10 maja 2015

Wybory z głupotą w tle, czyli o (auto-)destrukcji „Solidarności” w III RP









W okresie wyborczym pojawiła się książka filozofa współczesnej myśli politycznej prof. Marcina Króla, w której przyznaje się do znanej nam od wieków tezy, że Polak przed szkodą i po szkodzie głupi.

Tytuł jego książki – „Byliśmy głupi” (Warszawa 2015), która została napisana w autobiograficznej stylistyce, świetnie oddaje stan rozczarowania i rozgoryczenia nie tylko transformacją w naszym kraju , ale także cynizmu i nikczemności części akademickiego środowiska współkreującego ów stan. Król nie jest ani pierwszym, ani ostatnim krytykiem przemian polskiej rzeczywistości lat 1989-2015, chociaż wydaje mu się, że jest kimś wyjątkowym w krytycznym na nią spojrzeniu. W jakiejś mierze trzeba się z nim zgodzić, skoro uczestniczył w gremiach decydenckich jako doradca.

Z tym większym zainteresowaniem sięgnąłem po jego wspomnienia, okraszone faktami i ich spóźnioną oceną po latach. Dolewają one gorzkiej łyżki dziegciu do nieuzasadnionego a jakże dobrego samopoczucia i braku krytycyzmu w obozie obecnej władzy. Po m.in. rozliczeniowej dla postsolidarnościowej formacji książce Ireneusza Krzemińskiego, mamy kolejny dowód na ZDRADĘ społeczeństwa przez ELITY. To koniec z podtrzymywaniem mitów o ich propaństwowości, o rzekomym budowaniu społeczeństwa obywatelskiego, o rzekomej trosce rządzących o samorządność i praworządność.

Król odsłania kulisy umożliwienia postkomunistom odzyskania w 1993 r. władzy, której destrukcja została w ukrytych formach kontynuowana w kolejnych próbach rządzenia przez coraz bardziej degenerujące się resztki solidarnościowego obozu w trzech okresach rządów: AWS, PiS-Samoobrona-LPR czy obecnie PO-PSL. W tych wspomnieniach M. Król pokazuje jak rewolucja zjadała własne dzieci, jak niszczono postaci wielkiej opozycji, propaństwowców, jak doprowadzono i utrwalano wojnę polsko-polską w wyniku przeświadczenia i zgodnego z nim działania, że w polityce nie trzeba zachowywać się przyzwoicie, nienagannie kulturowo.

Demokrację można budować tylko demokratycznie – stwierdza na s. 18 Marcin Król, ale wymagało to zdolności i woli porozumiewania się elit ze sobą i współpracy mimo istniejących między nimi różnicami natury ideologicznej, które ich coraz silniej zaczęły dzielić. Jakże trafnie brzmi wypowiedź Bronisława Geremka w czasie ostatniego zebrania Komitetu Obywatelskiego w dn.24 czerwca 1990 r. :

Mam wrażenie, że coś przegrałem: wiarę, że można w życiu politycznym dostrzec coś więcej niż grę o władzę, że można dostrzec zasady, które uformowały ruch „Solidarności” i dziesięć lat jego istnienia”. Spór między liderami Solidarności i ich intelektualnym zapleczem zapoczątkował z ich udziałem toksyczną ścieżkę walki o władzę, o bezwzględne niszczenie „SWOICH” z przyzwoleniem dla korzystających na tym „OBCYCH”, byłej a odnowionej i zakorzenionej w strukturach władzy po dzień dzisiejszy b. nomenklatury partyjnej i służb specjalnych.

Popełniano błędy w sferze gospodarczej, materialnej i mentalnej, (…)ale najgorszy był błąd dotyczący społecznej mentalności. (s. 35). Z każdym rokiem rządzący odchodzili w swoich decyzjach i działaniach od świata wartości oraz wzmacniali autoimmunizację na krytykę społeczną i naukową. Po raz kolejny nie doceniono społeczeństwa i jego prawa do partycypacji i autonomii zarazem. Nasilająca się alienacja władzy sprzyjała temu, by obywatele zaczęli się od niej odwracać traktując ją jako wrogą, a nie jako solidarnościowego sojusznika. Jakże aktualnie brzmią dylematy Polaków z 1990 r.!

M. Król pisze: Wybory prezydenckie odbywały się zatem przy ogromnej bezradności Polaków, którzy nie wiedzieli, o co chodzi, którzy musieli myśleć jedynie o pieniądzach i o kawałku chleba. Spodziewano się błyskawicznej poprawy. Obiecywano poprawę.”(s. 38) Dzisiaj możemy stwierdzić, że poza częściową modernizacją kraju, w życiu obywateli niewiele się zmieniło od tamtego czasu wyrzeczeń i nadziei. Rządzący każdej sceny politycznej (lewica-prawica i neoliberałowie) systematycznie odchodzili od świata wartości, od dostrzegania i szanowania praw obywateli na rzecz troski o samych siebie i swoich popleczników.

Ponownie powrócił w wyborach prezydenckich – a utrwali się jesienią w wyborach parlamentarnych – modus straszenia i manipulacji, politycznego kłamstwa i zobowiązywania pod presją lęku, mniejszego zła, negacji (a więc ucieczki od wolności). Jak pisze M. Król: „My byliśmy także głupi, sądząc, że najgorsze cechy polskiego społeczeństwa zostały jakby zatarte czy też uszlachetnione przez „Solidarność”. W drugiej połowie 1990 r. było tak, jakby „Solidarność” w ogóle nigdy nie istniała. I tak jest do dzisiaj. Jednych to zdumiewa, innych boli. Ani śladu „Solidarności”.

Zamiast kapitalizmu demokratycznego, solidarnościowego, racjonalnie opiekuńczego mamy demokrację partyjną, proceduralną, antyobywatelską, uwłaszczającą się na resztkach dóbr publicznych. Coraz bardziej niszczono tkankę społecznego zaufania, więzi, na rzecz podtrzymywania antagonistycznej rywalizacji, wzajemnego wyniszczania się z udziałem najwyższych władz państwowych i sił parlamentarnych. Roztrwoniono nie tylko społeczny zapał, zaangażowanie i pasję, ale i rozpoczęto walkę z innowatorami, refleksyjnymi krytykami zakorzeniających się w strukturach i mechanizmach rządzenia patologii. Do dzisiaj w Polsce nie ma ani prawicy, ani lewicy, ani centrum.(…) Gdzie się podział wielki kapitał „Solidarności” , a jeżeli nie „Solidarności” , to chociaż Komitetu Obywatelskiego? Zmniejszył się radykalnie, zniknął. Jak to się stało? (s. 50-51)

Politycy odsłonili najciemniejsze strony nie tylko swojej osobowości, ale także hipokryzji i całkowitej niezdolności do współpracy tak między sobą, jak i ze społeczeństwem. Zaprzedali swoje moralne i polityczne cnoty zabiegając przede wszystkim o zdobycie władzy kosztem realizacji interesu społecznego. Skandaliczne zachowanie wszystkich aktorów w roku 1991 doprowadziło do nonsensownej ordynacji wyborczej, do stworzenia prezydentury, która przecież miała być chwilowa, na użytek Wałęsy, a ostała się do dzisiaj. Prezydent silny, bo z wyboru powszechnego, jest słaby, bo ma bardzo ograniczone uprawnienia. (s. 55) Postsolidarnościowe elity są tego świadome od 25 lat a mimo to podtrzymały ów stan dla własnego, także partyjnego dobra.

Usunięto także z języka i słów kluczowych w przemówieniach władzy kategorię patriotyzmu ponoć po to, by nie łączono jej z nacjonalizmem. Podobnie wykreślano wszelkie wątki odwołujące się do ideologii konserwatyzmu. Czy obawa przed nacjonalizmem byłą wówczas uzasadniona? - pyta M. Król i odpowiada: Całkowicie nie. Czy miała polityczne i duchowe konsekwencje ? Zdecydowanie tak. Przede wszystkim strach przed nacjonalizmem zamknął oczy na realne zagrożenia postkomunizmem. Ponadto trzeba pamiętać, że obok nieznośnych sporów opartych na ambicjach i walce o władzę trwał spór ciągle żywej kultury inteligenckiej z wszystkim, co nie centrowe i neoliberalne.(s. 63-64)

Co z tego, że zniknął socjalizm jako ustrój polityczny, skoro w neokapitalizmie nadal są na różnych szczeblach władzy towarzysze minionej nomenklatury. Nie powiodła się w III RP ani dekomunizacja, ani lustracja, w wyniku których można byłoby całkowicie wyeliminować z gry cyników, ludzi skorumpowanych i nadal korumpujących, miernot biernych, ale zawsze wiernych, zbrodniarzy i oportunistów, Dzisiaj naturalnie byli komuniści odgrywają czasami niewielką rolę (…)Jednak brak jednolitej i stanowczej reakcji na ich szkodnictwo sprawił, że pewne wzory pozostały i znacznie trudniej było odbudować demokrację. (s. 78) Przyzwalając na niepamięć wzmacniamy także wśród młodych pokoleń demoralizację, rozmywamy poczucie dobra i zła.

M. Król najpierw pisze, że nie rozumie, jak mogło dojść do ponownego objęcia władzy przez komunistów w 1993 r., by nieco dalej przypisać to marnemu rządowi Hanny Suchockiej i jawnemu włączeniu się biskupów katolickich w sprawy polityki (jako arbitrów w konstruowaniu rządu) i edukacji. Absurdalne jest jego stwierdzenie, że komuniści w latach 1973-1977 „nie zrobili potem nic złego” (s. 79), a to przecież oni przywrócili i utrwalili w urzędach i strukturach władzy formy i metody takiego jej sprawowania, by pod szyldem demokracji można było realizować postkomunistyczną autokrację. To oni wykorzystali ideę „grubej kreski”, w świetle której – Skoro nie możesz unicestwić wroga, to zawrzyj z nim porozumienie (s. 79) i czerpią z niej korzyści po dzień dzisiejszy.

Skończyły się czasy przyzwoitości. Do gry weszli młodzi, którzy zrozumieli, że dla "kariery" można łamać wszelkie reguły, gdyż nic ich do ich współstanowienia czy przestrzegania już nie zobowiązuje. W tej grze o władzę – zdaniem M. Króla – sprzeniewierzyła się część hierarchii Kościoła katolickiego, którzy chcieli zapewnić sobie rolę gwaranta w powoływaniu kolejnych rządów lub wspierania opozycji wobec każdej lewicy.(…) interwencja Kościoła w moralność publiczną powinna mieć charakter perswazji, a nie szantażu. Kościół jednak nigdy nie pogodził się z demokracją i zapewne będzie to zawsze współpraca trudna. (s.92)

Król z jednej strony pisze o destrukcyjnej roli Kościoła, a z drugiej opowiada bajki, jakoby ludzie „Solidarności” w okresie III RP „W zasadzie nie kradli, nie dorabiali się na polityce , czy dzięki polityce, niebywałych majątków. Nie ma ani jednego przykładu. >>Uwłaszczenie nomenklatury<< , nieco demonizowaniem dotyczyło nomenklatury właśnie, złodziejami byli dawni komuniści, Nie wszystkich niestety udało się złapać za rękę. ”(s. 101)

Takim stwierdzeniem M. Król kompromituje zdolność do diagnozowania polskiej rzeczywistości politycznej. Swoją książkę wydał w 2015 r. a nie w 1997, toteż widać wyraźnie, jak usiłuje podtrzymać mit rzekomo uczciwych elit b. ”Solidarności”. Zupełnie pomija osiem lat katastrofalnej dewastacji polskiej edukacji, kultury, a zatem także fundamentalnych dla formacji młodych pokoleń środowisk inkulturacyjnych, wychowawczych.

Cytując poglądy Vaclava Havla na temat demokracji i odwagi cywilnej krytyków aktorów jej destrukcji niewiele z nich skorzystał, skoro w żadnej mierze nie odnosi tego już do obecnie sprawujących w Polsce władzę, których polityka jest przykładem polityki aparatu, niszcząca manipulacjami, intrygami, cybernetycznym i medialnym czy propagandowym sterowaniem oddolne, obywatelskie inicjatywy.

Jeśli są winni upadkowi etosu „Solidarności”, to – zdaniem M. Króla – przede wszystkim ci, którzy go kreowali a następnie zdradzili. Kuriozalna i kompromitująca autora tej książki jest teza, że gdyby nie obecna opozycja, która nieustannie neguje rządy PO i PSL, to „(…) Platforma Obywatelska byłaby lepsza, bo musiałaby się nauczyć działania w warunkach istnienia merytorycznej opozycji, a pośrednio polska demokracja byłaby lepsza”. (s. 113) Nie widzi w tej grupie cwaniaczków, bezideowych hipokrytów, oszustów, złodziei, obrośniętych w piórka sekretarzy stanu, którym z racji ich głupoty jest obojętne, jakim resortem będą kierować, bo przecież są do wszystkiego, nie dostrzega skorumpowanych polityków władzy, robiących intratne interesy dla siebie, dla partii tylko nie dla dobra wspólnego.

Filozof przyznaje, że był przeciwny temu, by – jak to określił – „(…) upchnąć do konstytucji w 1997 roku nonsensowny zapis, że edukacja jest bezpłatna, z którego wynikły potem same fatalne rzeczy”.(s. 122) Czy rzeczywiście jest się z czego cieszyć po 25 latach dysponowania wolnością indywidualną, ale będąc społeczeństwem rozwarstwionym, pozbawionym poczucia solidaryzmu, potrzeby demokratycznego współdziałania?

Książka M. Króla jest z jednej strony samousprawiedliwieniem własnej głupoty, do której słusznie się przyznaje, ale także typowej dla okresu PRL stylistyki wygodnego generalizowania w swoich ocenach działań opozycji jako nieodpowiedzialnej, bo niewspierającej rządu, bo niekierującej pod jego adresem sensownej krytyki. A cóż to znaczy, sensowna krytyka? Filozof polityczny zdaje się, że przestał studiować najnowsze raporty z badań w naukach społecznych i humanistycznych, wyalienował się w poczuciu własnej wartości z diagnoz, które osłabiają jego punkt widzenia i samoobrony. Zdaje się, że Marcin Król ma powód do wielokrotnego stawiania sobie pytania o powody głupoty, bowiem sposób udzielania na nie odpowiedzi, tylko ją pomnaża.











08 maja 2015

Edukacja wobec prognoz ekonomicznych na następne 25 lat

Aleksander Łaszek przygotował dla Fundacji Obywatelskiego Rozwoju raport pt. "Następne 25 lat. Jakie reformy musimy przeprowadzić, by dogonić Zachód?" Dysponuję zapowiedzią tego Raportu, który powinien być lada dzień opublikowany w całości.

Z treści powyższego materiału wynika, że jeśli nie zostaną wprowadzone w naszym kraju dodatkowe reformy, to nie mamy szans na dogonienie poziomu życia bogatych państw Europy Zachodniej. Potwierdza to także diagnozy naukowców Wydziału I PAN, że 25 lat transformacji ustrojowej nie zostało właściwie wykorzystane przez rządzących do modernizacji państwa i wprowadzenia w nim standardów, które gwarantowałyby rzeczywisty rozwój nie tylko jego gospodarki, ale także społeczeństwa obywatelskiego. Z danych Komisji Europejskiej i OECD wynika, że polska gospodarka będzie rozwijać się znacznie wolniej niż w ostatnich dwudziestu latach, tak jakby ten proces miał być świadectwem pozytywnych przemian.

Nadal jest przecież (dzięki obecnym rządom PO i PSL w sposób widoczny) bardziej atrakcyjna dla młodych Polaków, szczególnie dla osób o najwyższych kwalifikacjach, emigracja zarobkowa na Zachód,do USA a nawet do państw azjatyckich, niż pozostanie w kraju. Tymczasem to właśnie młodych obciąża się odpowiedzialnością za ucieczkę z Polski, za niż demograficzny, a tym samym za pozostawienie rodziców i dziadków na pastwę pustoszejących kas ZUS-u. Już teraz wynika z prognoz ekonomistów, że do 2040 r. liczba osób w wieku produkcyjnym ulegnie jeszcze silniejszemu spadkowi, bo aż o 2,5 mln. W naszym kraju jest pracujących osób w wieku 20-64 lat niecałe 65 proc., podczas gdy w Europie Zachodniej wskaźnik ten wynosił w 2013 r. aż 80 proc.

To jest chyba jakaś schizofrenia w ekonomicznych interpretacjach zjawisk, bowiem z jednej strony narzeka się na wielką falę emigracji, a z drugiej strony nie stwarza się w Polsce miejsc pracy ani odpowiednich ku temu warunków, by zwiększał się ten odsetek osób pracujących, a tym samym by możliwe było powstrzymanie negatywnych skutków pozytywnego zjawiska, jakim jest starzejące się i dłużej żyjące społeczeństwo. Edukacja szkolna jest anachroniczna, konserwatywna, niedostosowana do szybkich przemian gospodarczych, technologicznych, komunikacyjnych itp. w świecie, toteż staje się czynnikiem nie tylko opóźniającym zainteresowanie młodych dorosłych podejmowaniem własnych inicjatyw, uruchamianiem firm, przedsiębiorstw produkcyjnych, a nie tylko usługowych, ba jest także czynnikiem blokującym wszelkie inicjatywy i innowacyjność, gdyż proces kształcenia i wychowywania ma charakter ściśle adaptacyjny.

Jak więc młodzi mają chcieć podejmować pracę, skoro rządzący nie są zainteresowani reformowaniem państwa, radykalnymi zmianami w zarządzaniu instytucjami publicznymi oraz dokończeniem edukacyjnej rewolucji. Ta zatrzymała się w 1993 r. i nie może drgnąć dalej, gdyż jest nieustannie sterowana centralistycznie jak w PRL czy na Białorusi! Niegospodarność kierownictwa Ministerstwa Edukacji Narodowej, nieodpowiedzialne pseudoreformy, nonsensowne konsumowanie milionów EURO na wspomaganie interesów rządzących i członków partii politycznych prowadzi do coraz większej zapaści oświatowej i nieprzygotowania młodych pokoleń do kreatywnej rywalizacji na światowym rynku pracy, ale prowadzonej tu, w Polsce, z ochroną narodowych priorytetów, wartości i dóbr.

Gdzie młodzi mają pracować, skoro nie ma tych miejsc pracy? Ekonomiści powiadają, że mogą sami sobie wygenerować takie miejsca, ale zarazem potwierdzają, że rządzący stwarzają nieprawdopodobnie silne bariery dla prywatnych inwestycji i inicjatyw, jak np.

- ograniczenia wynikające z utrzymywania różnego rodzaju koncepcji, zezwoleń, dopuszczeń, licencji czy certyfikatów, które dotyczą prawie 1000 (!) rodzajów działalności gospodarczej. Polacy nie rozliczają posłów z tego, że sprzyjają utrwalaniu różnego rodzaju zespołów (SWOICH, miernych-biernych-ale wiernych), które bez jednoznacznych kryteriów i często w ukrytej postaci rozstrzygają o tym, komu wolno coś czynić, a komu nie wolno;

- wysokie koszty związane z wymogami administracyjnymi. Te przekraczają wielokrotnie poziom budżetu na edukację, bowiem wynoszą aż 5 proc. PKB! Na naukę wydaje się z budżetu państwa zaledwie 0,3 proc. PKB!!!

- skomplikowane i niejednoznaczne przepisy podatkowe w Polsce;

- przewlekłość postępowań sądowych, w wyniku czego wiele firm upada zanim odzyska niesłusznie utracony majątek;

- wysokie dla firm koszty pracy, natomiast nadal bardzo niskie płace, szczególnie dla młodych pracowników;

- chroniczny deficyt finansów publicznych;

- niewykorzystane rezerwy wśród osób powyżej 55 roku życia oraz wśród osób od 18 do 24 r.ż. dla wzrostu liczby osób pracujących.

Z raportu FOR dr Anny Baranowskiej-Rataj pt. Praca dla absolwenta – trudno znaleźć, łatwo stracić? (2015) wynika, że:

* Kierunki biznesowe zapewniają szanse zawodowe porównywalne do uczelni technicznych;

* Osoby młode poszukujące pracy znajdują zatrudnienie częściej niż osoby w wieku dojrzałym;

* W przypadku zwolnień, w pierwszej kolejności redukowane są stanowiska pracy młodych pracowników;

* Młode osoby częściej znajdują zatrudnienie w małych firmach oraz w sektorze usług. Taka struktura zatrudnienia wpływa na niską stabilność zatrudnienia w tej grupie społecznej;

* Sektor publiczny znacznie silniej chroni przed utratą pracy osoby w wieku dojrzałym niż młodych pracowników.

Fundusze unijne traktowane są przez rządzących jako własność partyjna, która ma świadczyć o ich sukcesach w zarządzaniu środkami publicznymi. Tymczasem środki te nie zastąpią koniecznych reform i nie wystarczą do tego, żeby młode pokolenia były lepiej przygotowane i wyedukowane do pracy za kilka czy kilkanaście lat. Niestety ekonomiści FOR zupełnie nie dostrzegają patologii, którą generuje kierownictwo zarządzania edukacją szkolną w Polsce. Marnotrawione są tu także pomocowe środki unijne, które wydatkuje się na bzdurne projekty, banalne zadania, pozorowanie zmian.




07 maja 2015

Co kandydaci na Prezydenta zaproponują nauczycielom?




Prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego zaprasza 7 maja br. na briefing prasowy o godz. 11.00 w warszawskiej siedzibie ZNP przy ul. Smulikowskiego 6/8, I piętro. Tematem tego briefingu (jakie piękne polskie słowo!) będzie odpowiedź na pytanie: Co kandydaci na Prezydenta proponują nauczycielom?

Związek poprosił 11 osób ubiegających się o stanowisko Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej o odpowiedź na pytania dotyczące ustawy Karta Nauczyciela i publicznej edukacji. Podczas briefingu prezes ZNP przedstawi wyniki tej ankiety i skomentuje je.

Tego typu ankiety wypełniają sztabowcy kandydatów, więc nie mamy żadnej pewności, że tak samo wypowiedzieliby się na ten temat ubiegający się o urząd prezydenta. Pytanie jest źle postawione. Niby co mają zaproponować nauczycielom wybrańcy swojego elektoratu? Czy mają to być większe pensje? Jeśli tak, to możemy sobie wyobrazić wyścig populizmu między nimi. W końcu swoją odpowiedź skierują do ponad 500 tys. wyborców.

Być może urzędujący jeszcze prezydent potwierdzi, że podwyżki dla nauczycieli (w minionych trzech latach) były jego zasługą, bo to w końcu on podpisywał sejmowe ustawy. Co zatem powiedzą na ten temat pozostali kandydaci?

Może zaproponują ostateczne rozstrzygnięcia w sprawie Ustawy KARTA NAUCZYCIELA - ma pozostać, ma być lekko zmieniona czy zastąpiona odmiennymi regulacjami? To będzie kluczowa kwestia. Całkiem możliwe, że ten kandydat, który chce wygrać głosy nauczycieli, zadeklaruje pozostawienie Karty w spokoju. To, że potem i tak podpisze ustawę o jej likwidacji, nie ma tu znaczenia. Przecież nauczyciele nie wyjdą przed Belweder i nie będą z powodu takiej zdrady palić opon... mózgowych?

Co jeszcze mogliby zaproponować kandydaci nauczycielom? Nic więcej rozdać się już nie da. Być może któryś z nich stwierdzi, że dzięki niemu zostanie im przywrócona wolność wyboru podręczników szkolnych. Tylko, czy nauczycielom zależy na tej swobodzie? Czy wyszli na ulice, a raczej na al. Szucha 25 w proteście, kiedy ministra Joanna Kluzik-Rostkowska pozbawiała ich tego prawa?

Gdyby to był PRL, to kandydat lewicowy mógłby obiecać dodatkowe kartki na mięso z kością i na masło, albo bony na "malucha" dla nauczycieli szkół wiejskich. Może ktoś dorzuciłby służbowe mieszkania z możliwością ich wykupienia po preferencyjnych cenach np. po tysiąc zł za metr kwadratowy?

Już wiem, co jeszcze mogą kandydaci zaproponować nauczycielom. To, że do pracy w przedszkolu wystarczy im matura na poziomie podstawowym, a do pracy w szkołach wystarczą im studia I stopnia. Magisterium zapewni im natychmiastowy awans na nauczyciela dyplomowanego, a jak któryś uzyska stopień naukowy doktora, to będzie mógł być profesorem oświaty. W końcu i w szkolnictwie wyższym są osoby ze stopniem naukowym doktora, które są profesorami szkół prywatnych lub państwowych wyższych szkół zawodowych.

Pan Bronisław Maria Komorowski zapowie, że nauczyciele będą mogli powołać ruch Ratuj Nauczycieli.

Pani Magdalena Agnieszka Ogórek zapewni nauczycielki, że mogą być genderowe.

Pan Paweł Piotr Kukiz zagwarantuje nauczycielom decentralizację całego systemu szkolnego oraz demokrację w szkołach.

Pan Grzegorz Michał Braun obieca nauczycielom nowe media w szkołach.

Pan Janusz Korwin-Mikke wyzwoli nauczycieli z pęt resortu edukacji oraz zlikwiduje rzeczników praw ucznia.

Pan Janusz Marian Palikot pozwoli nauczycielom na palenie w czasie przerw jointów oraz zmianę płci.

Pan Andrzej Duda zapewni nauczycieli edukacji religijnej i patriotycznej, że będą mieli premię za pracę w trudnych warunkach.

Pan Adam Sebastian Jarubas nie pozwoli na pozbawienie nauczycieli szkół wiejskich dotychczasowych przywilejów, a nawet zapewni im KRUS.

Pan Marian Janusz Kowalski obieca każdemu nauczycielowi prawo do posiadania broni w ramach akcji bezpieczna szkoła.

Pan Jacek Wilk sprawi, że nauczyciele będą poważnie myśleli o Polsce a Polska o nauczycielach.

Pan Paweł Jan Tanajno zapewni nauczycielom prawo do bezpośrednich wyborów przewodniczącego rady pedagogicznej.