02 czerwca 2014

Polacy na Litwie w koalicji z Rosjanami

Pisarz i poeta Jarosław Marek Rymkiewicz stwierdził w rozmowie z Jackiem i Michałem Karnowskimi: "Rosjanie nami gardzą i nie muszą się z nami liczyć. (…) Mogą z nami zrobić, co im się podoba, mogą zamordować każdego, kto im w jakikolwiek sposób przeszkadza. (..) Rosjanie zawsze mogą liczyć na to, że znajdą w Polsce zdrajców, kolaborantów, którzy będą z nimi współpracowali".

Każde tego typu uogólnienie jest mocno przesadzone, bowiem żaden naród en block nie ma tak jednoznacznie określonych postaw wobec innego narodu. Pozwala jednak wyostrzyć postrzeganie postaw politycznych sprawujących władzę, dla których różnice narodowe, wyznaniowe, światopoglądowe itp. są świetnym środkiem do sterowania społeczeństwem, by zdobyć lub utrzymać swoją pozycję.

Wróciłem z Litwy, gdzie po wyborach podsumowywano ich wyniki. Jakież było moje zdumienie, kiedy dowiedziałem się z wileńskiej prasy o zwycięstwie "Bloku Waldemara Tomaszewskiego" w drugiej turze wyborów prezydenckich, jakie tam odbywały się razem z wyborami do Parlamentu Europejskiego. Ubiegająca się o reelekcję bezpartyjna Dalia Grybauskaite wygrała w tych wyborach uzyskując poparcie konserwatystów i8 liberałów (57,9%). Jej konkurentem był socjaldemokrata Zigmantas Balcytis popierany m.in. przez mniejszość polską. W tym być może nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Polacy wprowadzili do Parlamentu Europejskiego swojego rodaka Waldemara Tomaszewskiego dzięki zawarciu koalicji z... Rosjanami. Polak skupił wokół siebie członków społeczności rosyjskiej, tatarskiej, białoruskiej i in. mniejszości narodowych. Wyrazy wdzięczności swoim wyborcom opublikował w języku polskim, a w prasie rosyjskojęzycznej - po rosyjsku.

Co tu się dziwić, że na każdym niemalże kroku jesteśmy tam nielubiani, a z pamięci historycznej wymazywane są wszelkie związki Litwy z Polakami. Rajmund Klonowski słusznie skomentował w Kurierze Wileńskim wyniki tych wyborów wraz z udziałem w nich prorosyjskich działaczy politycznych i społecznych na Litwie naszej narodowości:

"Dwie dominujące na scenie partie - Związek Ojczyzny i Partia Socjaldemokratów - to faktycznie postkomunistyczne partie władzy, które o deklarowanych wartościach co i rusz zapominają, na rzecz doraźnych korzyści. (...) po wyborach -nie wyborach prezydenckich wybieraliśmy nie program czy osobę, a w zasadzie tylko płeć komunistycznego aparatczyka, który na kolejne pięć lat zajmie stołek w pałacu prezydenckim". (Kurier Wileński 2014 nr 100, s,3). Mickiewicz nie jest dla Litwinów Polakiem, nie mówiąc o innych twórcach kultury, naukowcach czy artystach. Z trudem można odnaleźć w Wilnie ślady polskości. Chyba tylko na Rossie, ale i tam wytłuczono krzyże na nagrobkach, symbole pochowanych żołnierzy AK.

31 maja 2014

Matura 100 lat temu na Litwie

Halina Jotkiałło opublikowała w "Tygodniku Wileńszczyzny" (22/2014, s.5) ciekawy artykuł o losach wilnianki Idalii Żyłowskiej, Jej przyjaciółka udostępniła redakcji świadectwo szkolne z 1914 r. jej matki Wandy Żyłowskiej. Wynika z jego treści, że uczennica ukoñczyła 6 klasę.

Idalia Żyłowska była córką pisarza Józefa Mackiewicza. Wiek XX nie zapisał się chlubną kartą w dziejach Wilna, gdzie na początku stulecia, a szczególnie po latach 40.niszczone były polskie tradycje tego miasta. Z treści świadectwa wynika, że uczennica ukończyła VI klasę Prywatnej Wileńskiej Szkoły Handlowej Julii Maciejewiczowej i uzyskała promocję do klasy VII.

Zaliczyła takie m.in. przedmioty jak: język rosyjski, niemiecki, polski i francuski, algebrę, geometrię, mineralogię, anatomię i fizjologię człowieka. Zdała egzaminy z historii, fizyki, chemii,arytmetyki handlowej, księgowości, geografii handlowej, ekonomii politycznej a nawet z robòt ręcznych.
Dyrektorka gimnazjum żeńskiego sprawiła, że stało się ono z biegiem lat jedną z renomowanych szkół Wilna. Zmarła w styczniu 1937 r.dyrektorka została pochowana na wileńskiej Rossie, zaś na nagrobku wykuty jest dwuwiersz:
"O szkołę polską walczyła i ją tworzyła
Życie całe opiece nad młodzieżą poświęciła".


30 maja 2014

Uniwersytety na Litwie też "produkują" bezrobotnych

Jestem drugi dzień na Litwie. Piękny kraj. Wilno urzeka historią, wielokulturowością, wszechobecną młodzieżą oraz niezwykłą czystością. Dawno nie byłem w tak zadbanym mieście. Razi jedynie graffiti niemalże w każdej bramie, podwórkach, na murach starych kamienic.

Pod wieczór studenci bawią się w klubach, pubach, których jest tu pełno. W niektórych jest live music, bez specjalnych wejściówek. Młodzi piją piwo, rozprawiają o polityce i aktualnej sytuacji na rynku pracy. Spotykam młode małżeństwa z dziećmi.

Z analiz socjologicznych wynika, że najwięcej bezrobotnych "wyprodukował" w Wilnie w 2013 r. Uniwersytet Witolda Wielkiego. Aż 20% jego absolwentów nie znalazło pracy. Na drugim i trzecim miejscu znalazły się Uniwersytet Kazimierza Simonavićiusa oraz Akademia Sztuk Pięknych, bo 19%. Pracodawcy najwyżej cenią absolwentów Uniwersytetu Wileńskiego.

Jak widać, młodzi Litwini mają te same problemy, co nasi absolwenci. Problem ma zatem wymiar globalny, strukturalny. Być może odnotowywany 17 procentowy wzrost liczby turystów z zagranicy sprawi, że zwiększy się liczba miejsc i ofert pracy. Najwięcej turystów przybywa z Estonii i Białorusi. Z Polski wzrost jest na poziomie 1%. Komisja Europejska przyjmie w przyszłą środę rozstrzygnięcie, czy Litwa sprostała kryteriom wprowadzenia euro. Już teraz widać ceny w litach i euro, bowiem Litwini chcą wprowadzenia euro z dn. 1 stycznia 2015 r.
Wysokim szacunkiem i wsparciem otacza się na Litwie rodziny. W grudniu ub.roku rozpoczęła się w Sejmie debata na temat potrzeby uzupełnienia Konstytucji o stwierdzenie, że (...) rodzina wywodzi się z małżeństwa" i "rodzina wywodzi się z macierzyństwa i ojcostwa". Litwinom zależy na tym, by dzieci wzrastały i wychowywały się w zdrowych rodzinach.

W dn. 1 czerwca w Wilnie będzie obchodzone Święto Rodziny, która to jest traktowana jako kolebka życia. Przewidywany jest pochód rodzin od gmachu Sejmu aż do pl. Ratuszowego. Spotkają się rodziny różnych wyznań - prawosławne, katolickie i ewangelickie.

List otwarty: Andrzej Nowakowski do Rafała Grupińskiego

W związku z treścią Listu Otwartego, jaki wystosował Andrzej Nowakowski, dyrektor wydawnictwa Universitas do Rafała Grupińskiego, przewodniczącego Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej, a dotyczącego polityki Ministerstwa Edukacji Narodowej, przytaczam jego treść poniżej:

„Drogi Rafale,
Pierwszy raz w życiu piszę list otwarty... Wybacz, że w tej właśnie formie zwracam się do Ciebie, ale wydaje mi się, że jest przynajmniej kilka istotnych powodów, które to usprawiedliwiają. Zważ również, że czynię to na łamach pisma branżowego, wolnego od wszelkich politycznych uwarunkowań, które na ogół utrudniają swobodną wymianę myśli. Rzecz dotyczy ważnej dla wszystkich – nie tylko dla naszego środowiska! – sprawy absurdalnego sporu, jaki toczy się od paru miesięcy pomiędzy wydawcami edukacyjnymi a MEN-em w sprawie tzw. 'darmowych podręczników'. Jesteś politykiem, który pełni obecnie bardzo ważną funkcję szefa Klubu Parlamentarnego PO. Ale dla nas, dla naszej branży, jesteś przede wszystkim 'człowiekiem książki', kimś, czyjego poglądu na sprawę oczekujemy od dłuższego czasu, bez względu na to, jak bardzo mógłby stać w sprzeczności ze stanowiskiem pani minister Joanny Kluzik-Rostkowskiej oraz żyrującej ją większości parlamentarnej.

Twój głos wydaje się nam ważny również dlatego, że jak żaden inny polityk masz wiedzę, kompetencje i rozeznanie w problemach rynku książki. Co więcej: pełniłeś swego czasu funkcję szefa WSiP-u, największej polskiej oficyny edukacyjnej, i nie kto inny jak właśnie Ty zasadniczo przyczyniłeś się do znalezienia takich rozwiązań, które MEN-owi wydają się dzisiaj absurdalne i nie do przyjęcia, a zarazem są źródłem demagogicznych oskarżeń. Dotyczy to kwestii tzw. 'boxów', których jesteś 'ojcem', a które przez resort traktowane są jako źródło wszelkiego zła. To właśnie Twoich „boxów” pani minister używa jako głównego argumentu na rzecz twierdzenia, że wydawcy edukacyjni to w gruncie rzeczy wyzyskiwacze, którzy bez skrupułów drenują kieszenie rodziców.

Nie sadzę, by trzeba było w tym miejscu przywoływać argumentację każdej ze stron sporu; wiem, że znasz ją doskonale. Pozwól jednak, że podzielę się z Tobą kilkoma uwagami, które nie dają mi spokoju mimo, że mnie samego jako wydawcy nie dotyczą przecież bezpośrednio. Otóż chciałbym zrozumieć, jakie uzasadnienie kryje się za wprowadzaną właśnie w życie ideą nacjonalizacji rynku podręczników. Tu nawet nie chodzi o ten nieszczęsny elementarz, który ma wkrótce obowiązywać i który oby był najlepszy na świecie (co mu zresztą chyba nie grozi)... Otóż takie rozwiązanie, wbrew sugestiom MEN-u, nigdzie w Europie nie obowiązuje.

Żaden kraj nie wpadł na pomysł, żeby jeden z jego resortów ingerował w rynek w produkcji czegokolwiek, a już zwłaszcza podręczników. Słuszna idea ulżenia najbiedniejszym w dostępie do edukacji nigdzie nie polega na zastąpieniu producenta, podlegającego wszelkim rygorom wolnej gry rynkowej, przez... ministra – polega ona mianowicie na wspomaganiu najbardziej potrzebujących poprzez dofinansowanie z pieniędzy podatników. MEN powiada ustami pani minister, że chodzi o taką zmianę, która umożliwi pomoc bardziej skuteczną. Jednocześnie przemilcza kompromitujący fakt, że przewidziane w budżecie środki pomocowe w ramach 'wyprawki szkolnej', nie są, rok po roku, w pełni wykorzystywane.

Idąc tropem rozumowania resortu, należałoby znacjonalizować produkcję szkolnego obuwia, tornistrów, przyborów do pisania, zeszytów, tabletów i czego tam jeszcze. Przecież to purnonsens. Rząd, liberalny w deklaracjach, wchodząc na ścieżkę nacjonalizacji oczywiście musi zacząć 'kombinować' z prawem (kiedyś nazywano to falandyzacją). I tak np. musi wymyślić, jak tu obejść ustawę o przetargach. Żaden odpowiedzialny prezes dużego przedsiębiorstwa nie odważyłby się na takie rozwiązanie – a MEN to potrafi!... Okazuje się, że podręczniki mają być drukowane przez Centrum Usług Wspólnych, czyli firmę podlegającą szefowi Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, czyli... bez przetargu. Drogi Rafale, sam powiedz... Przecież to hucpa i kpina. Ręce opadają.

Uwaga druga: Rafale, może jeszcze nie miałeś okazji dokładniej zapoznać się z dokumentem pt. 'Cyfrowa szkoła' ani z przyjętym 25 lutego przez Radę Ministrów sprawozdaniem z realizacji tego rządowego programu. Otóż najogólniej i najdelikatniej rzecz ujmując, owo sprawozdanie ma się nijak do zamierzeń resortu edukacji w kwestii przejęcia od rynku książki 'obowiązku' drukowania podręczników. A dotyczy on kwestii kluczowych dla najbliższej przyszłości w budowaniu edukacyjnej infrastruktury. Ale... jak mniemam, każdy departament MEN-u jest sam dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem.

I na koniec uwaga zasadnicza, bo dotyczy pieniędzy. Rafale, śmiem twierdzić, że wszystkie wyliczenia resortu, które mają uzasadnić sens tej dziwnej rewolucji, są wzięte z księżyca. Każdy liczy, jak mu wygodnie, ale rzecz w tym, że MEN-owskie kalkulacje nie zostały poddane jakiemukolwiek niezależnemu audytowi. Gdyby tak się stało, to zaręczam Ci, że te rachunki bardzo łatwo byłoby zakwestionować. Zresztą spróbował to już uczynić – i to, a skądże!, nie na zamówienie MEN-u – Warsaw Enterprise Institute. Jeśli ustalenia tego raportu, choćby tylko w części, są poprawne, to już mamy powody do niepokoju.

Zaczynam podejrzewać, że cały absurd sytuacji polega w istocie na tym, iż za działaniami MEN-u nie stoją jakieś ważne argumenty natury – nazwijmy to – społecznej, a jedynie ambicje i emocje kilku ludzi, którzy chcą pokazać niektórym wydawcom 'gest Kozakiewicza'. Muszę uczciwie przyznać, że owi wydawcy moooocno pracowali w przeszłości, żeby MEN do takich działań sprowokować, więc w tym sensie niech się teraz nie dziwią. Ale to nie może być wystarczającym powodem 'zabaw', których jesteśmy teraz świadkami!
Rafale, w oczekiwaniu na Twoją reakcję pozostaję z wyrazami sympatii i szacunku,

Andrzej Nowakowski”

Tymczasem koło socjalistycznej edukacji toczy się rytmem, który wyznaczają regionalne spotkania-przedstawicieli władz MEN z dyrektorami szkół podstawowych i wybranymi nauczycielami wczesnej edukacji. Na tym polega przygotowywanie szkół do przyjęcia sześciolatków. Nauczyciele nauczycielom gotują ten los.

29 maja 2014

Była minister edukacji - Krystyna Szumilas została skutecznie odrzucona przez obywateli

Całe szczęście, że była ministra edukacji nie została wybrana do Parlamentu Europejskiego, bo zapewne uwierzyłaby w moc swojego autorytetu i dokonań. Tymczasem w okresie rządów PO-PSL ich nigdy nie było. Krystyna Szumilas czyniła wszystko, by tkwić w pozorze, fikcji i podtrzymywaniu arogancji władzy, bo - jak sama przyznała się po odejściu z resortu - Premier jej obiecał umieszczenie na liście kandydatów do Parlamentu Europejskiego. Własny interes i nieodpowiedzialne decyzje musiały skutkować porażką. Jeżeli ktoś podejmuje się kierowania resortem edukacji byle tylko przetrwać do wyborów, a przy tym wpisywać się w rolę "zderzaka" władzy, to już na wejściu zdradza oświatowe środowisko.

Było to widoczne w jej kadencji, toteż na skutek widocznej nieudolności ministry w zarządzaniu szkolnictwem i w wyniku presji społeczeństwa, w tym także części polityków, wielokrotnie kierowano postulaty o jak najszybsze jej odwołanie z tej funkcji. Premier jednak wolał chronić bardzo słabą ministrę zgodnie z daną jej obietnicą, że za wytrwałość spotka ją nagroda. Trzeba było jak najdłużej podtrzymywać fasadową egzystencję w strukturach władzy z nadzieją, że pozyska sojuszników i elektorat konieczny do wygrania w wyborach. Nie powiódł się manewr wprowadzenia na stanowisko wiceministra koleżanki z środowiska dyrektorów szkół i przedszkoli, gdyż bardzo szybko jego przedstawicielka zachwyciła się sobą, a nie wykazała mocą kompetencji kluczowych do wprowadzania jakichkolwiek reform oświatowych.

Pani K. Szumilas pomógł też Grzegorz Żurawski, rzecznik resortu edukacji, który ujawnił swoim studentom, że jego rolą jest okłamywanie polskiego społeczeństwa. Miał tak przygotowywać dane statystyczne, tak nimi manipulować, żeby obywatele nie zorientowali się w pseudoedukacyjnych reformach tego rządu. To rodzice sześciolatków pozbawili K. Szumilas marzenia o fotelu posłanki w Parlamencie Europejskim. Jak niezwykle trafnie pisali o tej ministrze dziennikarze, miała ona na swoim koncie długą liczbę pomyłek, wpadek, nierozważnych i pochopnych posunięć.


O konieczności obniżenia wieku szkolnego i o przedszkolu dla pięciolatków mówili przecież dwaj poprzedni ministrowie edukacji - Krystyna Łybacka i Mirosław Sawicki z SLD. Przymierzało się do takiej zmiany wieku obowiązku szkolnego PiS, którego wiceminister edukacji Jarosław Zieliński zlecił nawet przygotowanie potrzebnych ekspertyz prawnych i analiz finansowych. Tak więc to "kukułcze jajo" podrzucili PO i PSL poprzednicy, zdając sobie sprawę z tego, że wymaga to nie tylko ogromnych nakładów finansowych, ale przede wszystkim całościowego przemodelowania wczesnej edukacji. Do tego jednak potrzeba ludzi kompetentnych, a nie specjalistów od public relations.

Akcja "Ratuj Maluchy" odsłoniła ignorancję i niedowład MEN, kompletny brak wiedzy i umiejętności w zakresie przygotowania rodziców, nauczycieli i opinii publicznej do proponowanych zmian. Wpompowano miliony złotych w propagandowe akcje, skonsumowano środki unijne w wielu przypadkach do utrzymania władzy a nie jej kompetentnego sprawowania. Co gorsza, K. Szumilas, podobnie jak jej poprzedniczka - Katarzyna Hall - nie potrafiła komunikować się ze społeczeństwem. Prezentowała styl władztwa napuszonego, aroganckiego, który wyrażał się w wywiadach tezą: "Nie lubię rozmawiać bez celu".

Ministra wolała jeździć od miasta do miasta na przygotowane (odpowiedni dobór słuchaczy) konferencje oświatowe, które miały być oddaniem jedynie hołdu władzy centralnej, natomiast w żadnej mierze nie miały służyć dialogowi, analizie trafnych uwag krytycznych, studiowaniu i analizowaniu wiedzy naukowej z zakresu psychologii rozwojowej i pedagogiki wczesnej edukacji. Pani K. Szumilas wolała propagandzistów i najemnych za środki unijne "naukowców", których rolą było przygotowywanie ekspertyz do manipulacji opinią. Doprowadziła do destrukcji edukacji przedszkolnej i chaosu we edukacji wczesnoszkolnej. Zapłaciła też cenę poważnych błędów swojej poprzedniczki K. Hall. Niczego nie zmieniła w procesie nadzoru pedagogicznego, w samym MEN, gdyż wolała mieć za sobą posłusznych i uległych wizytatorów, z pomocą których postanowiła zmusić nauczycieli do konformizmu wobec centrum.

Totalną klapą okazało się dla tej ministry zamówienie w IBE badań czasu pracy nauczycieli, podobnie jak badań nad sześciolatkami. Wyrzucono w błoto miliony złotych z budżetu państwa. Tylko ten, kto wyalienował się z zawodu nauczycielskiego mógłby sądzić, że za pomocą manipulacji pseudonaukowymi raportami, pełnymi artefaktów, uda się wmówić społeczeństwu, że nauczyciele są obibokami, nieudacznikami, pracującymi zaledwie 18 godzin tygodniowo, a dzieci sześcioletnie nagle uzyskały dojrzałość siedmiolatków, a nawet ją przewyższyły.

Do porażki K. Szumilas przyczyniła się także jej następczyni, która reprezentuje tę samą formację polityczną. Mam tu na uwadze wprowadzenie jednego eleMENtarza do szkół podstawowych. Mam nadzieję, że ta kwestia powróci jeszcze w kolejnych kampaniach wyborczych i pozbawi tę władzę legitymizacji społecznej już w strukturach władzy samorządowej i państwowej w naszym kraju.


28 maja 2014

Katastrofalnie niski poziom uspołecznienia Polaków

Nie ulega już dla mnie wątpliwości, że tak niski udział Polaków w wyborach do Parlamentu Europejskiego zawdzięczamy m.in. katastrofalnej edukacji w skali makropolitycznej i szkolnej. W polskiej szkole uczy się młodzież o demokracji, ale nie wychowuje je w demokracji i dla demokracji. Poświęcam tej kwestii odrębną rozprawę pt. "Diagnoza uspołecznienia publicznego szkolnictwa III RP w gorsecie centralizmu" (Kraków 2013).

Zamieszczam w niej dowody na to, jak Platforma Obywatelska wraz z Polskim Stronnictwem Ludowym skutecznie niszczyła podstawy obywatelskiego myślenia i działania, partycypacji w sprawach dobra ogólnego. Partia z nazwy obywatelska dała przez ostatnie lata dowody na to, jak być władzą antyobywatelską, jak ośmieszać oddolne inicjatywy obywateli, podważać ich prawo do bezpośredniego wpływu na bieżące losy ich dzieci (np. referendum w sprawie obowiązku szkolnego) czy lokalnej władzy (np.referendum w sprawie odwołania Prezydent Warszawy).

Ostatnie wybory okazały się kolejną kompromitacją zadowolonych z siebie elit władzy, które ośmielają się jeszcze mienić spadkobiercami ruchu "Solidarność". Rządzący cieszą się z wyników wyborów, natomiast ani jednym zdaniem nie wypowiedzą się na temat beznadziejnie niskiego kapitału społecznego obywateli naszego kraju, w tym ich zaufania do organów władzy wykonawczej i ustawodawczej.

Tu przypomnę, że MEN usiłowało w 2010 r. zmienić zapis w ordynacji wyborczej - twierdząc, że jego nieprecyzyjny zapis może uniemożliwiać edukowanie uczniów z wiedzy obywatelskiej. Zdaniem ówczesnej ministry edukacji młodzi ludzie w ramach obowiązkowych zajęć w szkole muszą się uczyć o wyborach. Zdaniem nauczycieli, najlepszym czasem na tę naukę jest okres, kiedy te wybory się odbywają. Jak wiadomo, w szkołach uczy się o demokracji "na sucho", kostycznie, formalnie, by uczniowie wiedzieli o czymś, czego i tak nie doświadczą w rzeczywistości.

Ministra K. Szumilas poproszona o wyjaśnienie zaangażowania się władz MEN w odrzucenie wniosku o referendum - stwierdziła, że: (...) jest dobre dla polskich szkół, ponieważ gwarantuje im spokój. Gdyby sejm przyjął wniosek referendalny, oznaczałoby to rewolucję w polskiej szkole i niepokój dla uczniów, nauczycieli i rodziców, bo byłoby to przebudowanie całego systemu edukacji."

Lepszej lekcji sterowanej przez władze demokracji ministerstwo nie mogło dać młodym Polakom. Do rewolucji w polskiej szkole i tak dojść musi, jeśli rządzącym rzeczywiście zależy na jakości kształcenia i wychowania młodych pokoleń. Jak na razie pokazały one władzy czerwoną kartkę głosując na formację Nowej Prawicy. Tymczasem przed nami przygotowania do kolejnej "gierkowszczyzny" , czyli Parlamentu Dzieci i Młodzieży 1 czerwca. Po raz dwudziesty młodzi Polacy zobaczą, na czym polega pozorowanie demokracji i poszanowanie przez rządzących praw dzieci i młodzieży.





27 maja 2014

Kup sobie EUROPEJSKI ORDER i bądź osobistością

Zakończyły się wybory do Parlamentu Europejskiego, więc ci, którzy się nie dostaną, niech kupią sobie na otarcie łez EUROPEJSKI ORDER WHO IS WHO. Szczególnie, jeśli są pracownikami naukowymi z tytułem profesora i kandydowali do PE.

Nie jest to jednak rynkowa oferta tylko dla osób przegranych lub niespełnionych. Każdy zainteresowany tym, by ktoś go wreszcie docenił, odznaczył czy wręczył mu jakiś medal, może wreszcie spełnić swoje marzenia.

Europejski Order jest na niebieskiej wstędze w granatowym etui oraz posiada Certyfikat Nadania. Można go otrzymać już za jedyne 99 Euro. Wystarczy tylko przesłać na konto stowarzyszenia stosowną kwotę. Tak informuje o celu, jaki zamierza ono realizować przy okazji nadawania tego "Orderu". Otóż ma to przyczynić się do podnoszenia (...) poprzez swą działalność świadomości ogółu w sferze intelektualnej i humanitarnej w obliczu różnych aspektów kulturowych w Europie. Motywowanie każdej jednostki do przejmowania odpowiedzialności za racjonalny rozwój wolnej i społecznej gospodarki rynkowej oraz wspólnoty na terenie Europy.

Dotyczy to również porozumienia między narodami, rozwijania zdolności rozumienia kulturowego, promocji handlu i wzajemnej wymiany informacji na polu kultury oraz w aspekcie warunków prawnych i ekonomicznych, została powołana nagroda, która corocznie będzie przyznawana wybranym osobistościom z różnych obszarów życia publicznego. 2. Nagroda ma ponadto na celu, poprzez środki masowego przekazu, szerzenie wiedzy o dziele i kulturalnej wartości działań laureata nagrody oraz zwrócenie uwagi społeczeństwa na specjalistów, którzy działają na różnych specyficznych obszarach.
(pisownia zgodna z oryginałem - BŚ)

Wprawdzie nikt Państwa nie zaprosi na ceremonię wręczenia Orderu mimo tak szczytnie zarysowanych celów, ale zapewne wiąże się to z troską o zaoszczędzenie czasu i kosztów podróży. Nagrodzone osobistości, które potwierdzą przyjęcie przyznanej nagrody, otrzymają przesyłkę pocztową z Orderem. Nagroda przyznawana jest wyłącznie istniejącym członkom stowarzyszenia oraz kandydatom, którzy złożą wniosek o członkostwo w nim i na jego podstawie zostaną członkami.


Niezależnie od tego, czy ktoś otrzyma ów order czy też nie, może już jako członek stowarzyszenia, które rzekomo ma swoją siedzibę w Brukseli, a oddział w Szwajcarii, korzystać z własnej wyspy lub zamieszkać w raju podatkowym. Zapewne też musi to wszystko sobie kupić, ale cóż to dla obrotnego i przedsiębiorczego cwaniaka. Wystarczy tylko znaleźć paru naiwniaków. Najlepiej z takim samym orderem.

Kup sobie Europejski Order i bądź osobistością. Ciekawe, czy będzie można uwzględnić w swoich osiągnięciach naukowych taki order, kiedy złożymy wniosek o postępowanie habilitacyjne? W końcu jest to Europejski Order.