25 lutego 2013

Emigrują nie tylko pedagodzy

Moja doktorantka wróciła z Wielkiej Brytanii, gdzie realizowała zadania badawcze w ramach przygotowywanej rozprawy doktorskiej. Po powrocie podzieliła się ze mną smutną konstatacją. Pozorowane zmiany w szkolnictwie publicznym doprowadzają do jawnej katastrofy polskiej edukacji. Nauczyciele masowo tracą pracę. Tam, gdzie ona mieszka, w tym roku kolejni absolwenci studiów nauczycielskich i pedagogicznych nie znajdą zatrudnienia i pewnie zasilą szeregi pracujących w Wielkiej Brytanii. Wolą zapożyczyć się, byle starczyło im na bilet w jedną stronę i na kilka tygodni przeżycia, bo przecież rodacy nie pozwolą im zginąć na Wyspach. Zawsze znajdzie się jakaś tymczasowo gorzej lub po jakimś czasie lepiej płatna praca.

Nie ma się co dziwić. Kiedy tylko wylądowała, jeden z pracowników Heathrow zapytał, czy nie chciałaby pracować na lotnisku jako manager, gdyż - jak powiedział - dobrze mówi po angielsku. Potem jedna stewardesa z British Airways zaproponowała jej, aby poszła na rozmowę do tego przewoźnika. To nie Polacy szukają pracy, ale wyłuskuje się spośród nich tych, których można zachęcić do pozostania na Wyspach za pięciokrotnie wyższą płacę, niż w Polsce. Oczywiście, koszty utrzymania są tam wyższe, ale po krótkim okresie czasu niewspółmiernie także większe są szanse na interesującą pracę w zawodzie.

Jeśli nasza młodzież zna dobrze język angielski, a - jak wykazują to badania OECD - z każdym rokiem kompetencje w tym zakresie są coraz lepsze, to nie będzie miała problemu ze znalezieniem dobrze płatnej pracy. Brytyjczycy wolą Polaków, gdyż są ambitni, zdolni, świetnie wykształceni i zdeterminowani, a zatem gotowi do podjęcia trudnych wyzwań.

Tymczasem w Polsce rodzi się najmniej dzieci w Unii Europejskiej. Wiadomo dlaczego najwięcej Polek rodzi w Wielkiej Brytanii? Mogą tam nie pracować i żyć z pomocy socjalnej na opiekę nad dzieckiem. Do czego ta sytuacja doprowadzi naszą edukację i nasz kraj? - pyta moja doktorantka. W świetle najnowszych prognoz demograficznych do 2020 roku liczba ludności Polski może zmaleć o milion, a w następnej dekadzie - o kolejne półtora miliona. To oznacza, że w 2030 roku będzie nas nie 38,2 miliona, ale około 35,7 miliona. Za niespełna osiem lat statystyczny Polak będzie też starszy, mając 45 lat. Wzrośnie też liczba osób w wieku poprodukcyjnym, na których emerytury i renty ktoś musi zapracować.

Moja doktorantka rozmawiała w Londynie z jedną z nauczycielek, która narzekała na politykę edukacyjną swojego premiera Camerona, bo pamiętała jak sytuacja nauczycieli wyglądała w czasach Blaira. Polscy nauczyciele mają jedne z najniższych zarobków w krajach Unii Europejskiej i ciągłą niepewność pracy, która wynika z nieprzemyślanej polityki rządu. To smutne, że tak traktuje się w Polsce ludzi po studiach. Najpierw wspomaga się ich w uzyskaniu wykształcenia, a potem nie przejmuje się tym, że służy ono rozwojowi ziemi obiecanej, ale poza granicami naszego kraju.

24 lutego 2013

Bankructwa wyższych szkół prywatnych w zaciszu sprawozdań


Kończąca w tym roku szkolnym licea i technika młodzież powinna wiedzieć, że ukrywa się przed nią fakt postępującej fali bankructw i procesów upadłościowych wśród części wyższych szkół prywatnych. Jak wynika z obowiązkowych sprawozdań założycieli/kanclerzy i rektorów tzw. szkół wyższych prywatnych i uczelni publicznych, które prowadzą kształcenie na tak do niedawna jeszcze najpopularniejszych kierunkach, jak marketing i zarządzanie, socjologia, pedagogika, ekonomia, prawo administracyjne itp., już w tym roku akademickim ma miejsce w 36 szkołach prywatnych proces przekazywania studentów danego kierunku lub kierunków studiów jako niedochodowego dla właściciela - do innych szkół wyższych w tym samym mieście lub regionie. To pierwszy sygnał, że dzieje się coś złego, jeśli w danej szkole prowadzony był kierunek studiów, a po krótkim czasie jest zlikwidowany.

Latami handlowano osobami studiującymi w ten sposób, że jak ktoś, przykładowo - zaczynał studia na kierunku socjologia w wyższej szkole X, a ta nie radziła sobie z zarządzaniem i finansowaniem własnej działalności (ważniejsze było konsumowanie zysków przez właściciela, niż troska o jakość kształcenia i rozwój kadr nauczycielskich), to po cichu następowało przenoszenie całej grupy czy nawet grup studenckich do innej, wyższej szkoły Y wraz z niektórymi pracownikami. Oczywiście, musieli na tym zarobić liderzy danego kierunku studiów, którzy tym samym doprowadzali kolejnego swojego pracodawcę (notabene dodatkowego, bo przecież podstawowy etat utrzymywali w uczelni publicznej), do kryzysu. Nie byli zainteresowani inwestowaniem w rozwój uczelni, tylko czerpaniem z niej osobistych korzyści, doskonale rozumiejąc się ze swoim kolejnym pracodawcą. Studenci nie wiedzieli, o co chodzi, z czego wynika przenoszenie ich z jednego miejsce w drugie, ale w gruncie rzeczy, jak tylko mieli z tego tytułu ulgi, zaliczenia, to też chętnie z tego korzystali.

Do stycznia br. zgłosiło swoją upadłość 27 wyższych szkół prywatnych, zaś kolejnych 87 stoi na skraju bankructwa. Ich właściciele liczą jeszcze na to, że uda im się w nowym rozdaniu rekrutacyjnym odrobić pewne straty, zaległości. Nic dziwnego, że dużą część środków inwestują w blichtr własnej wielkości i wyjątkowości, "opakowanie" czegoś, co z kształceniem akademickim ma już niewiele wspólnego. Jakąś nadzieją stają się dla upadłych (także mentalnie) założycieli tzw. "wsp" środki unijne. Nic dziwnego, że inwestują w prywatne firmy, które obiecują przygotowanie wniosków o granty. W firmach tych pracują byli fachowcy urzędów marszałkowskich, powiązani z władzą prawnicy, lobbujący na rzecz zagwarantowania zleceniodawcom korzyści finansowych. Zasada jest tu prosta. Mając świadomość tego, że szkoła jest w kryzysie, lobbyści zapewniają sobie wysokie premie, które są im przekazywane w ukrytej formie. Właściciele niektórych szkół prywatnych już przećwiczyli ze swoimi pracownikami wypłacanie im pensji w ratach, jedna na konto a druga "pod stołem", nie płacąc przy tym ZUS-u. Tu odsłona prawdy dopiero nas czeka. Tymczasem możemy iść na kabaret. Dobrze jest się pośmiać z tego, jak ktoś kogoś kantuje, bo jeszcze nie wie, że dotyczyć to będzie także jego bliskich.



Dobrze, że mimo wszystko, istnieją obok uczelni publicznych, także rzetelnie prowadzone od samego początku swojego istnienia wyższe szkoły prywatne. Jest ich niewiele, ale jednak ich władze potrafiły zatroszczyć się o jakość kształcenia, właściwy dobór kadr, rozwój infrastruktury, prowadzonych w nich badań i dzięki temu także uzyskały uprawnienia akademickie, m.in. do nadawania stopni naukowych czy opiniowania wniosków na tytuł profesora. Dobrze, że wykształcił się elitarny ruch akademickich placówek w sferze prywatnej, bo to oznacza, że można uczciwie konkurować i realizować pasje wszystkich podmiotów.

23 lutego 2013

Medialne polowanie na autorytety

Krytyczne wydarzenia w naszym codziennym życiu stają się okazją dla mediów do budowania wokół nich sensacyjnych narracji, które podnoszą liczbę odbiorców danej treści. Niech tylko ktoś kogoś zabije, zgwałci, okradnie, oszuka, itp. a już pojawiają się przedstawiciele mediów od tych najbardziej tabloidalnych aż po publicystyczno-krytyczne. Nic dziwnego, że różne redakcje polują na autorytety ze świata nauki, by wzmocnić siłę przekazu, wyostrzyć racje sprawców i/lub ofiar, zarysować możliwy kontekst czy uwarunkowania sytuacji, w wyniku których doszło do niepożądanego zdarzenia. Niektóre z nich mają już "swoich" komentatorów ze świata nauki czy szkolnictwa wyższego, inne wypełniają lukę specjalistami z świata praxis, powołując się za każdym razem na reprezentowane przez autorytety instytucje.

Zdarza się, że dzwoni dziennikarz i prosi o wypowiedź dla rozgłośni, prasowego dziennika czy stacji telewizyjnej. Niektórych nie interesuje to, jaki pogląd na sprawę ma naukowiec, tylko to, czy byłby skłonny skomentować jakieś wydarzenie niejako "na gorąco", bez wnikania w jego treść, istotę, rzeczywiste czynniki i skutki. Nie ma to dla dziennikarza żadnego znaczenia, bo przecież do opinii publicznej ma trafić news, którego moc jest wsparta określonym autorytetem. Niektórzy już tak się przyzwyczaili, że nie pytają swoich rozmówców o to, czy aby nie zmieniła się ich zawodowa sytuacja, bo skoro kiedyś pełnił ktoś funkcje dziekana, to pewnie sprawuje ją nadal. W redakcjach mają na podorędziu fotografie swojego rozmówcy, a jeśli nie, to chętnie kierują fotografa, który wykona serię zdjęć na zaś. I tak toczy się ta gra w potoczność, płynność przekazu, aż do momentu, kiedy któryś z dziennikarzy nie wpadnie na pomysł, że i to może być przedmiotem "dziennikarskiego" polowania.

Mamy oto przykład z wybitnym psychologiem społecznym - prof. Zbigniewem Nęckim z Instytutu Ekonomii i Zarządzania Uniwersytetu Jagiellońskiego, na którego sieć zarzuciła redakcja lewicowej "Gazety Wyborczej". Był czas, kiedy dziennikarze - nie tylko tego medium - podpierali się opiniami profesora w najróżniejszych kwestiach, aż tu nagle im się znudziło. Postanowili tak zapolować na autorytet nauk psychologicznych, by go nieco osłabić w oczach opinii publicznej. Agnieszka Kublik prowadzi swój telefoniczny wywiad z profesorem w stylu oskarżycielki naukowca, który udzielał krótkich komentarzy różnym mediom: Panie profesorze, czy to etyczne analizować psychikę tej dziewczyny w brukowcach, w telewizjach, radiach, nic o niej nie wiedząc? )...) Przecież pan zawsze występuje jako utytułowany uczony Nie pomaga w replice stwierdzenie psychologa, że wypowiada się ogólnikowo, hipotetycznie, jako komentator z daleka. Nic nie szkodzi. Dziennikarka napiera i oskarża: A czy jest uczciwe? Pan ma tytuł profesorski na jednej z najbardziej szanowanych uczelni. To, co pan mówi, jest odbierane jako profesjonalne diagnozy poważnego uczonego.

Jej rozmówca nie wie i nie może nawet się domyślać, że jest to przygotowanie gruntu pod serię kolejnych artykułów. Już następnego dnia ukazuje się w tej samej gazecie tekst: Przeciw psychologii na odległość. Apel psychologów. Ciekawe, co było pierwsze? Jajko czy kura? Wywiad czy ów apel? Rzeczywiście, na portalu "petycje.pl pojawił się apel kilkunastu psychologów, którzy obserwują od pewnego czasu z niepokojem medialne wystąpienia innych psychologów. Nie podoba im się w nich to, że owe autorytety publicznie diagnozują i interpretują zarówno osobowość, jak i zachowanie osób zazwyczaj sobie nieznanych, a znajdujących się w centrum zainteresowania opinii publicznej. Czynią to nie zawsze kompetentnie, czasem z użyciem pseudonaukowej terminologii.. Ich zdaniem (...) te wypowiedzi szkodzą zarówno osobom będącym ich przedmiotem, jak i dezinformują opinię publiczną, a ponadto podważają dobre imię naszego zawodu. Działania takie stoją w rażącej sprzeczności z zasadami Kodeksu Etyczno – Zawodowego Psychologa, obowiązującego w naszym kraju, i zgodnego z podobnymi regulacjami międzynarodowymi. Jedno z pierwszych zdań tego dokumentu mówi o poszanowaniu godności i autonomii człowieka oraz zachowaniu i ochronie jego fundamentalnych praw. Obliguje on psychologów do wykorzystywania dostępnej im wiedzy dla dobra człowieka – a nie dla zaspokojenia potrzeb mediów.

Polowanie zatem trwa: mediów na naukowców i naukowców oraz praktyków z życzliwą i zatroskaną wzajemnością - na siebie. Nie jestem psychologiem, ale też doświadczałem relacji z mediami, postrzegając je jako ważne źródło komunikowania się badacza i nauczyciela akademickiego za ich pośrednictwem ze społeczeństwem. W tej jednak sytuacji, to już się nie wypowiadam. Nie odbieram telefonów od dziennikarzy. Koniec. Kropka. Jak chcą mieć komentarz, to niech czytają książki, dokształcają się lub kierują się po opinie do autorów takich apeli.


22 lutego 2013

Dlaczego niektórzy nauczyciele nie lubią szkoły?

Nie ma już chyba takiego dnia, w którym co najmniej jedno z mediów nie opisałoby przypadku szkolnego nieprzystosowania, ale nie uczniów do szkoły, tylko nauczycieli do uczniów. Niestety, to jest chyba jeszcze pochodną minionego ustroju, być może także zakorzenioną w kształceniu nauczycieli, że w wielu klasach szkolnych część spośród nich pracuje tak, jakbyśmy ciągle żyli w ustroju totalitarnym. To znaczy, jakbyśmy mimo odzyskanej wolności, nadal mieli prawo do nadużywania swojej władzy w relacjach z innymi. Ciągle jeszcze odzywają się upiory powinności przystosowywania się uczniów i ich rodziców czy prawnych opiekunów do odgórnych regulacji ideologicznych, społecznych i prawnych w szkolnictwie publicznym, a wzmacnianych autorytarnymi postawami niektórych nauczycieli.

Przypominają się ciekawe badania z początku lat 90. XX w. prof. Alicji Kargulowej z Wrocławia na temat tego, dlaczego dzieci nie lubią szkoły. Do tego samego problemu po jakimś czasie nawiązał także w swoich dialogicznych książkach ks. prof. Janusz Tarnowski, pisząc je wraz z uczniowskim zespołem redakcyjnym pod wspólnym tytułem: Dzieci i ryby głosu nie mają? Są takie dzieci i jest taka młodzież, którzy mieli pecha w swoim życiu lub w jakimś jego okresie, bowiem zostali skazani na nauczyciela-sadystę, nauczyciela-opresora, nauczyciela-tyrana.

Mieli to nieszczęście, że zostali zmuszeni do codziennego obcowania z osobą, która ma jakieś (różne) problemy z samą sobą, a dzieci od niej uzależnione stają się dla niej okazją do rozładowania własnych napięć czy przeniesienia na nie swoich frustracji. Niemiecki publicysta, orędownik praw dziecka Ekkerhard von Braunmuehl pisze o takich osobach, że są nie tylko psychicznymi, ale i strukturalnymi oprawcami, którzy stosują ukryte formy przemocy wobec słabszych, uzależnionych od nich wychowanków tak długo, aż ktoś nie przerwie tego pasma zła, nie ujawni go, by upomnieć się o naruszaną godność dziecka.

Być może tak było w żłobku w Żarach, gdzie opiekunki znęcały się nad maluchami, strasząc je psem, wpychając im na siłę naleśniki do buzi, grożąc, że je zbiją itd. Mogło to mieć miejsce w szkole w Suwałkach, gdzie nauczycielka matematyki ubliżała uczennicy: "Po co mam tracić czas na debila, lepiej komuś mądrzejszemu wytłumaczyć", mogło tak być w warszawskiej podstawówce, gdzie w wyniku złej diagnozy psychologicznej dziecka, staje się ono przedmiotem niewłaściwych ocen, szykan itd., itd.

Niektórzy pedagodzy pytają: w imię jak pojętej racji to uczeń ma przystosowywać się do szkoły, w której nieodpowiedzialnie, nieprofesjonalnie, niepedagogicznie postępuje wobec niego nauczyciel (a przy tym wszystkim jeszcze jest bezkarny)? Dlaczego starsi i mądrzejsi nie potrafią dostosować metod i form pracy do potencjału ucznia?
Moc pedagogicznej władzy nie polega na panowaniu psychicznym i fizycznym nad osobami słabszymi i na nią skazanymi (obowiązek szkolny), ale na służbie wobec tych, którzy potrzebują i oczekują od niej mądrości, wrażliwości, nadziei i optymizmu.

Szkoła nie musi być odzwierciedleniem logiki świata natury, w którym mocny panuje nad słabym, gdzie wilki pożerają owce. Jak ktoś nie daje sobie rady z uczniami, to znaczy że ma problem z samym sobą, brakuje mu kompetencji, nie ma w nim pasji, radości dzielenia się z innymi wiedzą i umiejętnościami, tylko powodowany jest goryczą tkwienia w miejscu, którego sam nie cierpi. Oczywiście, najprościej jest zastraszyć i wymagać od innych, tylko nie od siebie. W końcu szkoła jest dla jednych i drugich więzieniem, dla jednych z własnego wyboru, dla innych z konieczności.

Może ktoś przeprowadzi badania wśród nauczycieli, którzy w sposób ukryty lub jawny okazują to, że nie lubią szkoły, a tym samym także uczniów i ich rodziców? Tak jedni jak i drudzy przeszkadzają im w pracy.

21 lutego 2013

Kodeks etyki w pseudo akademickiej praktyce



Doniesienia mediów są wyboldowane: "Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego aresztowany", "Zaliczenie za zakup książki. Tak profesor sprzedawał swoją pracę", a w prasie zapewne pojawią się jeszcze kolejne sensacje na ten temat. No cóż, dziennikarze podają nazwę uczelni, specjalność naukową owego "profesora", imię i inicjał nazwiska, a zatem każdy zainteresowany trafi na właściwą osobę, nie musi nawet szczególnie się wysilać.

Pomyślałem - to w socjologii są tak młodzi profesorowie, skoro dziennikarze podają, że ten ma 40-lat? Fantastycznie. Musiał być wybitny. Zaglądam na stronę i ... rzeczywiście. Jest wybitny, bo - jak większość jego koleżanek i kolegów z instytutu - tytułuje się profesorem, chociaż nim nie jest. Dziekanowi wydziału to nie przeszkadza, że większość samodzielnych pracowników naukowych jednego z instytutów przypisuje sobie na oficjalnej stronie tytuł profesorski, chociaż nikt ich profesorami nie mianował? To znaczy, że w tym klimacie można wszystko. Można prezentować się profesorem i można wymuszać od studentów zakupienie własnej książki jako podstawy do egzaminu. To już tak upada universitas?

Ów doktor habilitowany na stanowisku profesora Uniwersytetu Wrocławskiego nie ma sobie nic do zarzucenia i otwarcie przyznaje dziennikarzowi, że jest to jego sposób na zwiększenie sprzedaży książki. Ten proceder stosował od lat, , toteż im liczniejszy był rocznik jego studentów, tym więcej na tym zarabiał. Studenci nie mogli jego książki kserować ani wzajemnie sobie pożyczać, gdyż każdy musiał mieć własny egzemplarz, w którym "wybitny naukowiec" wpisywał imienną dedykację, tak by nie było wątpliwości do kogo ona należy. "Gazeta Wrocławska" podaje, że Piotr Ż. miał żądać od studentek usług seksualnych w zamian za wpis do indeksu. Może sądził, że jak jest radnym Sejmiku Województwa Dolnośląskiego z SLD, to ma zagwarantowaną nietykalność? Ktoś go nagrał:

- Zanim pani przyjdzie, musi tą książkę podpisać, że to jest pani własność - tłumaczy wykładowca. - A nie mogę jej pożyczyć - pyta studentka?
- No właśnie nie.
- A dlaczego?
- Już odpowiadam, mam określony powód - wydawnictwo chce, żeby książka się sprzedała.


Warto dostrzec, że takie praktyki są stosowane od lat, w wielu uczelniach, publicznych i prywatnych. Ostatnio w YouTube jedna z wyższych szkół prywatnych zamieściła filmik z zorganizowanej u siebie konferencji. Jest stół prezydialny, przy którym siedzi równie, a może jeszcze bardziej wybitny profesor, zaproszony prelegent, a przed nim stos ułożonych a gotowych do sprzedania książek tak, że go zza nich nie widać. Zagonieni przez kadrę studenci zostali zobowiązani do dokonania zakupu. Profesor kasę przeliczył i wrócił do macierzystego ośrodka, a tzw. "wsp" chwali się tym w internecie. Tak zwana? Otóż to. Tak samo zwana "wyższą" szkołą, jak ów socjolog jest "profesorem" i "nauczycielem" akademickim. Nie ma się co dziwić, że jest w tej szkółce na to pozwolenie, skoro prorektor wypisuje w swojej biografii fałszywe dane, czego to on nie zredagował. No nie zredagował, ale jak ktoś się raz woził na kółku, to tak czynić będzie do końca, a w Internecie w szczególności. Kto to sprawdzi? Kto zapyta? A kogo to dzisiaj obchodzi?

Nie martwmy się. W USA jest jeszcze lepiej. Nasze ministerstwo chętnie powołuje się na sukcesy tamtejszych uniwersytetów i ich naukowców. Jeden z profesorów (czyżby profesor?) Uniwersytetu Columbia w czasie wykładu z fizyki kwantowej rozebrał się do naga, by przekonać studentów, że można studiować, jak się pozbędą dotychczasowej wiedzy z fizyki.

20 lutego 2013

Nie tylko studenci pedagogiki mają problem

W środowisku akademickim wchodzimy w semestr letni, a to oznacza, że zaczyna się wśród studentów gorączkowe konstruowanie prac dyplomowych, jeśli chcą złożyć egzaminy licencjackie czy magisterskie jeszcze przed wakacjami. Okazuje się, jednak, że do tej grupy dołączają młodzi i starsi pracownicy naukowi, nauczyciele akademiccy, którzy nieco przestraszeni nową ustawą o stopniach i tytułach naukowych obawiają się utraty szans na awans naukowy. Tak jedni, jak i drudzy, chcą zatem "zmieścić się w czasie". Jak studenci studiów I stopnia nie napiszą w porę swoich prac dyplomowych, to nie będą mogli ubiegać się o kontynuację kształcenia na studiach II stopnia. Oczywiście, mogą jeszcze uczynić to we wrześniu, ale wówczas pozostają im ograniczone możliwości wyboru uczelni, w której chcieliby studiować.

Podobnie jest z naukowcami. Jak nie przeprowadzą kolokwium habilitacyjnego według starej procedury, na którą tak wszyscy ponoć narzekali i zapewniali panią ministrę B. Kudrycką, że dobrze czyni likwidując kolokwium habilitacyjne i wykład habilitacyjny, to są przekonani o czekającym ich rozstaniu z uczelnią. Zgodnie z nowymi kryteriami oceny dorobku naukowego uzyskanie stopnia doktora habilitowanego nie będzie - w tym kontekście - takie łatwe, a tytułu profesorskiego to już niemalże w ogóle. Być może i o to chodziło ministerstwu, by zacząć zmniejszać stan kadrowy w szkolnictwie wyższym, co stałoby się ważnym czynnikiem postępującej już likwidacji tzw. "wsp", czyli szkół prywatnych. Tu zresztą zbiega się wątek studencki, bowiem absolwenci studiów I stopnia, którzy nie uzyskają stopnia zawodowego jeszcze przed wakacjami, nie będą mieli szans na ubieganie się o bezpieczne i pewne studia w uczelniach publicznych. We wrześniu pozostaną im do wyboru marne szkółki prywatne, które "kupią' każdego, byle tylko się ruszał (a i to nie jest konieczne, jak prowadzą e-learning) i miał dyplom oraz kasę. Ogłoszenia w stylu - "u nas za darmo", "u nas dostaniecie tablet" albo "bony do teatru" - są tym, za co i tak każdy studiujący zapłaci.

Renomowane wydawnictwa naukowe uczelni państwowych, jak i prywatne oficyny akademickie mają w tym roku zapewnione zamówienia na drukowanie rozpraw habilitacyjnych czy profesorskich, bowiem do końca wakacji ich wydanie może ułatwić otwarcie przewodu naukowego według "starej" ustawy jeszcze do końca września. Potem pozostaje już tylko nadzieja, że przed wyborami pani ministra "rozmiękczy" nieco wymogi w nowej ustawie lub w ogóle przeprowadzi przez Sejm likwidację habilitacji. Trwa zatem wyścig z czasem. Kto go wygra, dla czyjego dobra i z jakim efektem? Tak studenci, jak i ich nauczyciele mają dylemat: Czy podjąć próbę otwarcia przewodu habilitacyjnego ze świadomością, ze posiadany dorobek nie jest wystarczający czy jakościowo poprawny? Czy przedłożyć promotorowi na chybcika napisaną rozprawę dyplomową, bo a nóż się uda?

19 lutego 2013

Jak wybrać gimnazjum dla własnego dziecka?



Najprostsza odpowiedź brzmi – należy kierować się przede wszystkim dobrem własnego dziecka, naszymi i jego oczekiwaniami. Każdy nastolatek kończący szkołę podstawową jest administracyjnie przypisany do rejonowego gimnazjum. Szkołę tę powinno się poznać zanim potwierdzimy gotowość skorzystania z jej oferty, gdyż równie dobrze można wybrać inne gimnazjum publiczne - spoza własnego rejonu. Jeśli rodzice i sam zainteresowany nie chcą skorzystać z dostępnej oferty rejonowej lub pozarejonowej szkoły publicznej, to stają przed dylematem wyboru niepublicznego gimnazjum, za edukację w którym trzeba będzie już zapłacić z własnej kieszeni. Jeśli ktoś wybierze szkołę niepubliczną, to ewidentnie z tego wynika, że poszukuje szczególnych warunków dla własnego dziecka. Kieruje się bowiem albo troską o lepsze warunki uczenia się (np. mniej liczne klasy), przyjazną atmosferę, klimat zrozumienia, dbałość o bezpieczeństwo, poszanowanie godności dziecka, troskliwość, podejście wspierające, zachęcające do różnych form aktywności, zaspokajanie ciekawości dziecka, jednolity system wartości itp., albo zależy mu na twardych warunkach kształcenia, rygoryzmie, dyscyplinie, kontroli, nieustannym stymulowaniu dziecka do działania i konsekwentnego egzekwowania pracy, itp. Niektórzy rodzice oczekują od takiej szkoły właściwego, jednolitego systemu wartości, zaangażowania w rozwój religijno-duchowy czy światopoglądowy ich dziecka.

W przypadku rejonowego gimnazjum musimy być przygotowani na warunki, które są pochodną regulacji państwowych i samorządowych. Zajrzyjmy na stronę internetową takiej szkoły, która powinna zawierać informacje z uwzględnieniem takich danych, jak:

Podstawy prawne – Statut Gimnazjum, Regulamin Wewnątrzszkolnego Oceniania, warunki rekrutacji (ważne są dla uczniów spoza rejonu) i in.

Podstawy procesu kształcenia i wychowania: misja i wizja rozwoju szkoły, programy oraz plany zajęć szkolnych, oferty zajęć pozalekcyjnych i pozaszkolnych;

Informacje prestiżowe: np. o miejscu w rankingu, udziale uczniów czy /i nauczycieli gimnazjum w programach rządowych lub pozarządowych; certyfikaty (Szkoły bez Przemocy, Szkoły Promującej Zdrowie; Lidera Wzorcowego Wewnątrzszkolnego Systemu Orientacji i Poradnictwa Zawodowego; Bezpiecznej Szkoły; itp.); wyniki sprawdzianów wewnątrzszkolnych i egzaminów zewnętrznych.

Aktualności – bieżące wydarzenia, uroczystości, zawody, konkursy itp.

Działalność organów szkoły i organizacji: np. samorządu uczniowskiego, rady rodziców, rady szkoły, harcerstwa, PCK itp.

To wszystko są niezwykle cenne informacje, które pozwalają na wyrobienie sobie wstępnej opinii o szkole. Im gimnazjum jest bardziej transparentne dla uczniów i ich rodziców, tym więcej uzyskamy na stronie internetowej danych o jego działalności i związanych z nią sukcesach. Wiadomo, że żadna szkoła nie będzie informować o problemach, porażkach, trudnościach czy zagrożeniach. O tych możemy dowiedzieć się z raportów ewaluacyjnych szkół, jeśli takowe zostały opracowane na podstawie kontroli organu nadzoru pedagogicznego i zawierają coś więcej, niż lakoniczne opisy. Wystarczy wejść na stronę Systemu Ewaluacji Oświatowej, gdzie jest mapka Polski, wybrać własne województwo i sprawdzić, czy interesujące nas gimnazjum było już oceniane pod względem jakości kształcenia i wychowania. Publikowane są bowiem wszystkie raporty nadzoru pedagogicznego.

Jeżeli szkoła nie chwali się wynikami egzaminu gimnazjalnego swoich uczniów, to wystarczy zajrzeć na stronę Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej, gdzie każdego roku publikowane są raporty opisujące przebieg i wyniki egzaminu.
W raporcie znajdują się wyniki z egzaminu uzyskane przez uczniów danej szkoły, a także są raporty zawierające opis wyników gimnazjalistów z całego województwa. Tym samym możemy porównać je z osiągnięciami uczniów innych szkół w mieście, województwie czy nawet kraju.

Jeśli rodzice wybierają szkołę publiczną spoza własnego rejonu, to muszą wcześniej sprawdzić u jej dyrektora, czy dysponuje wolnym miejscem dla dzieci spoza rejonu. Organizację roku dyrektorzy zatwierdzają bowiem u swoich władz jeszcze przed wakacjami, gdyż muszą wiedzieć, ilu nauczycieli trzeba będzie dodatkowo zatrudnić lub zwolnić.

W szkole tak naprawdę najważniejsi są dla każdego ucznia nauczyciele, a nie budynek z całą infrastrukturą i wyposażeniem w media. Rodziców powinno zatem interesować przede wszystkim to, jaki będzie zespół nauczycieli prowadzący klasę ich dziecka? Jaki preferują kontakt z rodzicami – bezpośredni czy pośredni, elektroniczny? Czy są otwarci na rodziców, na uczniów, ale zarazem czy są też stanowczy w sprawach związanych z panowaniem nad procesem dydaktycznym i wychowawczym? Czy realizują własny, autorski program kształcenia czy może powszechnie obowiązujący we wszystkich gimnazjach? Jak będzie wyglądało korzystanie z pomocy dydaktycznych – programów multimedialnych, podręczników szkolnych itp.?

O tym możemy przekonać się jeszcze przed wakacjami jedynie w trakcie bezpośredniego spotkania rodziców przyszłych pierwszoklasistów z przewidzianymi do pracy z danym rocznikiem nauczycielami. Powinno ono mieć miejsce w każdej szkole publicznej, bo w niepublicznej jest to oczywistością. Natomiast to, czy w szkole publicznej są inne służby opiekuńcze – jak np. pielęgniarka, psycholog, pedagog szkolny, ma dla rodziców o tyle znaczenie, o ile z różnych względów chcą z tych form skorzystać. Na lekarza w szkole publicznej nie ma co liczyć, ale obecność pielęgniarki niewątpliwie podnosi poczucie bezpieczeństwa. Równie dobrze jednak szkoła może mieć bardzo dobrze przygotowaną sieć interwencyjną w sytuacjach kryzysowych (wypadek, nagła choroba dziecka, itp.). W wielu gimnazjach są opracowane procedury postępowania w nagłych zdarzeniach.

Niektóre szkoły organizują dni otwarte. Warto z tego skorzystać. Można spotkać wówczas uczniów tej placówki, którzy podzielą się bardziej oficjalną wersją szkolnego życia. To jest także okazja do rozmów z przyszłym wychowawcą I klasy Można wówczas zapytać nauczyciela o to: Jakie są jego oczekiwania w stosunku do uczniów? Jakie sam ma pasje i zainteresowania? Czy też jest rodzicem? Jaki ma staż pracy? Co sprawia mu w szkole najwięcej satysfakcji? Czego oczekuje od rodziców? Jaki zamierza stosować system wzmacniania dzieci, nagradzania, a jak zamierza radzić sobie z sytuacjami braku ładu czy niewłaściwymi zachowania niektórych gimnazjalistów? W jaki sposób można się z nim kontaktować? Co zrobić, by nie nadużywając jego cierpliwości, móc jednak liczyć na wyjaśnienia, opinie czy sugestie dotyczące zachowań dziecka w szkole czy w czasie zajęć pozalekcyjnych? Czy uczniowie będą mieli okazję, by w trakcie zajęć dydaktycznych porozmawiać z nauczycielem lub między sobą o swoich marzeniach, przeżyciach czy obawach? Jakie będą możliwości indywidualizowania aktywności gimnazjalistów?

Jak nauczyciel zareaguje, kiedy uczniowie zgłoszą w trakcie zajęć własne pomysły i projekty dotyczące uczenia się (treści, form czy metod)? Jak nauczyciel wykorzysta czas w toku zajęć dydaktycznych i czy uczniowie będą mieli go na tyle, by mogli robić coś bez jego ingerencji czy zobowiązania? Jakie istnieją w toku zajęć możliwości zmiany, rozwijania i doskonalenia reguł uczenia się? Czy uczniowie będą mieli możliwość w toku lekcji samodzielnej pracy z innymi i pomagania sobie z własnej inicjatywy? Czy uczeń mający trudności będzie mógł liczyć na wsparcie? Jeśli tak, to jakiego ono będzie rodzaju? Czy nauczyciel dysponuje materiałami i pomocami dydaktycznymi, umożliwiającymi samodzielną i indywidualną pracę ucznia? Co w czasie zajęć najczęściej wywołuje u nauczyciela lęk lub niepokój? Na co uczulić własne dziecko, by nauczyciel miał w nim sojusznika procesu uczenia się? Jako rodzice musimy mieć świadomość tego, że nauczyciel jest w klasie szkolnej sam na sam z naszym dzieckiem - wtopionym w grupę społeczną, nie zawsze dla niego przyjazną, jeszcze niespójną, jeszcze bez rozpoznania jej wewnętrznych procesów (m.in. walki o pozycję w klasie).

Często rodzice są przekonani, że decydując się na prywatną placówkę, zapewniają dziecku lepszą edukację. Czy tak jest w rzeczywistości? Naturalnie, inaczej nie lokowaliby w tę edukację własnych środków. To jest główny, przeważający motyw kierowania dziecka do szkoły niepublicznej. Pewna część rodziców posyła jednak dziecko do szkoły niepublicznej z troski o siebie, o własną wygodę, spokój, o rozwiązanie jakiegoś własnego problemu życiowego. Chcą zatem, aby szkoła zajęła się opieką i wychowaniem i niczego od nich nie oczekiwała, dała im święty spokój, za który właśnie płacą, albo oczekują określonej formacji osobowej i wówczas wybierają szkołę z internatem, albo daleko położoną od domu, jeśli chcą zapewnić sobie jakąś izolację. W rankingach wyników egzaminów zewnętrznych na najwyższych pozycjach znajdują się jednak szkoły niepubliczne, których jest przecież niewielki odsetek w naszym kraju.

Rodzice o bardzo wysokich aspiracjach edukacyjnych mają zatem do wyboru: albo tzw. renomowane szkoły publiczne i „doładowywanie” rozwoju własnego dziecka w ramach korepetycji, dodatkowych konsultacji, wzbogacania jego wiedzy i doświadczeń przez zakup bardzo drogich pomocy dydaktycznych (na które najczęściej nie stać szkół publicznych), albo wybór jednej z elitarnych szkół niepublicznych, które mają prawo do prowadzenia międzynarodowej matury lub oferują autorski program kształcenia. Wówczas poniesione koszty będą równoważne tym, jakie musieliby wydatkować, gdyby dziecko uczęszczało do szkoły pierwszego typu, ale w wyniku niezadowolenia z jej oferty posyłaliby dziecko na dodatkowo odpłatne zajęcia pozaszkolne.

Co przemawia za wyborem szkoły publicznej? To, że jest pod większym nadzorem władz, ma często lepszą – bo stałą - kadrę nauczycielską, jest względnie bezpłatna i w pobliżu miejsca zamieszkania. Co przemawia za wyborem szkoły prywatnej? Głównie zaspokojenie potrzeb dziecka i aspiracji jego rodziców, by uzyskało ono w tej placówce jak najlepsze wykształcenie, bez potrzeby ponoszenia dodatkowych kosztów finansowych i strat czasu na co dzień. Szkoły niepubliczne mają wielokrotnie zwiększony w stosunku do szkół publicznych poziom bezpieczeństwa dziecka, gdyż są to najczęściej małe szkoły, o nielicznych składach uczniowskich w klasach. Istotna w tym zakresie jest też wzajemna więź między dzieckiem a rodzicami, niezależnie od jego wieku i sytuacji społecznej.