W czasie mojego akademickiego tournee po Śląsku Cieszyńskim zostałem obdarowany wydaną przez kilkunastoletniego ucznia – Artura Moszczeńskiego książeczką pt. Na marginesie. Niech trwożą się nauczyciele, pedagodzy i wychowawcy w naszym kraju! Uczniowie przystępują do ataku. Nie chcą zamieszczać swoich notatek, uwag czy opinii o szkole, nauczycielach czy innych osobach oraz wydarzeniach z nią związanych na marginesach zeszytów czy na wyrwanych karteczkach, tylko zaczynają publikować to, co jeszcze tak niedawno skrywane było w tornistrach lub w domowych biurkach.
Autor niniejszych zapisków od lat rejestrował zabawne wypowiedzi uczniów ze swojej klasy i nauczycieli. Jak stwierdza we wstępie: Stworzenie takiego spisu wcale nie jest łatwe. Przede wszystkim należy opracować właściwy sposób zapisywania, aby jednocześnie uważać na lekcji. Najlepszym miejscem do notowania wychwyconych zwrotów jest margines kartki zeszytu – stąd tytuł. Notowane słowa także są wypowiadane nieoficjalnie, „na marginesie” lekcji. (s. 7)
Artur nie jest wprawdzie prekursorem tej formy demistyfikowania ukrytego wymiaru codziennego życia szkoły, ale wzbogaca ją o nowe egzemplifikacje tego, co dla uczniów, szczególnie w nowej szkole jaką jest gimnazjum, staje się okazją do „testowania” także własnego poczucia humoru. Maria Dudzikowa pisała w jednej ze swoich książek (pt. Pomyśl siebie… Minieseje dla wychowawcy klasy, Impuls, Kraków 2007), że tego typu postawa uczestniczącego obserwatora jest niczym innym, jak włączaniem się do wspólnoty szkolnego śmiechu, by nie tylko z niej nie wypaść (w szkole nie warto być ponurakiem), ale i nie być klasowym błaznem czy wzbudzającym zakłopotanie arogantem.
Utrwalenie przez ucznia zabawnych sytuacji może być zarazem sposobem na zamanifestowanie własnej postawy wobec kogoś lub czegoś, krytyką z przymrużeniem oka, a może i okazją - nie tylko dla nauczycieli, bo także dla rówieśników - do przyjrzenia się samym sobie w nieco krzywym zwierciadle.
Oto kilka przykładów:
Lekcja języka polskiego:
N: Co zrobiła Zosia?
Ktoś: Pasła.
N: Co pasła?
Malwina: Kury.
N: Co jeszcze?
Ktoś: Indyki
N: Indyki. Ale co jeszcze robiła?
Edyta: Dzieci.
Edyta: … dzieci pasła.
Lekcja chemii:
Grażyna: Po co pani tyle cząstek rysuje? (do przerysowania)
N: Żeby ci zrobić na złość.
Grażyna: Aż tak mnie pani nienawidzi?
Lekcja języka angielskiego:
Magnetofon (zapowiada kolejne zadanie): Five:…
[Nic się nie dzieje]
N: Five!
[Nic się nie dzieje]
N: It refused to co-operate.
Lekcja religii:
N: [do Malwiny]: Agata, nie gadaj z koleżanką!
Malwina: Ale proszę pani, to nie jest moja koleżanka, to moja „siostra”!
Lekcja historii:
N: Powstanie… [dzwonek] … wybuchnie na następnej lekcji.
Lekcja geografii:
N: Indianie to mongoloidzi…
Grażyna [po napisaniu poprawy sprawdzianu z rolnictwa, w czasie lekcji]: Sprawdzi mi to pani teraz?
N: Grażyna, nie mogę mówić o Indianach i patrzeć na twoje rolnictwo!
Lekcja języka niemieckiego:
N: Welcher Tag ist heute?
Ktoś: Heute is…
N: „is”?
Ktoś: jes, jes.
29 października 2009
Projekt „Partnerstwo dla wiedzy - nowy model zarządzania szkolnictwem wyższym"
przewiduje:
• stworzenie mechanizmu wyłaniania krajowych naukowych ośrodków wiodących (KNOW) - będą wybierane w drodze konkursów przez komisje z udziałem międzynarodowych ekspertów.
• tworzenie regionów wiedzy - m.in. obowiązek powołania w uczelniach publicznych konwentu z udziałem pracodawców i samorządu.
• zmiany w ustroju uczelni publicznej - m.in. dodatkowe kompetencje rektorów oraz dopuszczenie dwóch trybów powoływania rektora, kierowników podstawowych jednostek organizacyjnych oraz dyrektorów instytutów: tradycyjnego i konkursowego.
• lepsze wykorzystanie potencjału badawczego i dydaktycznego polskich uczelni - m.in. ograniczenie wieloetatowości w uczelniach (drugie zatrudnienie lub prowadzenie działalności gospodarczej będzie wymagało zgody rektora lub kierownika jednostki naukowej).
• uproszczenie finansowania szkół wyższych -m.in. finansowanie podmiotowe zostanie wsparte finansowaniem zadaniowym prowadzonym w trybie konkursowym
• poprawę jakości kształcenia - m.in. wprowadzenie dwóch rodzajów oceny jakości kształcenia przez PKA: oceny programowej (dotyczy kierunku studiów) oraz oceny instytucjonalnej (dotyczy podstawowej jednostki organizacyjnej uczelni).
Tyle Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Taka jest tendencja, taka polityka. Czas najwyższy skończyć z pseudoszkółkami wyższymi, które są przykrywką dla ich właścicieli do pozorowania troski o kształcenie, o prowadzenie badań naukowych czy o spełnianie minimów kadrowych, by w rzeczy samej prowadzić biznes i upajać się wzrastającymi środkami na koncie. Być może jeszcze bije im licznik z odsetkami, ale wkrótce zostaną zmuszeni do udowodnienia, ile w działaniach ich uczelni jest prawdziwej akademickości, kształcenia wyższego, ile realnych i udokumentowanych sukcesów całej kadry naukowej, a ile jedynie formalnie spełnianych kryteriów. Kandydaci na studia muszą wiedzieć, czy gwarancją dla wartości studiowania są znaczący w nauce profesorowie i pracownicy pomocniczy, z afiliowanym przy tej uczelni dorobkiem naukowym, czy tylko ci, którzy widnieją w tabelach sprawozdań, a przy tym nie wnoszący niczego ponadto do ich rozwoju?
Czas zacząć głębiej przyglądać się setkom szkółek i uczelni wyższych, publicznym i niepublicznym ale nie tak, jak przeprowadza się inwentaryzację towarów w magazynie jakiejś hurtowni. Być może nadchodzi czas nie tylko delegalizowania niektórych uczelni wyższych, ale także ich autodelegalizacji. Szybko się bowiem okaże, że król, choć ma odsetki lub wielką tradycję, po prostu jest nagi. Jak stwierdziła p. Minister: W dzisiejszych czasach to właśnie takie uniwersytety jak Uniwersytet Jagielloński muszą być tymi, które oświetlają i wskazują drogę tym wszystkim uczelniom, które swej liczebności nie potrafiły przekuć w jakoś. Jesteście najlepszą uczelnią w Polsce, pomóżcie wytyczyć kierunek, w którym powinno iść szkolnictwo wyższe
(za: http://www.nauka.gov.pl/mn/index.jsp?place=Lead08&news_cat_id=908&news_id=9027&layout=2&page=text)
Minister nie stwierdziła, że wspomniana jakość dotyczy wszystkich kierunków studiów i prowadzonych w tej uczelni badań naukowych, ale że ona musi być uczelnią wzorcową dla innych. To wielkie wyzwanie, tak dla tych najstarszych uczelni, jak i dla najmłodszych, skoro o dowody jakości toczyć się będzie gra.
Na wiarygodny wizerunek uczelni trzeba pracować latami, ale stracić go można bardzo szybko. Media na to tylko czekają. Nikt już nie docieka rzeczywistych powodów zadłużeń uczelni publicznej, tylko pisze się o tym, jak studenci obrzucili jej rektora jajkami. To jest news.
• stworzenie mechanizmu wyłaniania krajowych naukowych ośrodków wiodących (KNOW) - będą wybierane w drodze konkursów przez komisje z udziałem międzynarodowych ekspertów.
• tworzenie regionów wiedzy - m.in. obowiązek powołania w uczelniach publicznych konwentu z udziałem pracodawców i samorządu.
• zmiany w ustroju uczelni publicznej - m.in. dodatkowe kompetencje rektorów oraz dopuszczenie dwóch trybów powoływania rektora, kierowników podstawowych jednostek organizacyjnych oraz dyrektorów instytutów: tradycyjnego i konkursowego.
• lepsze wykorzystanie potencjału badawczego i dydaktycznego polskich uczelni - m.in. ograniczenie wieloetatowości w uczelniach (drugie zatrudnienie lub prowadzenie działalności gospodarczej będzie wymagało zgody rektora lub kierownika jednostki naukowej).
• uproszczenie finansowania szkół wyższych -m.in. finansowanie podmiotowe zostanie wsparte finansowaniem zadaniowym prowadzonym w trybie konkursowym
• poprawę jakości kształcenia - m.in. wprowadzenie dwóch rodzajów oceny jakości kształcenia przez PKA: oceny programowej (dotyczy kierunku studiów) oraz oceny instytucjonalnej (dotyczy podstawowej jednostki organizacyjnej uczelni).
Tyle Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Taka jest tendencja, taka polityka. Czas najwyższy skończyć z pseudoszkółkami wyższymi, które są przykrywką dla ich właścicieli do pozorowania troski o kształcenie, o prowadzenie badań naukowych czy o spełnianie minimów kadrowych, by w rzeczy samej prowadzić biznes i upajać się wzrastającymi środkami na koncie. Być może jeszcze bije im licznik z odsetkami, ale wkrótce zostaną zmuszeni do udowodnienia, ile w działaniach ich uczelni jest prawdziwej akademickości, kształcenia wyższego, ile realnych i udokumentowanych sukcesów całej kadry naukowej, a ile jedynie formalnie spełnianych kryteriów. Kandydaci na studia muszą wiedzieć, czy gwarancją dla wartości studiowania są znaczący w nauce profesorowie i pracownicy pomocniczy, z afiliowanym przy tej uczelni dorobkiem naukowym, czy tylko ci, którzy widnieją w tabelach sprawozdań, a przy tym nie wnoszący niczego ponadto do ich rozwoju?
Czas zacząć głębiej przyglądać się setkom szkółek i uczelni wyższych, publicznym i niepublicznym ale nie tak, jak przeprowadza się inwentaryzację towarów w magazynie jakiejś hurtowni. Być może nadchodzi czas nie tylko delegalizowania niektórych uczelni wyższych, ale także ich autodelegalizacji. Szybko się bowiem okaże, że król, choć ma odsetki lub wielką tradycję, po prostu jest nagi. Jak stwierdziła p. Minister: W dzisiejszych czasach to właśnie takie uniwersytety jak Uniwersytet Jagielloński muszą być tymi, które oświetlają i wskazują drogę tym wszystkim uczelniom, które swej liczebności nie potrafiły przekuć w jakoś. Jesteście najlepszą uczelnią w Polsce, pomóżcie wytyczyć kierunek, w którym powinno iść szkolnictwo wyższe
(za: http://www.nauka.gov.pl/mn/index.jsp?place=Lead08&news_cat_id=908&news_id=9027&layout=2&page=text)
Minister nie stwierdziła, że wspomniana jakość dotyczy wszystkich kierunków studiów i prowadzonych w tej uczelni badań naukowych, ale że ona musi być uczelnią wzorcową dla innych. To wielkie wyzwanie, tak dla tych najstarszych uczelni, jak i dla najmłodszych, skoro o dowody jakości toczyć się będzie gra.
Na wiarygodny wizerunek uczelni trzeba pracować latami, ale stracić go można bardzo szybko. Media na to tylko czekają. Nikt już nie docieka rzeczywistych powodów zadłużeń uczelni publicznej, tylko pisze się o tym, jak studenci obrzucili jej rektora jajkami. To jest news.
27 października 2009
Samorządność wczoraj i dziś. Wychowanie do społeczeństwa obywatelskiego
To tytuł konferencji naukowej, jaką zorganizował w Cieszynie ZAKŁAD EDUKACJI INTEGRALNEJ I OBYWATELSKIEJ na WYDZIALE ETNOLOGII I NAUK O EDUKACJI Uniwersytetu Śląskiego. Lubię takie debaty, gdyż trwają one jedynie do południa i skupione są na wąsko określonym zagadnieniu tak, by można było je oświetlić z kilku stron: w perspektywie historycznej, socjologicznej, psychologicznej a przede wszystkim – pedagogicznej. Małe jest piękne i mądre, co było słychać, widać i czuć. Przywołam jedno z wystąpień, gdyż gospodarze przygotują odrębną rozprawę z treścią wygłaszanych referatów.
Prof. dr hab. Wiesława Korzeniowska mówiła o wychowaniu do współdziałania (na przykładzie życia codziennego wsi górnośląskiej XIX i początków XX wieku). Gdyby komuś wydawało się, że historia jest nudna lub zbyteczna, to po wysłuchaniu referatu na pewno zmieniłby zdanie. W pięknej stylistyce i narracji zostaliśmy bowiem przeniesieni w świat nie tak bardzo odległy, a jakże znakomicie udokumentowany historycznymi wydarzeniami, tradycjami, zwyczajami i obyczajami czy rozpoznanymi już przez badaczy stylami codziennego życia.
Podobnie, jak pisał o tym przed laty wybitny polski socjolog Józef Chałasiński, mieszkańcy polskiej wsi są tymi, którzy przechowują, utrwalają i przekazują z pokolenia na pokolenie narodowe wartości, znaki polskiej tradycji i kultury. Jak stwierdziła prof. W. Korzeniowska - plebejski skład etniczny stał na straży egalitaryzmu stosunków społecznych, czego najlepszym przykładem jest ogromne wyrobienie społeczne Ślązaków, ich samodzielność, solidarność w stosunkach międzyludzkich i czynnych postawach wobec organizacji społecznych. Walcząc o swoje prawa religijne, narodowe, traktowali w sposób szczególny konieczność systematycznego wprowadzania dzieci w świat dorosłych, by miały niezbędną wiedzę i nabyły doświadczeń. To prawda, że ich życie codzienne było pełne nakazów i zakazów, ale stanowiły one środek do tego, by młode pokolenia nauczyły się godnego życia.
Cisnęło się zatem pytanie, jak to jest możliwe, że w dobie modernizacji polskich wsi i miast, przemian społeczno-politycznych i gospodarczych zaczęliśmy jako naród pomniejszać wartość i zdobycze doskonale rozwiniętej przed przeszło stu laty samorządności wiejskiej? A prof. W. Korzeniowska przywoływała nawet tak odległe fakty historyczne, jak chociażby dotyczące wsi Kadłubek, której mieszkańcy w 1605 r. wykupili się z rąk właściciela z feudalizmu, wykupili wieś, las i karczmę na swoją własność. Ba, nawet opracowali regulamin korzystania z karczmy.
Czyż nie warto byłoby dzisiaj pójść tym tropem i tak, jak prości chłopi zorientowali się, że są przepisy, dzięki którym można się było wykupić od pana, zachęcić rodziców, uczniów i nauczycieli do poznania prawa oświatowego do lepszego wykorzystania go dla potrzeb własnego wyzwolenia z istniejących w polskiej oświacie absurdów, paradoksów czy toksycznych, pseudowychowawczych rozwiązań? Pomyślałem na kanwie tej historycznej narracji o tym, dlaczego wciąż wydaje się tak trudne przekształcanie polskich szkół publicznych w edukacyjne wspólnoty, zespolone więzami wspólnie konstruowanych tradycji, systemem wartości i uzgadnianych sposobów ich urzeczywistniania? Dlaczego tak znakomite wzory nie przekładają się na życie samorządowe polskich szkół, tylko wciąż godzimy się na zarządzanie nimi w sposób centralistyczny, zdejmujący z nas odpowiedzialność i zakłócający poczucie sensu osobistego zaangażowania?
Jak mówiła prof. W. Korzeniowka – w tych wsiach nawet pan feudalny nie spełniał samodzielnie władzy, cedując decyzje na gromadę, która nie była jednostką administracyjną, ale swoistego rodzaju formą realizacji uprawnień samorządowych. Wszyscy mieszkańcy wsi, płacący podatki, rozstrzygali o wielu sprawach wsi. To gromada pełniła funkcje znaczące dla całej społeczności, m.in. godząc spory między mieszkańcami czy organizując wybór wójta i radnych.
Czyż rady szkół zgodnie z obowiązującą Ustawą o systemie oświaty nie miały być taką właśnie formą realizacji przez rodziców, uczniów i nauczycieli uprawnień samorządowych do współdecydowania o wszystkim, co ma miejsce w szkołach? A czyż typowe dla ówczesnych osad formy obywatelskiej aktywności np. sprzątanie dróg publicznych, obieranie drzew z gąsienic, nocne stróżowanie, itp., nie mogłoby przyjąć w szkołach formy wspólnotowej aktywności, odpowiedzialności i zaradności? A spółdzielczość, pomoc w budowie domu, przy pracach polowych, naprawie dróg czy zwyczaj zakładania skrzynek gromadzkich (karbony), by zgromadzone przez gromadę sumy były do dyspozycji osób w sytuacjach jakichś katastrof, nie mogłyby dzisiaj, w toku prac rad szkolnych być wzorem do podejmowania inicjatyw na rzecz wyrównywania szans edukacyjnych najsłabszych i najzdolniejszych uczniów? Skoro rodzice mogli przychodzić na zebrania zgromadzeń wiejskich z dziećmi, by przyuczać je do wspólnotowego rozwiązywania różnych spraw, to dlaczego nasze dzieci nie uczestniczą w zebraniach nauczycieli z rodzicami? Czyż nie była to piękna forma kształtowania w środowisku społecznym bractwa zgody? A nasze szkoły są takimi bractwami?
Prof. dr hab. Wiesława Korzeniowska mówiła o wychowaniu do współdziałania (na przykładzie życia codziennego wsi górnośląskiej XIX i początków XX wieku). Gdyby komuś wydawało się, że historia jest nudna lub zbyteczna, to po wysłuchaniu referatu na pewno zmieniłby zdanie. W pięknej stylistyce i narracji zostaliśmy bowiem przeniesieni w świat nie tak bardzo odległy, a jakże znakomicie udokumentowany historycznymi wydarzeniami, tradycjami, zwyczajami i obyczajami czy rozpoznanymi już przez badaczy stylami codziennego życia.
Podobnie, jak pisał o tym przed laty wybitny polski socjolog Józef Chałasiński, mieszkańcy polskiej wsi są tymi, którzy przechowują, utrwalają i przekazują z pokolenia na pokolenie narodowe wartości, znaki polskiej tradycji i kultury. Jak stwierdziła prof. W. Korzeniowska - plebejski skład etniczny stał na straży egalitaryzmu stosunków społecznych, czego najlepszym przykładem jest ogromne wyrobienie społeczne Ślązaków, ich samodzielność, solidarność w stosunkach międzyludzkich i czynnych postawach wobec organizacji społecznych. Walcząc o swoje prawa religijne, narodowe, traktowali w sposób szczególny konieczność systematycznego wprowadzania dzieci w świat dorosłych, by miały niezbędną wiedzę i nabyły doświadczeń. To prawda, że ich życie codzienne było pełne nakazów i zakazów, ale stanowiły one środek do tego, by młode pokolenia nauczyły się godnego życia.
Cisnęło się zatem pytanie, jak to jest możliwe, że w dobie modernizacji polskich wsi i miast, przemian społeczno-politycznych i gospodarczych zaczęliśmy jako naród pomniejszać wartość i zdobycze doskonale rozwiniętej przed przeszło stu laty samorządności wiejskiej? A prof. W. Korzeniowska przywoływała nawet tak odległe fakty historyczne, jak chociażby dotyczące wsi Kadłubek, której mieszkańcy w 1605 r. wykupili się z rąk właściciela z feudalizmu, wykupili wieś, las i karczmę na swoją własność. Ba, nawet opracowali regulamin korzystania z karczmy.
Czyż nie warto byłoby dzisiaj pójść tym tropem i tak, jak prości chłopi zorientowali się, że są przepisy, dzięki którym można się było wykupić od pana, zachęcić rodziców, uczniów i nauczycieli do poznania prawa oświatowego do lepszego wykorzystania go dla potrzeb własnego wyzwolenia z istniejących w polskiej oświacie absurdów, paradoksów czy toksycznych, pseudowychowawczych rozwiązań? Pomyślałem na kanwie tej historycznej narracji o tym, dlaczego wciąż wydaje się tak trudne przekształcanie polskich szkół publicznych w edukacyjne wspólnoty, zespolone więzami wspólnie konstruowanych tradycji, systemem wartości i uzgadnianych sposobów ich urzeczywistniania? Dlaczego tak znakomite wzory nie przekładają się na życie samorządowe polskich szkół, tylko wciąż godzimy się na zarządzanie nimi w sposób centralistyczny, zdejmujący z nas odpowiedzialność i zakłócający poczucie sensu osobistego zaangażowania?
Jak mówiła prof. W. Korzeniowka – w tych wsiach nawet pan feudalny nie spełniał samodzielnie władzy, cedując decyzje na gromadę, która nie była jednostką administracyjną, ale swoistego rodzaju formą realizacji uprawnień samorządowych. Wszyscy mieszkańcy wsi, płacący podatki, rozstrzygali o wielu sprawach wsi. To gromada pełniła funkcje znaczące dla całej społeczności, m.in. godząc spory między mieszkańcami czy organizując wybór wójta i radnych.
Czyż rady szkół zgodnie z obowiązującą Ustawą o systemie oświaty nie miały być taką właśnie formą realizacji przez rodziców, uczniów i nauczycieli uprawnień samorządowych do współdecydowania o wszystkim, co ma miejsce w szkołach? A czyż typowe dla ówczesnych osad formy obywatelskiej aktywności np. sprzątanie dróg publicznych, obieranie drzew z gąsienic, nocne stróżowanie, itp., nie mogłoby przyjąć w szkołach formy wspólnotowej aktywności, odpowiedzialności i zaradności? A spółdzielczość, pomoc w budowie domu, przy pracach polowych, naprawie dróg czy zwyczaj zakładania skrzynek gromadzkich (karbony), by zgromadzone przez gromadę sumy były do dyspozycji osób w sytuacjach jakichś katastrof, nie mogłyby dzisiaj, w toku prac rad szkolnych być wzorem do podejmowania inicjatyw na rzecz wyrównywania szans edukacyjnych najsłabszych i najzdolniejszych uczniów? Skoro rodzice mogli przychodzić na zebrania zgromadzeń wiejskich z dziećmi, by przyuczać je do wspólnotowego rozwiązywania różnych spraw, to dlaczego nasze dzieci nie uczestniczą w zebraniach nauczycieli z rodzicami? Czyż nie była to piękna forma kształtowania w środowisku społecznym bractwa zgody? A nasze szkoły są takimi bractwami?
26 października 2009
Magister Urquel
Student Wydziału Prawa Uniwersytetu w Pilznie był na tyle pilny w analizie literatury, że odkrył plagiat swojego prodziekana. Nawet nie mógł przypuszczać, że ta demistyfikacja spowoduje kontrolę prac dyplomowych. W jej wyniku okazało się, że w tej uczelni w ekspresowym tempie kończyli fikcyjne studia wpływowi politycy. Oj, ktoś nawarzył im piwa. I to jakiego? Teraz będziemy rozróżniać jego nowy gatunek - "Magister Urquel" oraz "Doktor Strong".
25 października 2009
Naukowe GPS-y
Chcesz zostać magistrem czy doktorem nauk, w dwa lata a może i szybciej? Nie ma problemu. Pomoże ci w tym INFOBROKER. Ładna nazwa. Już nawet widzę, jak uczelnie zaczną otwierać kształcenie w tej specjalności, a do Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułu wpłynie wniosek o utworzenie nowej dyscypliny naukowej, jaką jest: infobrokerologia, czyli nauka o kreatywnej naukowości. Skoro w gospodarce rynkowej wszystko jest na sprzedaż, to dlaczego nie stopnie naukowe? Fałszywych dyplomów jeszcze się u nas nie sprzedaje, ale czyni się to pod płaszczykiem usług infobrokerskich, a – jak niektórzy je nazywają jeszcze inaczej – usług konsultingowych z różnych dziedzin nauki i wiedzy. Po co się męczyć, studiować, ślęczeć nad książkami, chodzić do bibliotek czy archiwów, skoro są tacy, którzy chętnie uczynią to za nas, gdyż jest to ich sposób na zarabianie na życie.
Naukowe GPS-y zajmują się profesjonalnym wyszukiwaniem, selekcją, gromadzeniem i prezentacją informacji na nasze życzenie. Wystarczy sformułować „złotej rybce”, że chcemy posiąść wzór rozprawy doktorskiej z filozofii, socjologii a nawet matematyki, a ta chętnie to życzenie spełni. Trochę to kosztuje, ale ile, to jest już tajemnicą handlową. Uczciwość – rzecz kupiecka. Kupczyć więc można wszystkim. I nie ma się co obawiać, gdyż – jak zachęcają pomysłodawcy – można liczyć na profesjonalnie napisane prace doktorskie, magisterskie, licencjackie itd. na bazie m.in. Internetu, baz danych, zasobów bibliotek, archiwów oraz innych, dostępnych mediów i nośników informacji (zarówno polskich jak i zagranicznych), w tym zapewne przeformatowanych i już obronionych rozpraw naukowych. Złota rybka wyszuka nam informacje z dziedziny gospodarki, nauki, techniki, prawa, ochrony znaków towarowych i patentów oraz innych dziedzin życia, wg naszych potrzeb.
Opracowania i inne materiały wykonywane są ściśle według wytycznych i zaleceń zleceniodawcy, a więc promotora pracy dyplomowej czy naukowej, z uwzględnieniem ewentualnych korekt i uwag, a przy tym serwis gwarantuje w pełni ochronę prywatności. Wykonane prace mogą być wykorzystane – jak stwierdza się dla uniknięcia odpowiedzialności prawnej - tylko „w sposób nie naruszający przepisów Prawa Autorskiego oraz art.272 Kodeksu Karnego oraz w sposób nie naruszający obecnie panujących regulacji prawnych, co oznacza że opracowanie nie stanowi "gotowca" do prezentacji jako praca własna - a jedynie wzór”. Infobrokerski serwis informuje także, że nie ponosi odpowiedzialności za wykorzystanie przekazanych materiałów, w szczególności za niezgodne z prawem działania zleceniodawcy ani wyrządzone szkody z tym związane.
Utworzenie przez dziennikarzy „Gazety Wyborczej” fikcyjnej szkoły wyższej i napawanie się sukcesem z tytułu odebrania dużej liczby telefonów i maili od zainteresowanych studiami magisterskimi w trybie przyspieszonym jest niczym w porównaniu z realnie istniejącą usługą „dyplomową i naukową”. Inna rzecz, że takich pseudomagistrów i pseudodoktorów jest bardzo łatwo rozpoznać, gdyż nie są w stanie aktywnie i z zaangażowaniem uczestniczyć w życiu swojej grupy zawodowej bez konsultingowego GPS-a, czyli „Gdzieś Prowadzącego Suflera”. Może dlatego nie przyjeżdżają na konferencje naukowe, nie piszą recenzji i artykułów naukowych oraz nie są w stanie zaprojektować własnych badań. Muszą na to zgromadzić odpowiednią kasę.
Naukowe GPS-y zajmują się profesjonalnym wyszukiwaniem, selekcją, gromadzeniem i prezentacją informacji na nasze życzenie. Wystarczy sformułować „złotej rybce”, że chcemy posiąść wzór rozprawy doktorskiej z filozofii, socjologii a nawet matematyki, a ta chętnie to życzenie spełni. Trochę to kosztuje, ale ile, to jest już tajemnicą handlową. Uczciwość – rzecz kupiecka. Kupczyć więc można wszystkim. I nie ma się co obawiać, gdyż – jak zachęcają pomysłodawcy – można liczyć na profesjonalnie napisane prace doktorskie, magisterskie, licencjackie itd. na bazie m.in. Internetu, baz danych, zasobów bibliotek, archiwów oraz innych, dostępnych mediów i nośników informacji (zarówno polskich jak i zagranicznych), w tym zapewne przeformatowanych i już obronionych rozpraw naukowych. Złota rybka wyszuka nam informacje z dziedziny gospodarki, nauki, techniki, prawa, ochrony znaków towarowych i patentów oraz innych dziedzin życia, wg naszych potrzeb.
Opracowania i inne materiały wykonywane są ściśle według wytycznych i zaleceń zleceniodawcy, a więc promotora pracy dyplomowej czy naukowej, z uwzględnieniem ewentualnych korekt i uwag, a przy tym serwis gwarantuje w pełni ochronę prywatności. Wykonane prace mogą być wykorzystane – jak stwierdza się dla uniknięcia odpowiedzialności prawnej - tylko „w sposób nie naruszający przepisów Prawa Autorskiego oraz art.272 Kodeksu Karnego oraz w sposób nie naruszający obecnie panujących regulacji prawnych, co oznacza że opracowanie nie stanowi "gotowca" do prezentacji jako praca własna - a jedynie wzór”. Infobrokerski serwis informuje także, że nie ponosi odpowiedzialności za wykorzystanie przekazanych materiałów, w szczególności za niezgodne z prawem działania zleceniodawcy ani wyrządzone szkody z tym związane.
Utworzenie przez dziennikarzy „Gazety Wyborczej” fikcyjnej szkoły wyższej i napawanie się sukcesem z tytułu odebrania dużej liczby telefonów i maili od zainteresowanych studiami magisterskimi w trybie przyspieszonym jest niczym w porównaniu z realnie istniejącą usługą „dyplomową i naukową”. Inna rzecz, że takich pseudomagistrów i pseudodoktorów jest bardzo łatwo rozpoznać, gdyż nie są w stanie aktywnie i z zaangażowaniem uczestniczyć w życiu swojej grupy zawodowej bez konsultingowego GPS-a, czyli „Gdzieś Prowadzącego Suflera”. Może dlatego nie przyjeżdżają na konferencje naukowe, nie piszą recenzji i artykułów naukowych oraz nie są w stanie zaprojektować własnych badań. Muszą na to zgromadzić odpowiednią kasę.
23 października 2009
Edukacyjne gry w prowokacje
Od lat nie potrafimy już żyć bez prowokacji. Jedni drugim zakładają podsłuchy, śledzą, ich, obserwują, podpuszczają, byleby tylko złapawszy rybkę na haczyk, przyrządzić ją, opiec i skonsumować. Kiedy tydzień temu przebywałem w Zielonej Górze na konferencji naukowej poświęconej szkole zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka z jednego z uniwersytetów informując zaniepokojonym głosem, że ja sobie jadę na jakąś konferencję, a w Gazecie Wyborczej znalazła się reklama, która zachęcała do podjęcia studiów magisterskich w jakiejś Akademii Komunikacji Społecznej w Poznaniu.
Po co debatować zatem na temat naprawy polskiego szkolnictwa, skoro pod naszym nosem ktoś utworzył fikcyjną ścieżkę szybkiego zdobycia dyplomu. Wabik bowiem brzmiał: „Jak masz maturę, to zostaniesz u nas magistrem w dwa lata”. Podany był numer telefonu i adres strony internetowej. Tłumaczyłem jej, że jest to tylko i wyłącznie chwyt reklamowy. Studia magisterskie trwają dwa lata, a więc wszystko się zgadza. Jeśli masz maturę, to możesz takie studia ukończyć w tak krótkim cyklu, o ile – a tego już reklama nie musiała podawać – masz jeszcze za sobą studia licencjackie.
Zajrzałem na wskazaną stronę. Nie było tam ani jednego nazwiska osoby, które mogłoby świadczyć o tym, że mamy do czynienia z wiarygodną instytucją. Większość uczelni niepublicznych nie ujawnia swoich kadr, gdyż nie mają z tego tytułu powodu do dumy. Nie zdziwił mnie zatem brak informacji w tym zakresie.
Dzisiaj pękła mydlana bańka, gdyż dziennikarze przyznali się do prowokacji. Jak sygnalizuje ONET:
"Gazeta Wyborcza": W ramach prowokacji dziennikarskiej "GW" ogłosiła, że Akademia Komunikacji Społecznej (w rzeczywistości nieistniejąca) oferuje już po dwóch latach studiów tytuł magistra. Na "ofertę" skusiło się wiele osób. Ludzie byli gotowi wpłacać pieniądze, byle mieć zapewnione miejsce. Jak wyliczyli dziennikarze, gdyby przyjmowali wpłaty, w tydzień na koncie "uczelni" byłoby ponad 150 tys. zł
Wymyśloną przez gazetę płatną uczelnię natychmiast zaczęli oblegać kandydaci, wykładowcy zabiegali o etat, a media o reklamy. Kandydaci zdawali sobie sprawę, że w dwa lata żadnej wiedzy się nie zdobędzie. Liczył się jednak papier, dyplom, którego "nie wypada nie mieć" lub którego "żąda pracodawca". "Szkoła" nie podawała żadnych konkretów, ani adresu, ani nazwisk wykładowców, ani żadnych zezwoleń.
Pomimo tego pół tysiąca osób postanowiło od razu podjąć naukę. 200 chciało, ale się wahało. I zaledwie 50 miało podejrzenia, czy aby uczelnia działa uczciwie, zgodnie z prawem. http://wiadomosci.onet.pl/2065193,11,wielka_prowokacja_gw__wielu_dalo_sie_nabrac__politycy_tez,item.html
Dziennikarze nie wzięli pod uwagę tego, że wśród osób dzwoniących do rzekomej uczelni - jako zainteresowanych podjęciem w niej ekspresowych studiów czy pracy - byli także prowokatorzy. Jeszcze w poniedziałek, w trakcie prowadzonej przeze mnie konferencji w Łodzi moi koledzy z innych uniwersytetów opowiadali o tym, jak sami dzwonili pod wskazany w reklamie numer, by dowiedzieć się, jakie są możliwości podjęcia studiów lub zatrudnienia się na korzystnych warunkach. Nie mieli żadnych, nawet najmniejszych intencji, by z tej oferty skorzystać. Chcieli jednak w ten sposób dowiedzieć się czegoś o konkurencji i sprawdzić, czy rzeczywiście możliwe jest wydanie komukolwiek dyplomu na wskazanych w reklamie zasadach. Tego dziennikarze nie wiedzieli, że wśród telefonujących są także prowokatorzy. Tak więc klapa opadła. Można spuścić wodę. Nikogo CBA, ABŚ czy ABW nie aresztowały, nikomu niczego nie udowodniono. A może … agent Tomasz szykował się na podryw sekretarki rektora tej „uczelni” tylko zbyt szybka jej dekonspiracja pozbawiła go szans na kolejny sukces?
Moim zdaniem należałoby powołać w Sejmie kolejną komisję śledczą, ale tym razem wyjaśniającą okoliczności nieudanej prowokacji w „akademii wstydu”.
Za kilka miesięcy psycholodzy czy socjolodzy przeprowadzą sondaż wśród obywateli RP, pytając ich o to, do kogo w tym kraju mają zaufanie albo czy czują się w swoim państwie bezpiecznie. Jakie będą wyniki? Poczekajmy na kolejne prowokacje. Niedługo wszyscy będą przeciwko wszystkim. Nawet na stronie firmy oferującej podsłuchy są w sprzedaży urządzenia je wykrywające. Zabawa w tym kraju trwa. Zapewne nie tylko do wyborów. Tych dokonujemy sami, codziennie.
Po co debatować zatem na temat naprawy polskiego szkolnictwa, skoro pod naszym nosem ktoś utworzył fikcyjną ścieżkę szybkiego zdobycia dyplomu. Wabik bowiem brzmiał: „Jak masz maturę, to zostaniesz u nas magistrem w dwa lata”. Podany był numer telefonu i adres strony internetowej. Tłumaczyłem jej, że jest to tylko i wyłącznie chwyt reklamowy. Studia magisterskie trwają dwa lata, a więc wszystko się zgadza. Jeśli masz maturę, to możesz takie studia ukończyć w tak krótkim cyklu, o ile – a tego już reklama nie musiała podawać – masz jeszcze za sobą studia licencjackie.
Zajrzałem na wskazaną stronę. Nie było tam ani jednego nazwiska osoby, które mogłoby świadczyć o tym, że mamy do czynienia z wiarygodną instytucją. Większość uczelni niepublicznych nie ujawnia swoich kadr, gdyż nie mają z tego tytułu powodu do dumy. Nie zdziwił mnie zatem brak informacji w tym zakresie.
Dzisiaj pękła mydlana bańka, gdyż dziennikarze przyznali się do prowokacji. Jak sygnalizuje ONET:
"Gazeta Wyborcza": W ramach prowokacji dziennikarskiej "GW" ogłosiła, że Akademia Komunikacji Społecznej (w rzeczywistości nieistniejąca) oferuje już po dwóch latach studiów tytuł magistra. Na "ofertę" skusiło się wiele osób. Ludzie byli gotowi wpłacać pieniądze, byle mieć zapewnione miejsce. Jak wyliczyli dziennikarze, gdyby przyjmowali wpłaty, w tydzień na koncie "uczelni" byłoby ponad 150 tys. zł
Wymyśloną przez gazetę płatną uczelnię natychmiast zaczęli oblegać kandydaci, wykładowcy zabiegali o etat, a media o reklamy. Kandydaci zdawali sobie sprawę, że w dwa lata żadnej wiedzy się nie zdobędzie. Liczył się jednak papier, dyplom, którego "nie wypada nie mieć" lub którego "żąda pracodawca". "Szkoła" nie podawała żadnych konkretów, ani adresu, ani nazwisk wykładowców, ani żadnych zezwoleń.
Pomimo tego pół tysiąca osób postanowiło od razu podjąć naukę. 200 chciało, ale się wahało. I zaledwie 50 miało podejrzenia, czy aby uczelnia działa uczciwie, zgodnie z prawem. http://wiadomosci.onet.pl/2065193,11,wielka_prowokacja_gw__wielu_dalo_sie_nabrac__politycy_tez,item.html
Dziennikarze nie wzięli pod uwagę tego, że wśród osób dzwoniących do rzekomej uczelni - jako zainteresowanych podjęciem w niej ekspresowych studiów czy pracy - byli także prowokatorzy. Jeszcze w poniedziałek, w trakcie prowadzonej przeze mnie konferencji w Łodzi moi koledzy z innych uniwersytetów opowiadali o tym, jak sami dzwonili pod wskazany w reklamie numer, by dowiedzieć się, jakie są możliwości podjęcia studiów lub zatrudnienia się na korzystnych warunkach. Nie mieli żadnych, nawet najmniejszych intencji, by z tej oferty skorzystać. Chcieli jednak w ten sposób dowiedzieć się czegoś o konkurencji i sprawdzić, czy rzeczywiście możliwe jest wydanie komukolwiek dyplomu na wskazanych w reklamie zasadach. Tego dziennikarze nie wiedzieli, że wśród telefonujących są także prowokatorzy. Tak więc klapa opadła. Można spuścić wodę. Nikogo CBA, ABŚ czy ABW nie aresztowały, nikomu niczego nie udowodniono. A może … agent Tomasz szykował się na podryw sekretarki rektora tej „uczelni” tylko zbyt szybka jej dekonspiracja pozbawiła go szans na kolejny sukces?
Moim zdaniem należałoby powołać w Sejmie kolejną komisję śledczą, ale tym razem wyjaśniającą okoliczności nieudanej prowokacji w „akademii wstydu”.
Za kilka miesięcy psycholodzy czy socjolodzy przeprowadzą sondaż wśród obywateli RP, pytając ich o to, do kogo w tym kraju mają zaufanie albo czy czują się w swoim państwie bezpiecznie. Jakie będą wyniki? Poczekajmy na kolejne prowokacje. Niedługo wszyscy będą przeciwko wszystkim. Nawet na stronie firmy oferującej podsłuchy są w sprzedaży urządzenia je wykrywające. Zabawa w tym kraju trwa. Zapewne nie tylko do wyborów. Tych dokonujemy sami, codziennie.
22 października 2009
Czy wolno krytykować kształcenie na kierunku pedagogika?
Pisze do mnie jako wiceprzewodniczącego Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN
prof. dr hab. Andrzej Michał de Tchorzewski z prośbą o zajęcie przez to szacowne gremium stanowiska w sprawie medialnych generalizacji, jakich dokonują niektórzy naukowcy o innych, rzecz jasna, dyscyplinach wiedzy (swoje uznając zapewne za wyjątkowe i wyróżniające). Przedkładam zatem treść tego listu, bo może tą drogą zgromadzimy komentarze i opinie w sprawie czy odniesiemy się do tego wyzwania krytycznie lub sceptycznie.
Krzysztof Rybiński – ekonomista, profesor SGH, partner w Ernst&Young, koordynujący prace zespołu opracowującego projekt strategii szkolnictwa wyższego do roku 2020 – w udzielonym wywiadzie Aleksandrze Pezda w Gazecie Wyborczej z dnia 21 października 2009 roku w prowadzonym przez ten dziennik cyklu pod nazwą „Wyższa Szkoła Wstydu” dokonując krytycznej oceny stanu obecnego systemu kształcenia na poziomie studiów wyższych stwierdza, że „nie może być już tak jak dotąd, że wszyscy potrzebują magistrów. W ten sposób napędzamy taki mechanizm – przeciętny absolwent szkoły średniej idzie na byle jakie, łatwo dostępne studia, np. pedagogikę. Kończy je, żeby tylko zdobyć dyplom magistra”. A zatrudnia się np. w banku. I tam uczy się od początku. Wystarczyłby mu licencjat”(koniec cytatu).
Z wieloma tezami sformułowanymi w wywiadzie przez Autora można się zgodzić w całości lub częściowo. Z niektórymi nie można się zgodzić wcale, jak na przykład z przytoczoną powyżej. Rodzi ona jednak przynajmniej dwa pytania:
1.na jakiej podstawie Autor twierdzi, że na pedagogice studiują przeciętni absolwenci szkoły średniej?
2.na jakiej podstawie Autor twierdzi, że pedagogika to kierunek byle jaki, na który łatwo się dostać?
Nie mam zamiaru z Autorem dyskutować, bowiem z tonu Jego wypowiedzi jasno wynika, że uzurpuje sobie prawo orzekania o wszystkim, co wiąże się z kształceniem na poziomie studiów wyższych bez głębszej znajomości złożonej materii, do której należą różne kierunki studiów a w ich ramach tworzone przez uczelnie (państwowe i niepaństwowe) specjalności i specjalizacje. Aktualny stan polskiego szkolnictwa wyższego jest następstwem przyjętych przez Polskę w sposób mechaniczny zapisów wynikających z Karty Bolońskiej. Dzisiaj – o czym Autor pewnie doskonale wie – niektóre kraje UE, zwłaszcza te „stare” zdają sobie sprawę z tego, że zawarte w niej sugestie nie wytrzymują próby, bowiem nie przystają do dynamicznie zmieniających się warunków rzeczywistości społecznej i oczekiwań najmłodszej generacji Europejczyków.
Oczekuję jednak od Prezydium, a być może nawet od gremium wchodzącego w skład Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN zajęcia stanowiska w kwestii dotyczącej przykładu jakim posłużył się Krzysztof Rybiński. Wypowiedź Autora krzywdzi i zarazem obraża studiujących, jak i uprawiających pedagogikę, która jest dyscypliną zaliczaną do nauk społecznych ( i humanistycznych) i zajmuje wśród nich należne miejsce.
Kraków, 22.10.2009 r. Andrzej Michał de Tchorzewski
prof. dr hab. Andrzej Michał de Tchorzewski z prośbą o zajęcie przez to szacowne gremium stanowiska w sprawie medialnych generalizacji, jakich dokonują niektórzy naukowcy o innych, rzecz jasna, dyscyplinach wiedzy (swoje uznając zapewne za wyjątkowe i wyróżniające). Przedkładam zatem treść tego listu, bo może tą drogą zgromadzimy komentarze i opinie w sprawie czy odniesiemy się do tego wyzwania krytycznie lub sceptycznie.
Krzysztof Rybiński – ekonomista, profesor SGH, partner w Ernst&Young, koordynujący prace zespołu opracowującego projekt strategii szkolnictwa wyższego do roku 2020 – w udzielonym wywiadzie Aleksandrze Pezda w Gazecie Wyborczej z dnia 21 października 2009 roku w prowadzonym przez ten dziennik cyklu pod nazwą „Wyższa Szkoła Wstydu” dokonując krytycznej oceny stanu obecnego systemu kształcenia na poziomie studiów wyższych stwierdza, że „nie może być już tak jak dotąd, że wszyscy potrzebują magistrów. W ten sposób napędzamy taki mechanizm – przeciętny absolwent szkoły średniej idzie na byle jakie, łatwo dostępne studia, np. pedagogikę. Kończy je, żeby tylko zdobyć dyplom magistra”. A zatrudnia się np. w banku. I tam uczy się od początku. Wystarczyłby mu licencjat”(koniec cytatu).
Z wieloma tezami sformułowanymi w wywiadzie przez Autora można się zgodzić w całości lub częściowo. Z niektórymi nie można się zgodzić wcale, jak na przykład z przytoczoną powyżej. Rodzi ona jednak przynajmniej dwa pytania:
1.na jakiej podstawie Autor twierdzi, że na pedagogice studiują przeciętni absolwenci szkoły średniej?
2.na jakiej podstawie Autor twierdzi, że pedagogika to kierunek byle jaki, na który łatwo się dostać?
Nie mam zamiaru z Autorem dyskutować, bowiem z tonu Jego wypowiedzi jasno wynika, że uzurpuje sobie prawo orzekania o wszystkim, co wiąże się z kształceniem na poziomie studiów wyższych bez głębszej znajomości złożonej materii, do której należą różne kierunki studiów a w ich ramach tworzone przez uczelnie (państwowe i niepaństwowe) specjalności i specjalizacje. Aktualny stan polskiego szkolnictwa wyższego jest następstwem przyjętych przez Polskę w sposób mechaniczny zapisów wynikających z Karty Bolońskiej. Dzisiaj – o czym Autor pewnie doskonale wie – niektóre kraje UE, zwłaszcza te „stare” zdają sobie sprawę z tego, że zawarte w niej sugestie nie wytrzymują próby, bowiem nie przystają do dynamicznie zmieniających się warunków rzeczywistości społecznej i oczekiwań najmłodszej generacji Europejczyków.
Oczekuję jednak od Prezydium, a być może nawet od gremium wchodzącego w skład Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN zajęcia stanowiska w kwestii dotyczącej przykładu jakim posłużył się Krzysztof Rybiński. Wypowiedź Autora krzywdzi i zarazem obraża studiujących, jak i uprawiających pedagogikę, która jest dyscypliną zaliczaną do nauk społecznych ( i humanistycznych) i zajmuje wśród nich należne miejsce.
Kraków, 22.10.2009 r. Andrzej Michał de Tchorzewski
Subskrybuj:
Posty (Atom)