generowane przez niektórych jej twórców procesy ujednolicania, spłycania i standaryzacji wzorców zachowań, postaw czy twórczości. To, co jest naszą codziennością, niedostrzegalną i nieuświadamianą sobie ze względu na tkwiący w niej potencjał osobotwórczych wpływów, zostaje tutaj zdemistyfikowane, nazwane i sklasyfikowane, a co istotne – częściowo także zilustrowane wynikami badan empirycznych.

Książkę czyta się z dużym zainteresowaniem, dlatego polecam ją w okresie wakacyjnym. Możemy obcować dzięki niej z różnymi formami estetyki, które stają się podstawą do budowania osobistych poglądów na ich temat. Wzbogaca ona też swoją zawartością nie tylko sposób osobistego rozumienia zachodzących (także z naszym udziałem) przemian społeczno-kulturowych, ale i poszerza pole zainteresowań pedagogiki społecznej, której przedmiotem badań są m.in. bio-psycho-społeczne procesy wychowawcze wymykające się instytucjonalnej standaryzacji i wpływom na rzecz pozytywnej, negatywnej czy obojętnej dla rozwoju dzieci i młodzieży socjalizacji pozaszkolnej, pozarodzinnej czy wolnoczasowej.

(więcej: http://www.impulsoficyna.pl/index.php?cat=2&id=1140)

13 sierpnia 2010

Izgubljena generacja

to tytuł książki chorwackiego pisarza, poety i redaktora rozgłośni radiowej KL-Eurodom ze Splitu - Damira Duplančiča, który od 2000 r. prowadzi na tej antenie audycje dla młodzieży, doradzając jej w rozwiązywaniu codziennych problemów. Po polsku tytuł tej książki brzmiałby – „Zagubiona generacja”. Jest ona zbiorem autobiograficznych wspomnień, wrażeń, przemyśleń, ale przede wszystkim wierszy tego autora, które zostały poświęcone pokoleniu dojrzewającemu w latach 70. i 80. XX wieku. Tom został dopełniony wypowiedziami przyjaciół i znajomych też z tego pokolenia na temat tego, jak oni postrzegają miniony czas życia? Są tu wspomnienia z dziecięcych zabaw na ulicy czy przydomowym podwórku, szkolne sukcesy i porażki, pierwsze miłości, wakacyjne przygody i społeczno-ekonomiczne przemiany, które dotknęły tę generację.

Dzisiaj Międzynarodowa Organizacja Pracy (International Labour Organization) opublikowała raport o tzw. "straconym pokoleniu", odnosząc ten termin do młodzieży, która nie może znaleźć miejsca na rynku pracy. W świetle tego raportu - globalne bezrobocie osiągające poziom 630 mln. młodych ludzi w wieku od 15 do 24 lat w tym roku ma mieć rekordowy poziom, w wyniku wciąż mającego miejsce kryzysu ekonomicznego na świecie.

Nieco inny aspekt wchodzenia w życie młodzieży podnosi w swojej książce Karel Hvižďala, kiedy pyta - Co wyrośnie z dzieci, które dzisiaj przyszły na świat? Gdyby przyjąć tezy amerykańskiej psycholog Judith Harris, że większy wpływ na socjalizację dziecka ma jego środowisko, otoczenie, niż rodzina, to dla dzieci lepiej jest, kiedy wyrastaj w dobrym środowisku i problemowej rodzinie, niż w problemowym środowisku a w dobrej rodzinie. Dopóki nasze codzienne otoczenie i pozarodzinne środowisko życia, jakim jest w tym przypadku państwo, sprawia, że nie trzeba przestrzegać ustaw, że się omija prawa, że politycy postępują arogancko a niekiedy i kłamią, (…), to nie ma się co dziwić, że to wszystko deprawuje dzieci, także te z dobrych rodzin.

Ktoś podcina gałąź, na której siedzi kolejne młode pokolenie. Duplančič słusznie zatem docieka w jednym ze swoich wierszy: (...) dlaczego piłujecie gałąź drzewa, na którym siedzicie? Czyż nie jest ona jeszcze wystarczająco zdrowa? A może wam przeszkadza to, że jeszcze ktoś inny na niej usiadł?(…)

(źródła: K. Hvižďala, Interviewer aneb restaurování kontekstů. Rozhovor s m.m. marešovou, Portál, Praha 2010; D. Duplančič, Izgubljena generacja, Split 2009, s. 312; http://wiadomosci.onet.pl/2209795,12,swiatowy_alarm_ws_straconego_pokolenia,item.html)

28 lipca 2010

Nadszedł czas wolny



Czas jest nieusuwalnym aspektem rzeczywistości społecznej, warunkując rytm naszego życia. Kulturowe reguły sprawiają, że w zależności od własnej aktywności dzielimy ten czas na różne jego rodzaje. Jest zatem czas pracy i czas wypoczynku, czas codzienny i czas odświętny, czas nauki i czas pracy, czas podróży i czas bytowania w określonym miejscu itd.

Czas wolny charakteryzują trzy cechy: 1) dobrowolność, bowiem nasza aktywność nie może tu mieć obowiązkowego charakteru, 2) niezarobkowość, czyli podejmowane działania nie mogą się wiązać z zabieganiem o dochód, lokując je poza sferą wykonywanych obowiązków zawodowych czy społecznych oraz 3) przyjemność, kiedy to powinniśmy doświadczać pozytywnych stanów emocjonalnych w trakcie jego trwania. Czas wolny jest też tym okresem, w którym jednostka ma o wiele większą, niż w innym jego wymiarze, możliwość wyboru własnej aktywności.

Zaczynam korzystać z przysługującego mi czasu wolnego, toteż proszę mi wybaczyć, że przez kilka tygodni nie będzie w blogu żadnych wpisów. Ufam, że moi oponenci będą mogli dzięki temu chociaż trochę ode mnie odpocząć. Studenci nadrabiają zaległości w pisaniu swoich prac magisterskich, niektórzy moi koledzy pracują nad swoimi publikacjami, zaś wydawcy naukowych książek przygotowują na wrzesień nowe tytuły. Będzie zatem co czytać i o czym dyskutować.

A wakacyjnie kieruję do moich czytelników wiersz, jaki przesłała mi z datą 19 lipca 2010 r. dr Bronisława Dymara z Pszczyny, znakomita i wyjątkowa postać w polskiej myśli pedagogicznej, autorka, redaktorka i współredaktorka serii publikacji „Nauczyciele-Nauczycielom” - "Dziecko w świecie... " (Oficyna Wydawnicza „Impuls”), które poświęca współczesnej edukacji, ze szczególnym zwróceniem uwagi na wychowywanie i kształcenie najmłodszych pokoleń. Właśnie pracuje nad kolejnym tomem, który będzie poświęcony dziecku w świecie literatury. Jak pisze – z rzeczy tego świata pozostaną dwie: miłość i poezja. Sama obdziela swoich uczniów, wychowanków i współpracowników miłością oraz niewyczerpywalnym dobrem. Jest też autorką tomików wierszy.


Zachłanność

Bażant na ścieżce naszego ogrodu.
Skąd przybył?
Skrzydła nagle podniesione
zalśniły złotem
i rozgrzały serce.
Iguś – szepnęłam
(nadając mu imię)
zostań tutaj.
Czy wiesz Iguś – bredziłam –
że i ja kiedyś
fruwałam nad przepaściami?
I wtedy właśnie poczułam,
że ktoś trzyma mnie, jak dawniej
za rękę, na powitanie dnia,
w którym zamierzamy
zdobyć Rysy.
Jak wielka
Jest zachłanność młodości,
myślę – po pięćdziesięciu latach.

27 lipca 2010

Moda na psychologię


W dodatku Gazetapraca.pl Gazety Wyborczej (26.07.2010) Tomasz Wysocki pisze o fenomenie studiów psychologicznych, które w tym roku, podobnie zresztą jak w latach ubiegłych, cieszą się ogromnym zainteresowaniem wśród kandydatów na bezpłatne studia uniwersyteckie, a nawet płatne, ale w nielicznych szkołach wyższych niepublicznego sektora. Skąd taka moda? Zdaniem dr Bogny Bartosz z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego wynika to z atrakcyjności kierunku studiów i ich programu, który kojarzy się kandydatom z możliwością poznania człowieka, jego psychiki, z receptą na to, jak żyć. Jest ów pęd na psychologię także pochodną osobistych problemów samych kandydatów, rodząc nadzieję, że uda się je w toku studiów rozwikłać czy podać terapii. No i wreszcie winne są temu media, które mocno lansują ów kierunek kształcenia wyższego.

A mnie się wydaje, że jest jeszcze czwarty powód owej atrakcyjności, w wyniku którego tylko w Uniwersytecie Wrocławskim ubiegały się o indeks na psychologię w tym roku 43 osoby na … jedno z 56 miejsc. Wystarczy zatem, że w niewielu uczelniach w kraju prowadzone jest kształcenie na kierunku psychologia, a tam, gdzie ma to miejsce, ograniczy się liczbę miejsc, by nagle liczba kandydatów wydawała się niezrozumiałą czy wprost „kosmiczną”. Tymczasem, tylko niewiele wyższych szkół publicznych i niepublicznych ma uprawnienia do prowadzenia studiów na tym kierunku, a to dlatego, że są to jednolite, 5-letnie studia, które wymagają zatrudnienia do ich prowadzenia nauczycieli akademickich. Musi to być dla nich podstawowe miejsce pracy, a na to mogą sobie pozwolić tylko nieliczne jednostki organizacyjne szkolnictwa wyższego.

Na domiar wszystkiego, minimum kadrowe dla jednolitych studiów magisterskich na kierunku „psychologia” jest wyższe, niż dla innych kierunków studiów (np. dla pedagogiki czy socjologii), bowiem stanowi ono zatrudnienie co najmniej sześciu nauczycieli akademickich posiadających tytuł naukowy lub stopień naukowy doktora habilitowanego, w tym co najmniej pięciu nauczycieli akademickich posiadających dorobek naukowy w zakresie danego kierunku studiów i jednego nauczyciela akademickiego reprezentującego dziedzinę naukową związaną z danym kierunkiem studiów, albo jednego spełniającego warunki oraz zatrudnienie co najmniej ośmiu nauczycieli akademickich posiadających stopień naukowy doktora, spośród których co najmniej czterech posiada dorobek naukowy w zakresie danego kierunku studiów, a czterech – w zakresie dziedziny naukowej związanej z danym kierunkiem studiów.

Co robią uczelnie, by spełnić ów wymóg? Niektóre wypychają doktorów psychologii, by po nieudanej próbie habilitowania się z tej nauki, dokonali tego wyczynu z zakresu pedagogiki, bo ponoć łatwiej i pewniej. I tak też się dzieje w niektórych przpadkach. Obserwujemy od kilku lat przesuwanie się części mocno zaawansowanych wiekiem psychologów do pedagogiki mimo, że ich dorobek z tą nauką ma niewiele wspólnego. Kiedy jednak już tę habilitację uzyskają, zaliczani są do minimum kadrowego na… psychologii, a nie na pedagogice, bo tam jest i tak inflacja. Moda na psychologię? Oczywiście, ale i zarazem na pedagogikę "psychologiczną" (Czesi używają nawet tej nazwy: "psychologicka pedagogika"). Kiedy dojdzie do synergii, mamy nowe twory specjalnościowe w postaci "psychopedagogiki". Jest to ani psycho-, ani pedagogika, ale coś prawie… a prawie robi różnicę.

24 lipca 2010

Akademickie i publiczne systemy wczesnego ostrzegania o (byle-) jakości kształcenia wyższego

Tyle jest zagrożeń, które czyhają na studentów i nauczycieli akademickich szkolnictwa wyższego na co dzień, że niektórzy zastanawiają się, czy na wzór systemów ostrzegawczych w innych sferach funkcjonowania państwa i społeczeństwa nie należałoby także w środowisku akademickim jeszcze silniej uruchmiać system wczesnego ostrzegania jako jeden ze składników służących do oceny wiarygodności kształcenia na danym kierunku w niepublicznej lub publicznej szkole wyższej.

System taki częściowo już istnieje, ale jest adresowany tylko i wyłącznie do władz uczelni. Stanowią o nim systematycznie prowadzone przez Państwową Komisję Akredytacyjną oceny jakości kształcenia, a także wdrażane przez uczelnie własne systemy „kontroli” jakości. Niestety, systemy te wprawdzie mogą ostrzegać kierownictwo o nadchodzących zagrożeniach, ale nie muszą zarazem rodzić działań profilaktycznych czy naprawczych. W niektórych szkołach wyższych wykorzystuje się je nie do powyższych celów, ale do nasilania działań maskujących, pozorujących tak, by mające wewnątrz uczelni patologie można było lepiej ukryć, by nikt nie dowiedział się o ich występowaniu.

Tymczasem, kiedy dochodzi do egzekwowania przez władze resortu spełnienia określonych standardów kształcenia, jeśli w ogóle ma to miejsce, to władze uczelni uszczelniają system informacji na temat rzeczywistego stanu rzeczy, by nie wyciekł on do opinii publicznej i nie spowodował lawinowej rezygnacji studentów z kształcenia w jej murach.

Każdy niekontrolowany przeciek, a o ten nie jest trudno, gdyż nie są to sprawy wagi państwowej, objęte ochroną danych ze względu na tajemnice państwowe, skutkuje serią pytań i protestów głównie studentów, którzy nagle uświadamiają sobie, że uczestniczyli w fikcji, o której nie mieli pojęcia. Przecież (jakieś) zajęcia się odbywały, ktoś je prowadził, ktoś wpisywał zaliczenia, ktoś coś im obiecywał o czymś zapewniał, aż tu nagle okazuje się, że to wszystko było tylko picem na fotomontażu. Kogo zatem atakują? Media i konkurencyjne szkoły, bo nagle zdają sobie sprawę, że w grę wchodzi jakaś „walka o nich jako klientów”. Na forach internetowych aż roi się od relacji czy opinii, które potwierdzają, że nawet pracownicy danej uczelni czy jej absolwenci zdawali sobie sprawę z mających w niej miejsce patologii, pisząc np.:

Jak zwykle pierwsze są teorie spiskowe. Gazeta X jest winna upadku wyższej szkoły Y, która poprzez swoich ludzi wmontowała jej oszustwa, niekompetencje, latami trwający rozkład systemu, rektora-iluzjonistę. Jednak jej pracownicy i studenci wiedzą, że jest to po prostu bardzo lipna szkoła (bo przecież nie uczelnia).

• Dzięki takim uczelniom dziesiątki tysięcy osób w Polsce szczyci się posiadaniem papierka i znikomą wiedzą. Kilku znanych mi absolwentów tej "zacnej" uczelni twierdziło, że wystarczyło "płacić czesne" i ukończenie tej uczelni było raczej pewne. Trochę przypominało mi to "Fabrykę oficerów" Kirsta - produkować materiał ludzki szybko i hurtowo, wypuszczając masowo wadliwy towar.

• Ja jestem pewna, że sama uczelnia wydała na siebie wyrok. Stało sie tak przez pazerność właściciela. Jeśli ktoś chciał czegoś sie nauczyć, to na pewno mu sie udało ale prawda jest niestety taka, że to taśma produkcyjna i obecnie z kształceniem na poziomie uniwersyteckim ma niewiele wspólnego. Ogromna większość studentów to osoby, które nie chcą stracić renty. Wielokrotnie Uczelnia pozwalała na to by studenci nawet 5 razy byli na tym samym semestrze- "reaktywowali się" zatem na pewno chodzi tu o kasę a nie naukę. Sama obrona to również żenada, bo jak inaczej nazwać pracę licencjacką oceniona na 3,mającą 30 stron, z czego połowa to zdjęcia. Zresztą sami studenci byli oszukiwani, bo w rzeczywistości mieli dużo mniej godzin zajęć, niż przewiduje program. Szkoda ludzi, którzy wybrali tą Uczelnie żeby rzeczywiście czegoś sie nauczyć, bo po prostu byli oszukiwani

• Nie mam nic przeciwko wykładowcom, choć wiedzieli o całym tym procederze i w nim trwali. Winne są tylko władze uczelni. A wykładowcy zaniżają poziom, do poziomu jaki większość grupy sobą prezentuje..bo przecież wykładowca nie jest cudotwórcą i nie zrobi z wróbelka orła! Czego Jaś się nie nauczy...Ale przez to cierpią inni bo niczego nowego się nie nauczą a wręcz przeciwnie powtarzają stare wiadomości i przez całokształt grupy wykładowcy też ich uważają za marniaków.
itd., itp., itd.

Gdyby działał publicznie dostępny system wczesnego ostrzegania, to być może umożliwiałby wczesne rozpoznanie zagrożenia odebraniem uprawnień danej uczelni do prowadzenia kształcenia na określonym kierunku i pozwalałby na uruchomienie odpowiednich procesów naprawczych, w które włączyliby się także studenci i nauczyciele akademiccy. Obecnie, tylko dla "właścicieli szkół" wizja upadłości kierunku kształcenia często jest postrzegana jako zagrożenie lub nawet jako nieuchronne zmierzanie do katastrofy. Dla kadry akademickiej takiej szkoły, a szczególnie dla członków jej organów władzy kolegialnej, byłby to sygnał do podjęcia działań zmierzających do polepszenia sytuacji. Dlatego też umiejętnie zarządzając ryzykiem i mierząc je za pomocą systemów wczesnego ostrzegania mogłyby skutecznie przewidzieć przyszłe zdarzenia zagrażające istnieniu kierunku kształcenia.

Wskaźnikami występowania patologii w szkołach wyższych są m.in.:
- brak nauczycieli akademickich w tzw. minimum kadrowym,
- prowadzenie kształcenia w nielegalnych wydziałach czy jednostkach zamiejscowych (także poza granicami kraju),
- pogarszająca się sytuacja naukowa środowiska akademickiego w wyniku ograniczania i zaniechania przez właściciela finansowania badań naukowych,
- ograniczanie zakupu literatury specjalistycznej do biblioteki czy prenumeraty czasopism naukowych,
- zwiększanie zatrudnienia w administracji i obsłudze technicznej szkoły a niezatrudnianie wysokiej klasy nauczycieli akademickich,
- obsadzanie zajęć dydaktycznych nauczycielami zatrudnianymi na umowy, a nie na etacie,
- zatrudnianie przede wszystkim naukowców w wieku emerytalnym,
- niereagowanie władz uczelni na skargi i zażalenia studentów,
- wysoka fluktuacja kadr naukowych,
- spadek rekrutacji,
- niski poziom prac dyplomowych,
- nieskreślanie „wiecznych” studentów,
- przyznanie jednostce akademickiej warunkowej lub negatywnej oceny jakości kształcenia na danym kierunku,
- tworzenie przy szkole quasi akademickich firm pozorujących funkcje związane z edukacją na danym kierunku,
- przyjmowanie studentów z innych uczelni bez wyrównywania różnic programowych, a kiedy z własnej jednostki studenci chcieliby się wycofać, to niewydawanie im dokumentów,
- marionetkowe władze jednostek organizacyjnych czy organy władzy jednoosobowej w uczelni niepublicznej,
- skracanie obowiązującego czasu nauki,
- prowadzenie zajęć głównie w formie wykładów i w licznych grupach,
- wysoka liczby bezrobotnych lub pracujących niezgodnie z wykształceniem wśród absolwentów danego kierunku itp.

Ten system działa, tylko wolimy pomijać jego sygnały ostrzegawcze, nie dociekać powodów istniejących czy wyłaniających się w uczelni patologii, bo tak jest z różnych powodów i różnym osobom wygodniej.

23 lipca 2010

Edukatorzy wolności i w wolności


Ukazała się książka niezwykła, jakich mało jest w naszym kraju, gdyż odsłaniająca zalety i słabości, trudy i powinności tych, którzy nie posyłają swoich dzieci do szkół publicznych i niepublicznych, ale prowadzą edukację w domu. Wielokrotnie pisałem w blogu o tym ruchu rodzicielskiego oporu transormatywnego, nurtu edukacji alternatywnej, pozytywnej kontestacji, którego zwolennicy realizują w sposób niezwykle konsekwentny ich naturalne, prymarne prawo do formacji osobowej własnych dzieci. Nie kierują dzieci do szkół nie dlatego, że nie zależy im na ich szczęściu, przyszłości czy jak najlepszym rozwoju, ale wprost przeciwnie, w tej właśnie formie edukacji realizują najbardziej szczytne przesłanki procesu edukacyjnego, kierując aktywność swoich dzieci zgodnie z etymologicznym znaczeniem pojęcia „edukacja” (łac. ēdŭcātĭō – wychowanie, ēdūcō – wyprowadzić, wyciągnąć, poprowadzić, wychować).

Nikt nie może tego uczynić od nich lepiej, gdyż żaden z nawet najlepiej wykształconych pedagogów nie jest w stanie włączyć w ten proces naturalnych emocji i więzi. Rodzic niczego nie musi udawać, nie musi grać przed dzieckiem, gdyż „szkołą” jest ich wspólną codziennością, toczącą się nieustannie, permanentnie przez 24 godziny na dobę. Tu niczego nie można sztucznie zaaranżować, wypreparować, ani też zbiurokratyzować, gdyż jest to najpełniej realizowana idea wolności w edukacji i edukacji w wolności.

Kiedy więc Państwo Marzena i Paweł Zakrzewscy piszą we wstępie do pięknie wydanej książki o edukacji domowej w Polsce, że jest to zjawisko edukacji poza zinstytucjonalizowanymi formami nauczania , to możemy się z tym tylko częściowo zgodzić. Ten typ edukacji toczy się w przeważającej mierze poza zinstytucjonalizowaną edukacją, ale jest jednak jej częścią, skoro pobierające nauki poza szkolnictwem publicznym czy niepublicznym dzieci i tak muszą przystąpić do egzaminów semestralnych i/lub rocznych w tych właśnie placówkach i na warunkach uzgodnionych z dyrektorem ich rejonowej szkoły. Owa pozainstytucjonalność sprowadza się zatem do wyeliminowania z życia tych dzieci i ich rodziców przymusu uczęszczania do szkoły, by w niej realizowany był obowiązek szkolny. W podporządkowaniu wszystkich podmiotów procesu kształcenia, niezależnie od miejsca jego realizacji, realizowane są nadal w naszym kraju przymus i unifikacja.

Słusznie zatem rodzice – edukatorzy własnych dzieci upominają się o to, by przywrócić pełną władzę rodziców nad edukacją własnych dzieci i znieść państwowy przymus szkolny. Kto chce, niech posyła dzieci do publicznych lub niepublicznych szkół, a kto chce, niech czyni to we własnym zakresie - w domu, ale niech nikt nie czyni tego pod przymusem.

W książce znajdą państwo wszystkie, najważniejsze argumenty za edukacją domową, choć nie stroniące od wskazywania także na jej słabości, na pojawiające się w jej toku problemy, ale czyż nie posiadają ich także nauczyciele szkół klasycznych czy alternatywnych? Co ważne, o edukacji domowej piszą rodzice (naukowcy, pedagodzy, filolodzy, przedstawiciele nauk o zarządzaniu, księża, psycholodzy, przedsiębiorcy, prawnicy, filozofowie, teolodzy, a także historycy), którzy sami ją realizują na co dzień, a są wśród nich osoby wykształcone, oświecone, mądre, wrażliwe, kochające swoje pociechy i konsekwentnie realizujące przesłanie: „Moje dziecko – moja odpowiedzialność”. Warto intelektualnie chociażby „posmakować” prawdy o edukacji domowej w wydaniu tych, którzy nią żyją na co dzień. A może ktoś znajdzie tu inspiracje dla swojej rodziny?

(zainteresowanych odsyłam do: www.uniarodzin.pl; www.edukacjadomowawpolsce.pl)