21 sierpnia 2016

Edukacja to nie indoktrynacja



Zapewne wróci po wakacjach silnie eksponowany przez media wywiad minister edukacji Anny Zalewskiej w programie TVN „Kropka nad i”, w którym dała się podpuścić redaktor Monice Olejnik unikając - w odpowiedzi na jej pytania - jednoznacznej wypowiedzi na temat wydarzeń kieleckich. Minister nie jest historykiem z wykształcenia, więc nie powinna wypowiadać się w sprawach, które są poza jej wiedzą.

Dobry nauczyciel, jak nie wie, mówi o tym swoim uczniom, albo zobowiązuje się do tego, że postara się odpowiednio przygotować do rozmowy czy dyskusji z nimi na interesujący ich temat. Nie ma w tym nic złego. To nie rzutuje na utratę autorytetu władzy.

Nie zajmuję w tej kwestii stanowiska, gdyż nie mam takich kompetencji. Pamiętam jednak bardzo dobrze wydaną w Londynie książkę Jakuba Karpińskiego „Nie być w myśleniu posłusznym” poświęconą Osowskim, socjologii i filozofii, w której jest przedruk jego tekstu z 1946 r. (sic!) Ów socjolog - uczeń wybitnego polskiego uczonego Stefana Nowaka, ale także historyk, politolog i logik - opublikował w numerze 38 „Kuźnicy” tekst pt. „Na tle wydarzeń kieleckich”.

Karpiński prezentuje - 70 lat temu! - własne studium tych wydarzeń na tle względnie łatwo dającego się uchwycić podłoża ekonomicznego, społecznego i politycznego antysemityzmu w Polsce jako o bolesnym doświadczeniu kieleckim m.in.:

To, co zaszło w Kielcach, to nie był napad ludzi z lasu, ani chyłkiem dokonana zbrodnia szumowin miejskich. Akcja trwała przeszło sześć godzin – sześć godzin w mieście o kilkudziesięciu tysiącach ludności – podniecenie ogarnęło szerokie kręgi, a zapał pogromowy sięgnął aż poza granice miasta. W zbrodni kieleckiej bierze czynny udział społeczeństwo kieleckie.

Gdyby minister edukacji działała w opozycji w PRL, to zapewne przeczytałaby tę publikację, gdyż stanowiła ona ważną nie tylko naukowo, socjologicznie, ale i politycznie lekturę, przynajmniej w akademickim środowisku.

Karpiński pisał:

Wydarzenia, które rozegrały się w Kielcach, muszą skierować naszą uwagę na trzy kategorie faktów:

1. Istnienie osobników, którzy – jak można wnosić – w myśl czyjegoś programu w świadomy, zdradziecki sposób usiłują wywołać zbrodnicze zajścia.

2. Łatwość znalezienia wykonawców dla tych zamierzeń, alb inaczej mówiąc istnienie mniej lub więcej licznych elementów oswojonych z krwią o mordem, a podatnych na tego rodzaju zbrodniczą agitację.

3. Słabe reakcje szerokich warstw społeczeństwa; obojętność albo ambiwalencja na podłożu niechęci do Żydów. Potępia się zbrodnie z obowiązku, ale nie próbuje przeciwdziałać im czynnie. Ten brak przejęcia zbrodnią jest w znacznej mierze właśnie wynikiem wojennego treningu: mordowanie Żydów przestało być czymś nadzwyczajnym; czemuś tamci ludzie mieliby się przejmować śmiercią czterdziestu Żydów, skoro przyzwyczaili się do myśli, że Hitler morduje Żydów milionami
. (s. 121)

Jest też w artykule tego socjologa mowa o klimacie nie tylko kieleckich miazmatów. Dzisiaj, po tylu latach od tamtych wydarzeń, pojawiają się zupełnie nowe źródła, a historycy odnajdują świadków tamtych wydarzeń. Historia nie jest zamkniętą nauką, toteż pojawienie się innych, nieznanych dotychczas źródeł może radykalnie zmienić dotychczasową wykładnię.

Z większą łatwością można dotrzeć do osób przechowujących w pamięci lub domowych archiwach dane. Czy są wiarygodne nowe, a wstrząsające relacje świadków innych wydarzeń, o których czytam w necie? Nie wiem. Niech to badają naukowcy, a nie politycy. Nie można podważać dla politycznych celów wiarygodności uczonych, historyków, podobnie jak badaczy wszystkich innych dyscyplin naukowych.


Każdy minister tego rządu będzie łapany na gorąco na błędach, by wykazać społeczeństwu jego nieprzydatność do pełnienia tak odpowiedzialnej roli w strukturach władzy państwowej. Podobnie było z ministrzycami edukacji za rządów PO i PSL, które opozycja wielokrotnie usiłowała odwołać z tego stanowiska czy z obecnym w Sejmie liderem Nowoczesnej Ryszardem Petru. Nonsensy, jakie wypowiada, stają się mem-owym hitem w Facebooku i na Twitterze. Opozycja wzbudzi każdy przejaw oburzenia, byle doprowadzić do zmiany politycznej, bo też taka jest jej rola. Na negacji musi budować swoją siłę. Jedni i drudzy mają rację polityczną, by nie zejść z obranego kursu.


Dlatego nie dziwią mnie, chociaż są dość naiwne i nonsensowne, postulaty pozbawienia minister Zalewskiej jej stanowiska, a nawet dyplomu magistra, bo jedyną metodą zmiany politycznie aksjologicznej są wybory do Sejmu i Senatu. Każda władza, tak lewicowa, liberalna jak i prawicowa dysponując większością będzie, bo musi (kiedy ma większość parlamentarną) stać po stronie swoich ministrów, o ile ci nie popełniają czynów karalnych. Niewiedza nie jest takim czynem, podobnie jak wyznawane i ujawniane w różnych sytuacjach przez członka rządu poglądy, opinie czy wartości.


Nauczyciele nie są nagranymi płytami DVD, nie są dla MEN zewnętrznymi dyskami, na które władza może wpisać jedynie możliwe do odtworzenia uczniom dane, także historyczne i ich interpretacje. Nie dajmy się wykorzystywać przez partyjnych doktrynerów, ideologów, do organizowania akcji na ich zlecenie, bo będzie to znaczyło, że traktujemy siebie jako dysk zewnętrzny, a nie OSOBĘ, niezależny od politycznej walki podmiot edukacji. Realizujmy w szkołach edukację, a nie indoktrynację.

Każdy nauczyciel ma swój rozum, wiedzę i kompetencje, by przekazywać podopiecznym prawdę, a nie MEN-skie nagrania, nawet gdyby były objęte jakimiś sankcjami. Cenzura nie musi być w nas, natomiast nie ulega wątpliwości, że niektórzy sami nakładają na własne wypowiedzi kaganiec, by (prze-)trwać w okowach kłamstwa czy półprawd.

W PRL nie wolno było nauczycielom mówić o Katyniu, a jednak - jako uczniowie - wiedzieliśmy, jaka jest prawda tamtego ludobójstwa. Żaden dyktator nie zniszczy ludzkiej pamięci społecznej, bo tę przechowują i przekazują z pokolenia na pokolenie nasi rodzice oraz elity kraju, do których powinni zaliczać się także nauczyciele.

Żyjemy w wolnym kraju, bez cenzury, więc jeśli ktoś się czegoś lub kogoś boi, by nie stać po stronie prawdy, także tej historycznej, to nie powinien być nauczycielem. Może zaciągnąć się do jakiejś partii i z jej ideologicznej perspektywy głosić propagandową sieczkę, zakłamywać rzeczywistość. Naród sam zadecyduje o jego dalszych losach w odpowiednim politycznie momencie.

Edukacja to nie indoktrynacja. Mam nadzieję, że informacja o przygotowywaniu przez MEN podstawy programowej na godziny wychowawcze jest kaczką dziennikarską. Kto by chciał odtwarzać szkoły z PRL czy białoruskie standardy?

20 sierpnia 2016

Lipny ranking kierunków studiów


Postanowiłem stracić czas na zapoznanie się z wynikami rankingu "Perspektyw" w kategorii "Pedagogika 2016". Sądziłem, że skończy się publikowanie tego badziewia z udziałem ekspertów, ale - jak widać - ktoś musi na tym zarabiać, żeby wprowadzać młodzież w błąd.

Ranking PERSPEKTYW nie jest żadnym rankingiem kierunków studiów. Jego autorzy przyznają się do fałszowania rzeczywistości w dziale: "Metodologia Rankingu Kierunków Studiów". Chyba twórcy - manipulatorzy nie rozumieją pojęcia metodologia, skoro ich konstrukcja jest jej zaprzeczeniem. Oto w opisie wskaźników POTENCJAŁ NAUKOWY sami piszą:

- wskaźnik odzwierciedla ocenę przyznaną jednostce uczelni przez Komitet Ewaluacji Jednostek Naukowych (KEJN). Uwaga: Ocena przyznawana jest dla jednostki, a nie kierunku studiów. W przypadku jednostek wielokierunkowych jednostka ta będzie posiadała ten sam wskaźnik rankingowy we wszystkich grupach kierunków, w których jest klasyfikowana.

Otóż to. W tym rzekomo metodologicznym rankingu porównuje się nie kierunki studiów ze względu na to, jakim dysponują potencjałem naukowym, jaką uzyskały ocenę PKA w ramach akredytacji programowej, jaki jest zakres i jakość prowadzonych przez kadrę badań pedagogicznych, czy ta kadra podwyższa swoje kwalifikacje naukowe, itd., itd.

NIE.

To nie jest ważne, bowiem postanowiono porównywać pod hasłem "kierunek studiów" wydziały, które taki kierunek prowadzą. To jednak nie jest to samo. Wydział wydziałowi nie jest równy. Mamy uniwersytety, których wydziały są wielodyscyplinarne, a tym samym i wielokierunkowe. Są też i takie, które prowadzą kształcenie tylko i wyłącznie w ramach jednej dyscypliny naukowej, jaką jest pedagogika.

Trudno zatem o rzetelną i wiarygodną ocenę, skoro przyznaje się wydziałom wielokierunkowym więcej punktów nie za to, jaka jest w nich PEDAGOGIKA - także jako kierunek kształcenia - ale jakie są wydziały. Trudno uznać za poprawną metodologicznie taką sytuację, gdzie np. liczy się sumę uprawnień do nadawania stopnia doktora habilitowanego z wagą 1,5 oraz uprawnień do nadawania stopnia doktora z wagą 1 dla danej jednostki uczelnianej. Wydział jedno-czy dwukierunkowy może mieć adekwatnie do tej struktury jedno - lub dwa uprawnienia do nadawania stopni.

Tym samym już na wejściu te wydziały, mimo ze mogą mieć zdecydowanie lepsze warunki i jakość kształcenia na kierunku pedagogika, tracą punkty. Uwzględnianie zatem wszystkich uprawnień jakie posiada jednostka jest błędem.

Autorzy tej tandety rankingowej piszą:

Ze względu na brak możliwości jednoznacznego przypisania pracownika do danego kierunku studiów (w kontekście faktycznie wykonywanej pracy, nie minimów kadrowych) oraz realizację przez pracowników akademickich często zadań na więcej niż jednym kierunku prowadzonym przez daną jednostkę, w kryterium brano pod uwagę cały stan zatrudnienia jednostki. Przez analogię uwzględniano liczbę wszystkich studentów jednostki, nie tylko studentów na kierunku.

Podobnie jest z niezrozumieniem tego, że PKA stosuje dwa typy akredytacji: programową i instytucjonalną. Co jednak czynią manipulatorzy "Perspektyw"? Proszę bardzo, przyznają punkty za posiadanie przez jednostkę aktualnej oceny wyróżniającej PKA, bez rozróżniania kierunku, dla którego jednostka uzyskała ocenę wyróżniającą.

Podobny błąd popełniają przy ocenie liczby publikacji uwzględnionych w bazie SCOPUS w latach 2011-2015. Każda z publikacji przyporządkowywana jest (według klasyfikacji bazy SCOPUS), do odpowiedniej dziedziny nauki, z uwzględnieniem jakości tytułu (czasopisma), w którym dokonano publikacji. Suma ocen publikacji odnoszona jest do liczby pracowników uczelni w danej grupie kierunków studiów. Klasyfikacja bazy SCOPUS została przyporządkowana do rankingowych grup kierunków studiów. Stan bazy SCOPUS na dzień 21.04.2016. Uwaga: Niektóre publikacje, w pewnych przypadkach, przyporządkowane zostały do więcej niż jednej grupy kierunków studiów uwzględnionych w rankingu.


Kpina? Tak, z metodologii i z naiwnych czytelników "Perspektyw", którzy uwierzą w ten pseudoranking.

***

Tymczasem, jak to w wakacje, dziennikarze ubolewają nad tym, że dwa najlepsze polskie uniwersytety - UJ i UW spadły w tzw. Rankingu Szanghajskim z pozycji w czwartej setce do piątej setki. Szkoda, że dziennikarze nie informują, jakie środki otrzymują polskie uniwersytety na badania naukowe.

Już dawno temu polskie rządy przekształciły uczelnie państwowe w szkółki zawodowe finansując ich istnienie w zależności od liczby przyjętych studentów. Środki na badania naukowe, na żenująco niskim poziomie, zostały przekierowane do de facto firm NCN i NCBiR, które nie finansują wszystkich najlepszych projektów badawczych. Selekcja wniosków na II etapie ma charakter optymalizowania szans nielicznym w wyniku przykrojenia ich do ograniczonego na dany konkurs budżetu.

Wolę zatem takie newsy, jak ten z Wrocławia, w którym polscy studenci Politechniki Wrocławskiej z drużyny PWR Racing Team zajęli piąte miejsce w klasyfikacji generalnej zawodów Formuły Student w Anglii. Rywalizowało aż 130 zespołów z ponad 30 krajów świata na słynnym torze Silverstone. Dodam, że jednym z tak znakomitych i kreatywnych wrocławskich studentów-pasjonatów jest syn naszej koleżanki dr pedagogiki z Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie.

Tego typu sukcesów nie odnotowuje ani Ranking "Perspektyw", ani Szanghajski. Warto dodać, że wrocławscy innowatorzy nie byli jedynymi reprezentantami Polski, bowiem startowali w tych zawodach także studenci Politechniki Białostockiej, którzy zdobyli w klasyfikacji generalnej 33. miejsce, zaś drużyna z Politechniki Warszawskiej – 95.

18 sierpnia 2016

Czas powrotu do realiów polskiej codzienności edukacyjnej





Zapewne nadwyrężyłem cierpliwość Czytelników bloga dość długim milczeniem, ale ten stan jest w okresie wakacji wartością autoteliczną. Powoli będę wracał do regularnych wpisów. Nawarstwiło się wiele nowych problemów, ale i miały miejsce istotne dla nauk pedagogicznych i oświaty zdarzenia.




Po krótkim urlopie z rodziną i możliwości realizowania własnych zadań badawczych miałem możliwość także zanurzenia się w odkładane na ten okres lektury. Zapewne trudno będzie o wszystkim pisać w tym właśnie miejscu. Do niektórych spraw nawiążę w swoich kolejnych publikacjach czy uczestnicząc w zaplanowanych na bieżący rok akademicki konferencjach naukowych.

O czym na pewno nie napiszę?


- o życiu prywatnym, o własnych sukcesach i porażkach. Te pozostawiam moim wrogom kreującym się we własnym otoczeniu na sojuszników czy nawet znajomych, sojuszników, kolegów, a co gorsza - "przyjaciół";

- o Trybunale Konstytucyjnym, gdyż nie jestem prawnikiem, ale przekonałem się, że ta nauka jest tak samo oparta na prawidłowościach, jak nauki pedagogiczne i daleko jej do praw oraz teorii naukowych;

- o polityce międzynarodowej polskiego rządu, gdyż nie tylko nie jestem ekspertem w tym zakresie, ale i nie dysponuję wglądem w dokumenty. To zaś, co nam pokazują media na ten temat, jest propagandowo-socjotechniczną grą o utrzymanie władzy lub jej odzyskanie;

- o podziale Kościoła w Polsce i jego księży, w tym także księży profesorów na wspierających czy afirmujących Platformę Obywatelską lub Prawo i Sprawiedliwość, gdyż nie spotkałem się z socjopolityczną analizą powodu, dla którego nie ma księży reprezentujących Polskie Stronnictwo Ludowe, Sojusz Lewicy Demokratycznej lub Nowoczesną.pl Tymczasem nomenklatura tych partii była obecna na Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie czy widziana jest na transmitowanych przez TVP mszach rocznicowych i okolicznościowych).

Czym będę chciał podzielić się z Czytelnikami w najbliższym czasie?



- refleksjami z wakacyjnych lektur;

- komentarzami do czekających nasze środowisko debat, dyskursów, ale i zapowiadanych przez rząd projektów regulacji prawnych oraz zmian społeczno-ustrojowych;

- opiniami w sprawach nauki i edukacji moich czytelników, bo korespondencja docierała także w okresie wakacyjnym;

- ekspertyzami i ich recenzjami.



Jeżeli są jakieś oczekiwania, problemy czy pytania, to proszę kierować je na mój adres: boguslaw.sliwerski@uni.lodz.pl lub podany w blogu. Nie wiem, czy będę mógł na nie odpowiedzieć, ale postaram się w miarę własnych możliwości uczynić to jak najlepiej.



Zachęcam do komentowania, dzielenia się własnymi sugestiami. Jeśli uda się niektórym czytelnikom w duchu miłosierdzia odstąpić od hejtowania, atakowania ad personam, to będzie to wartością dodaną publicznego dyskursu.


02 lipca 2016

Pięknego lata, zdrowych wakacji i emocji


Drodzy Czytelnicy, szef Międzyszkolnika udał się już na urlop. O ile choć trochę znam jego fenomenalne zaangażowanie w sprawy ludzkie, ofiaruje cząstkę wakacyjnego czasu innym, a potrzebującym duchowego wsparcia. Czas też i na mnie.

CZYTAJCIE! DZIELCIE SIĘ LEKTURAMI I RECENZJAMI Z INNYMI! Będę moderował komentarze do dotychczasowych wpisów, bo może ktoś chciałby podzielić się swoją opinią, coś sprostować czy uzupełnić.


Życzę pasjonatom nauk pedagogicznych i dyscyplin z nimi współdziałających twórczego spożytkowania urlopu - z rodziną i/lub bliskimi, odpoczynku od zawodowych trosk, rewalidacji po punktozie, nadziei na deregulację i nabrania odporności w związku z czekającym pracowników szkół wyższych zamrożeniem płac. Im bardziej nagrzejemy teraz kości i opalimy skórę, tym łatwiej przetrzymamy mroźne czasy.


Do zobaczenia moi hejterzy, zawistnicy,bezinteresownie życzliwi donosiciele i wrogowie pedagogiki. Musicie też odetchnąć od moich wpisów, żeby ze zdwojoną energią atakować mową nienawiści. Oszczędzę wam teraz frustracji, nagłego wylewu żółci i lęku przed ujawnieniem niektórych faktów. Na te ostatnie przyjdzie czas. Tymczasem polecam bańki mydlane.


NASI STUDENCI JUŻ ZARABIAJĄ NA DODATKOWE KURSY, SZKOLENIA, PODYPLOMOWE STUDIA


I TO JEST PIĘKNO WAKACJI ZE SZTUKĄ I SZTUKA WAKACJI!

01 lipca 2016

Zdarza się


Nawet mistrzowie popełniają błędy. Nie redukują one jednak ich dotychczasowych zasług! Dzięki Kubie Błaszczykowskiemu dotarliśmy do ćwierćfinałów. Wspaniałe mecze i wielkie emocje! Wolę ten rodzaj patriotyzmu.

30 czerwca 2016

Oświatowy falstart



Rozdzwaniają się telefony rozemocjonowanego tłumu w sprawie ogłoszonej przez minister edukacji Annę Zalewską reformy polskiego szkolnictwa. To, co wydarzyło się w Toruniu 27 czerwca 2016 r. potwierdziło tylko, jak niską wagę mają proponowane zmiany dla rządu, skoro zostawiono konstytucyjnego ministra samemu sobie.

Może ktoś nie pamięta, ale jednak kiedy pojawiła się pierwsza tzw. reforma ustrojowa pod batutą Mirosława Handke, to premier rządu stał u jego boku. Nawet w tym fatalnym dla szkolnictwa okresie rządów PO i PSL przy tak prymitywnej i niekompetentnej minister edukacji - czy to K. Hall, K. Szumilas czy J.K-Kluzik-Rostkowskiej stał u boku premier rządu, by podkreślić znaczenie proponowanych rozwiązań.

Ktoś może powiedzieć, że przecież te reformy były beznadziejne, nonsensowne, nieprzemyślane i zapewne będzie miał choć częściowo rację, ale widać było dla nich poparcie pierwszej osoby w rządzie. Dlatego dzisiaj rządzący mogą mówić, że "całe zło, to wina Tuska" przejmując racje krytyków politycznych, akademickich i ludu pozbawionego merytorycznej zdolności do racjonalnej analizy wdrażanych wówczas zmian.

To jednak, co ogłosiła w Toruniu minister edukacji, nie jest jakąś cząstkową, drobną zmianą, korektą, fragmentaryczną naprawą błędów poprzedników, tylko naruszeniem struktur całego systemu szkolnego, z wszystkimi jego elementami i podmiotami, których nie można potraktować jako środka do odreagowania politycznego, gdyż jego ofiarami będą nasze dzieci!

Jak można było ogłosić tak nieprzygotowaną, a fundamentalną zmianę, z fanfarami, która uderza w cały rząd, w całą koalicję idącą do wyborów i do zwycięstwa nie z hasłami odwetu (warto przypomnieć sobie wypowiedzi czołowych polityków tych partii), ale naprawy Rzeczypospolitej. To miała być dobra zmiana, a więc uczynienie wszystkiego, co jest tylko możliwe, by już nigdy więcej nie powtórzyły się banały, arogancja, ignorancja, potoczność, bylejakość, nieprzygotowanie itd., itd.

W moim przekonaniu ministra edukacji wpadła w pułapkę własnego urzędu, bo nie da się naprawiać systemu oświatowego z urzędnikami, którzy podpowiadają jej rozwiązania całkowicie lub częściowo kompromitujące tę formację. Właśnie dlatego od wielu lat piszę o tym, że jeśli rządzący chcą naprawiać edukację, to niech najpierw zaczną od samych siebie. A to, z czym wystąpiła ministra, wygląda mi na sabotaż, na zastosowanie tych samych, tylko w gorszym wykonaniu, rozwiązań, które nie mają żadnego oparcia w najnowszej nauce.

Nawet rozumiem, że w MEN muszą pracować członkowie rodzin czy znajomków polityków wszystkich formacji, bo ich etaty zostały tam zabezpieczone odpowiednimi umowami, by odwdzięczyć się miernością za wierność, tylko po ponad dwudziestu latach tygla skupiania w centrum niekompetentnych urzędników, każdy nowy minister wpada w ich sidła.

Co to bowiem jest za ministerstwo i kto w nim pracuje, skoro jego pracownicy nie są w stanie przygotować ministrowi edukacji twardych warunków funkcjonowania szkolnictwa, a więc takich, których nie tknie żaden minister. Musi jednak być świadom tych uwarunkowań. Tylko wówczas będzie w stanie ogłaszając zmianę ustroju szkolnego nie narazić się na śmieszność i nie da satysfakcji opozycji.

Co mam na myśli? Najprostszą kwestię, jaką jest stan wiedzy o sieci szkolnej. W Polsce mamy jednego z najlepszych ekspertów w tym zakresie, profesora zwyczajnego Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie - Rafała Piwowarskiego, którego rozprawy - gdyby tylko któryś z urzędników MEN przeczytał ze zrozumieniem - wyjaśniają fundamentalne kwestie dla wszelkich reform ustrojowych.

Zabrakło naukowych danych z ekonometrii, demografii i polityki społecznej, że nie wspomnę o pedagogice szkolnej i porównawczej, ale pracownicy MEN pobierający pensje chyba nie raczyli nawet wyposażyć ministry edukacji w wiedzę i jej ilustracje do przekazu publicznego z powyższego zakresu. Wszelkie zatem jej sądy prognostyczne nie miały mocy przekonywującej. Za pośrednictwem konkretnych danych liczbowych i wykresów można było pokazać związek między koniecznością wprowadzenia właśnie takiego, a nie innego ustroju szkolnego. To się nie stało. Pozostał banał i ruina.

Przygotowana dla ministry prezentacja, którą każdy może obejrzeć na stronie MEN, jest totalną kompromitacją, także w sensie komunikacyjnym. Trzeba być złośliwym, że zapisać na slajdach tekst zbyt małą czcionką, w związku z czym obecni w Toruniu uczestnicy Podsumowania debat nie byli w stanie tego przeczytać. Pani minister także miała z tym poważny kłopot, co jest widoczne w dostępnej z tego Podsumowania rejestracji filmowej. Widać, że niektórych zdań nie mogła odczytać lub odnaleźć na slajdzie kolejnych do przytoczenia. Za taką prezentację mój student otrzymałby ocenę niedostateczną.

Mam wrażenie, że minister Anna Zalewska zdała sobie sprawę z pustki, której nie da się wypełnić w ciągu kilku miesięcy przy tak silnym oporze i destrukcji w urzędzie. Może dlatego już na kilka dni zaczęła zdradzać pewne pomysły w różnych środowiskach z osobna, by wysondować, jaki może być efekt na ich ujawnienie en block. W efekcie była to najsłabsza z wszystkich dotychczasowych prezentacji reform czy zmian w szkolnictwie, gdyż zupełnie nieprzygotowana treściowo. Tu nie wolno ministrowi nie dać odpowiedzi na kluczowe i studenckie pytania, których brak syci prześmiewców, niezadowolonych czy totalną opozycję.

To był oświatowy falstart, ale - co gorsza - już nikt nie jest w stanie wycofać na linię startu wszystkich zawodników, tak tych z rządu, jak i z opozycji, gdyż wystrzelony raz pistolet w przestrzeni publicznej - w odróżnieniu od sprintu - nie pozwoli na wyzerowanie licznika błędu. Teraz dopiero zacznie się krytyka totalna, bo inna już być nie może. Nawet dobre fragmenciki zmian nic już nie znaczą przy grzechach głównych.

Najgorzej być złym prorokiem we własnym kraju.


29 czerwca 2016

Sesja egzaminacyjna



Chyba każdy, kto studiował, a nie jedynie uczęszczał do budynku z salami wykładowymi w ramach obowiązującego planu zajęć, pamięta okres zbliżającej się sesji i jej przebieg. Ileż krąży anegdot na ten temat, wspomnień, opowieści czy żartów... Po latach wspomina się te wydarzenia z pewnej perspektywy.

W mojej grupie panowała niezwykła solidarność. Uczyliśmy się z podręczników i notatek, a przecież nie było w PRL otwartego dostępu do źródeł wiedzy. Była cenzura nie tylko treściowa, w opublikowanych rozprawach naukowych, ale także ograniczano fizyczny dostęp do wielu tytułów książek i czasopism jako sprzecznych z doktryną marksistowsko-leninowską (burżuazyjne). Tak, tak, były książki zakazane, jak w okresie okupacji zakazane piosenki. Dzisiaj nic nie jest zakazane, a dostęp do literatury jest fenomenalny.

Kto miał dostęp do książek, to robił notatki przez kalkę (czasami nawet w 5 egzemplarzach, ale do tego trzeba było zdobyć jeszcze tzw. przebitkę), by podzielić się z innymi lub dokonać wymiany. Jak czytaliśmy podręczniki, to jednak dużo ze sobą dyskutowaliśmy o ich zawartości. Dzięki temu utrwalało się tzw. wiedzę kanoniczną, tę zadaną i oczekiwaną przez egzaminatorów. Były egzaminy łatwiejsze i trudniejsze, ale nie było testów, mimo że na moim roku było prawie 100 osób. Najczęściej zdawaliśmy egzaminy ustne. Jednak z każdym rokiem studiów przybywały egzaminy pisemne, bowiem profesorowie opiekujący się seminarzystami wiedzieli, jak konieczne jest czytanie i pisanie, by na ostatnim roku nie było już żadnych problemów z przygotowaniem dysertacji magisterskiej.

W tym roku postanowiłem przeprowadzić pisemny egzamin z kierunkowego przedmiotu. Już na początku semestru zapowiedziałem taką jego formę, bo zorientowałem się, że studenci są już nieźle wyćwiczeni (wytresowani) w pisaniu testów z jednokrotnym wyborem (trudniejsze są z tym wielokrotnym). Sugerowali, że właśnie taki sprawdzian ich wiedzy byłby najlepszy. Wszyscy wiemy, jak łatwo zdaje się takie egzaminy nie mając żadnej wiedzy, nawet jakiejkolwiek orientacji w przedmiocie egzaminacyjnym. Można nie chodzić na wykłady, niczego nie czytać, a i tak udaje się wielu osobom zdać egzamin testowy.

Nie trzeba nawet ściągać, bo wystarczy, że kilka osób uczęszczało na wykłady, poczytało i nauczyło się choć trochę. Niektórzy nie mają wyjścia. Pod presją grupy są zobowiązywani do tego, żeby dać sygnał innym (podpowiadać), która odpowiedź jest prawidłowa: a, b, c czy d? Techniki niewerbalnego przekazu są banalnie proste, od elektronicznych (sms-em) po tzw. gesty (palcówki).

Co jednak zrobić, kiedy egzamin pisemny nie jest testowym sprawdzaniem wiedzy? Wtedy pozostają ściągi, o ile takowymi się dysponuje lub - co jest rzadkością - opanowanie minimum wiedzy. Moi studenci obudzili się na dwa tygodnie przed egzaminem wysyłając list o następującej treści (cytuję dosłownie):

Witam,
Szanowny Panie Doktorze piszę w imieniu studentów pierwszego roku studiów niestacjonarnych pedagogiki, chcielibyśmy Prosić Pana o podanie jakichś przykładowych zagadnień na egzamin z (...), który ma odbyć się w przyszłym tygodniu.

W poprzednim mail-u napisał Pan, że będzie to praca pisemna na podany temat, bylibyśmy bardzo wdzięczni gdyby Pan Doktor podał te przykładowe zagadnienia albo przykładowe tematy prac tak byśmy mogli rzetelnie się przygotować do egzaminu.

Oczywiście wiemy, że należy korzystać z Pana książki i informacji z wykładów, jednak chcielibyśmy poznać jakieś dokładniejsze informacje tak by mieć jakiś punkt odniesienia. Prosimy o pozytywne rozpatrzenie naszej prośby.
Studenci pedagogiki niestacjonarnej.


Cóż mogłem odpowiedzieć? Najpierw napisałem, że ten list nie jest chyba do mnie skierowany. Przy kolejnej próbie zaznaczyłem, że wystarczy przynieść ze sobą coś do pisania i wiedzę. Nic więcej nie jest im potrzebne.

W dniu egzaminu dwadzieścia osób w ogóle do niego nie przystąpiło. Po zapoznaniu się z dwoma tematami-problemami, do których należało ustosunkować się w ciągu 60 minut na podstawie samodzielnego wyboru adekwatnej teorii, salę opuściło dziesięciu studentów. Po kilku minutach wyszło kolejnych dziesięciu oddając także puste kartki. Jeszcze kilka osób miało nadzieję, że może przyjdzie jakaś pomoc, ale... z próżnego i Salomon nie naleje.



Po sprawdzeniu prac pojawiło się kilka hipotez, na podstawie których mógłbym sformułować odpowiedź na pytanie, dlaczego musiałem postawić kilkanaście ocen niedostatecznych? Powody tego mogą być co najmniej trzy:

1) Nie uczęszczali na wykłady, a zatem nie rozumieli nawet treści cudzych notatek czy tez z prezentacji;

Już po dwóch wykładach, z każdym następnym w sali topniała liczba zainteresowanych uczęszczaniem na nie, bo przecież nie o studiowanie tu chodzi, tylko o zaliczenie. Skoro prowadzący nie sprawdza listy obecności, to znaczy, że można sobie odpuścić obecność zlecając innym robienie notatek, zdjęć z prezentacji itp. Nie bardzo wiem, dlaczego tak się postępuje, skoro płaci się za własne studia? Ciekawe jak jest na studiach stacjonarnych?

2) Można było przygotować się na podstawie literatury. Można było, ale pod warunkiem, że się do niej sięgnęło, przeczytało i dokonało jej recepcji. Ocenę niedostateczną otrzymały osoby, które nie były w stanie napisać cokolwiek, co wskazywałoby na ich jakikolwiek kontakt z literaturą. Tylu banałów, powierzchownych sądów dawno już nie czytałem. Niektórzy pisali cokolwiek, byle nie oddać pustej kartki. To, że nie na temat, nie miało dla nich znaczenia. Prawdopodobnie mieli pozytywne doświadczenia z innych zaliczeń czy sprawdzianów, skoro tak podeszli do tego zadania.

3) Ponad trzydziestostopniowe upały oraz footbolowe Mistrzostwa Europy we Francji, a może jakieś inne atrakcje czasu wolnego (nie było już zajęć w uczelni) stały się przeszkodą na drodze do celu. Zapewne były też trudy własnych obowiązków rodzinnych, społecznych czy zawodowych, więc nie ma co się na nich obrażać.

Do zobaczenia zatem we wrześniu, na egzaminie poprawkowym.