14 lutego 2012

Spieszcie z habilitacją na Słowację, bo tak szybko w Polsce jej nie dadzą


Słowacy są od nas lepsi. Tylko w jedno przedpołudnie w dniu 15 lutego 2012 r. odbędą się aż trzy tzw. kolokwia habilitacyjne, na które zaprasza dziekan Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Mateja Bela w Bańskiej Bystrzycy Jednym z trzech szczęśliwców będzie Polak, którego przewód usytuowano na końcu habilitacyjnej serii. Chyba nie przewiduje się tu żadnych, szczególnych dyskusji, pytań czy debat. Czasu na to jest bardzo mało. Wystarczy przedstawienie przez habilitanta głównych tez jego rozprawy (?) habilitacyjnej, która nie jest przecież jako taka nigdzie opublikowana, odczytanie recenzji, a następnie wygłoszenie wykładu habilitacyjnego przez kandydata i głosowanie o przyjęciu i nadaniu mu stopnia docenta z dyscypliny pedagogika.

Zdaje się, że w takim też kierunku została wprowadzona reforma B. Kudryckiej, bo wystarczy, że kandydat do habilitacji według nowej ustawy o stopniach i tytułach naukowych przedłoży życiorys i wykaz swoich publikacji, a powołuje się komisję do ich oceny. Nie musi ich nawet załączać, a w każdym razie niektórym się tak wydaje, że u nas jest już Słowacja. To nie jest, i dlatego zapewne nadal organizują turystykę habilitacyjną na południe, którą o tej porze można nawet połączyć z regeneracyjną jazdą na nartach po słowackiej części Tatr. U nas jest – jak sądzę – lepiej, bo nie ma nawet wykładu habilitacyjnego, a komisja nie musi widzieć kandydata do awansu naukowego. Lepiej czy gorzej? To relatywne.

Powróćmy zatem na Słowację, na Wydział Pedagogiczny UMB w Bańskiej Bystrzycy, gdzie dziekan zaprasza na posiedzenie trzech komisji habilitacyjnych. Najpierw o godz. 9.30 PhDr. habilituje się Viktória Dolinská, PhD. z tego Uniwersytetu. Wygłosi wykład habilitacyjny pt. Zmena kultúry školy ako faktor jej úspešnosti. (Zmiana kultury szkoły jako czynnik jej sukcesów). Autorka przedłożyła też komisji autoreferat, który jest związany z tematem jej habilitacyjnej pracy: (Multi) kultúrna perspektíva edukácie. (Wielo)kulturowa perspektywa edukacji.

Jako drugi tego przedpołudnia, bo już o godz. 11.00 występuje RNDr. Michal Blaško, PhD. z Technicznego Uniwersytetu w Koszycach, którego temat habilitacyjnego wykładu brzmi: Manažérstvo kvality vo vyučovacej hodine (Zarządzanie jakością w czasie lekcji). Tematem zaś jego rozprawy habilitacyjnej jest - Systém výučby s uzavretým cyklom v koncepcii tvorivo-humanistického rozvoja osobnosti (System nauczania w zamkniętym cyklu w świetle koncepcji humanistycznego rozwoju osobowości).

Wreszcie o godz. 13.00, kiedy na całej Słowacji jest pora na obiad, zaserwowano komisji wydziałowej postępowanie habilitacyjne Polaka – doktora Romana Uździckiego z Wyższej Szkoły Humanistycznej w Lesznie, w której jest już zatrudniony na stanowisku docenta. Na Słowacji, żeby uzyskać takie stanowisko, trzeba mieć habilitację. U nas, w wyższych szkołach prywatnych, nie. Można mieć stopień doktora. Tak więc, paradoksalnie, nasz nauczyciel jako docent ubiega się o słowacką docenturę, dzięki której będzie doktorem habilitowanym. Tematem jego habilitacyjnego wykładu będzie: Škola verzus očakávania celoživotného vzdelávania (Szkoła wobec oczekiwań kształcenia ustawicznego). Tematem jego rozprawy (?) habilitacyjnej jest: Príprava študentov gymnázia k aktívnemu vstupu na trh práce.(Przygotowanie uczniów gimnazjum do aktywnego wejścia na rynek pracy). Warto tutaj dodać, że Roman Uździcki uzyskał stopień naukowy doktora w Instytucie Badań Edukacyjnych w Warszawie w 2006 r. na podstawie rozprawy pt. Kształcenie, dokształcanie i doskonalenie egzaminatorów kierowców i kandydatów na kierowców.

W przewodzie habilitacyjnym naszego naukowca recenzentami są: prof. dr hab. Andrzej Radziewicz-Winnicki z Uniwersytetu Zielonogórskiego i dr hab. Marek Walancik z Uniwersytetu Śląskiego oraz dziekan Wydziału Nauk Społecznych i Technicznych Śląskiej Wyższej Szkoły Zarządzania im Generała Jerzego Ziętka w Katowicach (na stronie ŚWSZ i Stowarzyszenia Lotników Polski Południowej informuje, że jest pułkownikiem profesorem, chociaż habilitował się zaledwie przed rokiem). Członkiem komisji w tym przewodzie jest - oprócz słowackich profesorów - prof. zw. dr hab. Józef Podgórecki, z Uniwersytetu Opolskiego.

Koszt przewodu habilitacyjnego jest niższy, niż w Polsce koszt przewodu doktorskiego, gdyż wynosi dla obcokrajowca 1200,- €. Słowacy płacą niewiele mniej, bo 1000,- €.

Jakie trzeba złożyć dokumenty, by uzyskać habilitację na Słowacji? Jak ktoś nie zna słowackiego, to przeczyta to sobie po angielsku: [http://www.pdf.umb.sk/dekanat/referat-pre-vedu-vyskum-a-umenie/habilitacne-konanie/dokumenty-na-predlozenie-pre-uchadzacov-zo-zahranicia-o-habilitacne-konanie-v-anglickom-jazyku.html]. Udając się do tego kraju nie trzeba wykazać się znajomością języka słowackiego. Wykład głosimy po polsku, i nasz „dorobek“ też może być w języku polskim. Co najwyżej, jeśli nas o to poproszą, trzeba będzie wydać trochę kasy na streszczenie czy omówienie na kilku stronach w rodzimym języku gospodarzy. Ponoć tam i tak nikt tego nie będzie weryfikował. Wystarczy, że zgadza się zapis bibliograficzny z wymaganymi danymi. Oto, jakie obowiązują kryteria w tym Uniwersytecie (uwaga! każdy ma nieco inne), które zostały przyjęte uchwałą Rady Naukowej UMB 6/11/2008:

Kandydat do habilitacji musi wykazać w swojej dokumentacji (w spisie dokonań):

1. co najmniej 5-letni staż pracy dydaktycznej w danej dyscyplinie (kierunek studiów).

2. informację o wypromowanych dyplomantach (nie jest istotne, ilu, gdzie i na jakim poziomie).

3. (aż) jedną monografię (nie określa się, że musi to być dysertacja habilitacyjna, dlatego wielu Polaków przedkłada wydaną w kraju rozprawę doktorską!) Przez monografię uznaje się na Słowacji rozprawę, która liczy co najmniej 3 arkusze wydawnicze (ok. 66 stron maszynopisu), a więc można ją machnąć w jeden miesiąc i wydać w wydawnictwie wyższej szkoły prywatnej lub państwowej. W Polsce przez „monografię” resort nauki rozumie opracowanie naukowe liczące minimum 6 arkuszy wydawniczych (132 str.) a opublikowane jako książka lub odrębny tom omawiający jakieś zagadnienie w sposób wyczerpujący, oryginalny i twórczy. Jak widzimy na Słowacji obdarza się naukowców większym zaufaniem i podchodzi do nauki ekologicznie, bo przy innej definicji monografii oszczędza się na papierze.

4. (aż) 5 artykułów opublikowanych w pracach zbiorowych, czasopismach czy monografiach poza granicami kraju (Polacy mogą wykazać swoje artykuły wydane np. na Słowacji)

5. co najmniej 15 artykułów w krajowych monografiach, czasopismach naukowych (nie muszą być z listy MniSW) czy w recenzowanych pracach zbiorowych (np. pokonferencyjnych)

6. chociaż jeden skrypt, podręcznik dydaktyczny lub materiał metodyczny (przedszkolny, szkolny, do kształcenia kierowców, pilotów, maszynistów, operatorów dźwigów lub z zakresu edukacji dorosłych w innych zawodach itp.).

7. co najmniej 10 artykułów specjalistycznych, w tym mogą być recenzje w czasopismach ilub recenzowanych pracach zbiorowych, hasła w słownikach czy encyklopediach lub przekłady artykułów (najlepiej naukowców ze Słowacji).

8. chociaż 20 cytowań czy adnotacji w przypisach lub w bibliografii w rodzimych czasopismach, monografiach naukowych lub pracach zbiorowych. Oczywiście, jeśli ktoś nie jest cytowany w Polsce, to może wykazać, że był cytowany na Słowacji, Rumunii, Bułgarii itp., zastępując brakujący wykaz cytowań w publikacjach krajowych itp.

9. co najmniej 10 cytowań czy adnotacji w przypisach lub w bibliografii w zagranicznych czasopismach, monografiach naukowych lub pracach zbiorowych (tu Polacy ponownie moga wykazać fakt cytowania ich rozpraw np. na Słowacji).

10. (aż) trzy wystąpienia na zagranicznych konferencjach naukowych (miejsce konferencji - jw.);

11. (aż) dziesięć wystąpień w krajowych konferencjach naukowych.

12. członkostwo w komitecie organizacyjnym krajowej konferencji (Czy to dlatego niektóre w naszym kraju tzw. konferencje międzynarodowe liczą w komitecie po kilkanaście osób? Wystarczy być tylko raz członkiem takiego komitetu! Szkoda, że już nie ma KC.)

13. posiadanie stopnia naukowego doktora (to jest oczywiste).

14. zrealizowanie krajowego czy międzynarodowego projektu badawczego jako jego kierownik lub współkierownik (nie ma to znaczenia, czy badania były wewnątrzuczelniane czy ministerialne lub z NCN).

Prawda, że wymagania są nadzwyczaj wygórowane? Sądzę, że już teraz trzeba rezerwować sobie termin habilitacji na tym słowackim uniwersytecie, który ma uprawnienia z pedagogiki, bo jak ruszy do południowych sąsiadów kilkuset kandydatów, to przewody będą musieli przeprowadzać codziennie, od rana do wieczora. Pani minister nauki i szkolnictwa wyższego - prof. B. Kudrycka powinna jak najszybciej obniżyć polskie standardy do uzyskania habilitacji, by nasi naukowcy mieli co robić. W przeciwnym razie przyjdzie im pisać recenzje w przewodach Polaków na Słowacji.

Może w naszej polityce reform nauki i szkolnictwa wyższego chodzi o to, by w ten sposób doprowadzić do redukcji etatów w szkolnictwie publicznym? Jest w tym jakiś sens. Po co zatrudniać w uniwersytetach, akademiach czy politechnikach tylu naukowców – doktorów habilitowanych i profesorów, skoro Słowacy wykształcą nam nasze kadry taniej i szybciej? Czy lepiej? Tego nie oceniam, bo nie znam tych genialnych rozpraw i wspaniałego dorobku naukowego koleżanek i kolegów, by cokolwiek móc powiedzieć na ich temat. Słowacy też ich nie znają, bo w tym kraju nie publikuje się tak znakomitych habilitacji, nie tylko Polaków, ale także Czechów, Słoweńców, Węgrów czy naukowców innych nacji.

Gdybyście chcieli uzyskać tytuł profesora pedagogiki, filozofii, teologii czy pracy socjalnej – nie ma sprawy. Gnajcie na Słowację, bo w Polsce tego tak szybko nie uzyskacie. Koszty przewodu są bardzo niskie – ok. 5 tys. Po co w kraju zmagać się z badaniami, czytaniem literatury, publikowaniem rozpraw, udziałem w konferencjach naukowych itd., itd.? Znajdziecie w kraju tych, którzy już przeszli słowacką ścieżką po habilitacyjnych czy profesorskich szczytach, a oni wam powiedzą, jak to załatwić. W grę wchodzi przecież naukowa turystyka, wymiana doświadczeń i współpraca zagraniczna. Wszystko pod sztandarem Unii Europejskiej i pod ochroną MNiSW.

Nie martwcie się, że mało kto was docenia, albo pomawia was o jakieś szalbierstwa. Niesłusznie. Tak mówią tylko ci, co wam zazdroszczą, że sami musieli tyle lat ciężko pracować, pisać i publikować. Teraz wiedzą, że zbytecznie stracili czas, wysiłek i zdrowie. Można było przecież osiągnąć to samo, ale za to tak pięknie, tanio, szybko i bezstresowo. W końcu – dyplom zagranicznego docenta czy profesora, to nie w kij dmuchał. Jutro będzie was więcej – sto, tysiąc, trzy tysiące... Uniwersytety i akademie zatrudnią was bez problemu, bo same będą zagrożone brakiem kadr akademickich, dbając – nonsensownie - o ich wysoką jakość.
Na jednego uniwersyteckiego profesora będzie za kilka lat przypadało co najmniej 100 wypromowanych na Słowacji, więc i tak zwyciężymy przed nadejściem do Polski Chińczyków. Naszych musi być więcej. Tę rywalizację w nauce, o jaką zabiega ministerstwo, musimy wygrać. Będziemy na szczytach szanghajskiej listy najlepszych uczelni świata.

Dziękujemy wam za poświęcenie. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego powinno wprowadzić jeszcze, oprócz dotychczasowych stypendiów doktoranckich, refundację kosztów, jakie muszą ponosić polscy doktorzy i doktorzy habilitowani z tytułu przewodu habilitacyjnego czy profesorskiego na Słowacji. Komitet Nauk Pedagogicznych powinien ogłosić konkurs na najszybciej uzsykany dyplom docenta na Słowacji, a zwycięzcy zaproponować naukową nagrodę PAN (imię trzeba jeszcze wymyśleć). Cieszymy się rozwojem polskich pedagogów wypromowanych na Słowacji i żałujmy, że nie dostąpiliśmy zaszczytu wysłuchania ich wykładu habilitacyjnego czy przeczytania ich naukowych dzieł. Może kiedyś, ktoś przetłumaczy je na język polski i uzyska dzięki temu punkty do swojego przewodu na słowackim uniwersytecie? Tylko czy nam je udostępnią? Niektóre, a opublikowane doktoraty, znamy. Niech w końcu wszystko pozostanie w rodzinie, niech ojciec recenzuje synowi, a syn wnukowi, teściowa szwagierce, a szwagierka siostrze. Postmodernizm w szkolnictwie wyższym osiągnie wkrótce swoje najwyższe szczyty!

13 lutego 2012

Zamykając szkoły, otwierajmy więzienia

O co chodzi z tym ciągłym narzekaniem na zamykanie w Polsce szkół? Wiadomo - o kasę. Jak jest czegoś za dużo, to trzeba z tego rezygnować, żeby nie ponosić z tego tytułu zbytecznych kosztów. Paradoks jednak polega na tym, że samorządy, które są zobowiązane do prowadzenia przedszkoli i szkół, gdyż jest to ich własne zadanie, każdego roku są wpuszczane przez rząd w maliny. Otrzymują bowiem za każdym razem z budżetu państwa mniej pieniędzy, niż same potrzebują na prowadzenie rzetelnej polityki oświatowej na swoim terenie. W tym roku samorządy w całym kraju planują do likwidacji ponad 319 szkół, w większości małych szkół na wsiach, ale też w dużych miastach. O te ostatnie tak bardzo bym się nie martwił. Warto jednak spojrzeć na to, że niemalże co tydzień otrzymujemy weryfikowane przez kuratoria dane na ten temat. Oto tylko w województwie śląskim liczba szkół zgłoszonych do likwidacji wzrosła w ciągu tego miesiąca z 40 do 121. Prawo zostało tak skonstruowane, że opinia kuratora nie jest dla samorządów wiążąca. W przypadku negatywnej opinii samorząd może się nią kierować i odstąpić od planów likwidacyjnych, ale wcale nie musi.

Z jednej strony mamy dęte idee - powszechnej, bezpłatnej edukacji dla wszystkich dzieci (do 18 roku życia), z drugiej strony - równie dętą ideologię wyrównywania szans edukacyjnych tym, którzy z różnych powodów mieszkają i żyją w gorszych czy trudniejszych warunkach od statystycznej średniej krajowej. Większość gmin w naszym kraju nie dokonało rzetelnej diagnozy procesów demograficznych, społecznych, kulturowych, by móc na tej podstawie opracować sensowną politykę sprawowania opieki nad dziećmi i młodzieżą oraz zabezpieczenia im jak najlepszych warunków do uczenia się i osobistego rozwoju. Nikt nie bada, jak miało to miejsce w tak krytykowanym PRL-u, sieci szkolnej i nie docieka, czy jest ona racjonalna ekonomicznie oraz uzasadniona kulturowo.

Niby, dlaczego nie opłaca się utrzymywanie małej szkoły, jeśli mogłaby ona być we wsi czy małym miasteczku - po spełnieniu zadań edukacyjnych - centrum regionalnej kultury, tradycji, sportu i rekreacji, alfabetyzacji informatycznej (multimedialnej) oraz pielęgnowania pożądanych społecznie wartości? Czyż tak prowadzona w tym kraju polityka nie służy niszczeniu lokalnych ojczyzn, więzi społecznych, zaufania i lokalnego patriotyzmu? Czyż zamykając szkoły nie pogłębiamy rozchodzenia się dwóch procesów rozwojowych: ekonomicznego i cywilizacyjnego (kulturowego)?

Lepiej jest dowozić dzieci do odległych od ich miejsca zamieszkania szkół, które popołudniami zieją pustką, nie tętnią już żadnym życiem? Łatwiej jest przetrzymywać setki dzieci i młodzieży w budynkach jak w więzieniach, wydając tysiące złotych na monitoring, które w swej przestrzeni i tak zawierają miejsca dogodne dla agresji, przemocy, upowszechniania używek i zwiększania poziomu anonimowości? Niemalże co tydzień czytamy o tym, jak to polskie szkoły nie są przygotowane do pracy z dziećmi sprawiającymi kłopoty wychowawcze. Stanowi to w niektórych placówkach poważny problem. Czy istotnie korzystniej jest, czyniąc szkoły odległymi od miejsca zamieszkania dzieci, pozbawiać je zarazem możliwego budowania lokalnych więzi społecznych, by po latach narzekać na brak ich obywatelskiego zaangażowania? Jak chcemy budować rozwinięte społeczeństwo wiedzy i społeczeństwo obywatelskie w sytuacji odrywania dzieci i młodzieży od ich własnych środowisk codziennego życia?

Zapewne lepiej jest, jak nasze dzieci nie uczęszczają na zajęcia pozalekcyjne, nie angażują się w ruch harcerski czy młodzieżowy (sportowy, turystyczny, ekologiczny, kulturalny itp.), gdyż po lekcjach czeka na nie śmierdzący ropą gimbus, którym muszą zdążyć do domu, a raczej do miejsca wyrzucenia ich przy przydrożnym przystanku, by jeszcze te 2-3 km musiały dojść przez pola i lasy do domu, zjeść, odrobić lekcje i pójść spać, bo o 5 rano muszą znowu wstać, by odbyć drogę do szkoły.

Budujmy już teraz nowe więzienia oraz przyjmujmy do policji kolejne tysiące absolwentów pedagogiki resocjalizacyjnej po wyższych szkołach prywatnych, dzięki czemu będą tak "skutecznie" prowadzić śledztwa w sprawie zaginięć dzieci. Czeka ten kraj i młode pokolenie świetlana przyszłość. W rywalizacji na rynku pracy wygrają i tak dzieci z wielkomiejskich ośrodków akademickich, uczęszczające do elitarnych szkół (tak publicznych, jak i niepublicznych), które ukończą bezpłatne studia na najlepszych wydziałach i kierunkach polskich uczelni publicznych lub zagranicznych (elitarnych) szkół prywatnych. W więzieniach znajdą się prawdopodobnie ci, co mieli pod górkę i dalej, dla których nie było czasu, miejsca i środków wspierających ich rozwój.

Wychowania w szkole już nie ma - mówi w udzielonym marzenie Nykiel wywiadzie zatytułowanym "Szkoła w zapaści" dla "Uwarzam Rze" (2012 nr 7) Ryszard Legutko. Dziecko ma wrócić ze szkoły z odpowiednimi ocenami, z dyplomem, bo to się przyda na studiach i na rynku pracy. Fakt, że nadal jest ono głupkiem i prymitywem, już nas nie obchodzi.

12 lutego 2012

Naukowy metabloger

Dra Ema­nuela Kul­czyckiego teoretyka komunikacji, filozofa, grafika, adiunkta w Instytucie Filozofii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, śmiało można określić mianem naukowego metablogera. Po pierwsze jest redaktorem wortalu in­ter­ne­towego "Nauka i Po­stęp" (http://www.naukaipostep.pl/), który powstał w ramach realizacji projektu „Partnerski Związek Nauki i Postępu”. Prezentowane są w nim ak­tualności ze świata nauki oraz B+R, newsy i felietony oraz ciekawostki z zakresu najnowszych osiągnięć naukowych. Po drugie, sam prowadzi własny blog „Warsztat badacza komunikacji”, w którym pisze o narzędziach badawczych, programach komputerowych oraz analizuje przepisy prawne regulujące pracę naukową.

Metabloger to ktoś, kto sam bada, analizuje i uprzystępnia w swoim blogu czyjeś blogi, które w tym przypadku są powiązane ze sobą wspólną dziedziną życia i rolą zawodową ich autorów. W tym przypadku E. Kulczycki uruchomił w swoim blogu cykl wpisów pt. "Sylwetki polskich blogerów naukowych". "Opowiada" w nim o polskiej blogosferze naukowej językiem ich autorów, do których zwrócił się z prośbą o udzielenie mu wywiadu. Każdy z naukowych blogerów odpowiada na te same pytania, niezależnie od tego, czy jest przedstawicielem nauk przyrodniczych, medycznych, humanistycznych, artystycznych, technicznych czy społecznych.

Dr E. Kulczycki tak pisze o powodach powołania do życia blogu naukowego, który powstał pod koniec ubiegłego roku: Jestem wiernym czytelnikiem wielu blogów, również naukowych. Głównie są to jednak materiały pisane po angielsku – oczywiście nie przeszkadza mi to, ale poszukując blogów naukowych pisanych w języku polskim, natrafiłem na spore problemy – nie dlatego, że ich nie ma, ale dlatego, że tak ciężko jest je znaleźć. (...)W tytule napisałem o blogach naukowych, ale należałoby raczej pisać o blogach naukowych i blogach naukowców. Czyli nie chodzi mi o taki profil, jaki jest w ResearchBlogging.org (blog naukowy rozumiany jest jako blog z publikacjami naukowymi), ale po prostu o blogi o nauce i „kulisach nauki” – czyli tym, co ja nazywam warsztatem badacza. Na szczęście coraz więcej badaczy przekonuje się do idei blogowania.

Zachęcam do czytania: http://ekulczycki.pl, gdyż osoby szczególnie mniej zorientowane w kulisach wymagań, jakie są im stawiane przez władze akademickie w ramach sprawozdawczości naukowo-badawczej czy poszukujące kontaktu z blogerami-naukowcami, znajdą tu pomoc i same będą mogły wzbogacić chociażby zawartość "Katalogu blogów naukowych".

10 lutego 2012

BezRADna aktywność MEN

Doprawdy, jestem pod wrażeniem bezRADnej twórczości Ministerstwa Edukacji Narodowej. Niestety, ten gmach jest obciążony wzorami pracy jeszcze z czasów totalitaryzmu, a jego duchy unoszą się w atmosferze "kreatywnej pracy" urzędników, którzy zapewne podsuwają kolejnej, szesnastej już minister pomysły na zarządzanie przez nowo powoływane rady, zespoły, zespoliki, komisje, a więc ciała doradcze, bez jakiejkolwiek ich odpowiedzialności za wytwory własnej pracy, ale też pozwalające na jej rozmycie i ukrycie.

Ani MEN, ani jakakolwiek powołana w nim rada nie dysponują budżetem i możliwościami sprawczego egzekwowania realizacji proponowanych zmian. Czegokolwiek nie zaproponują i tak nie przekłada się to na skuteczne dla praktyki oświatowej decyzje i skutki. Trzeba zatem bawić się ze społeczeństwem w nieskończoność, nieprzewidywalność, nieodpowiedzialność, niereformowalność, niedostrzegalność tego, co chciałoby się, przy nawet najlepszych intencjach, zrealizować. Bez ministra finansów i tak nic z tego nie wyjdzie. Jak powołuje się radę, to trzeba dać jej jakieś plenipotencje, stworzyć warunki do działania większe, niż tylko wręczenie jej członkom powołań na pięknym papierze firmowym. Chyba, że nadal, jak i w poprzednim ustroju, trzeba dopieszczać "swoich" z mocy urzędowych nominacji.

Na stronie MEN czytam:

Z udziałem ministra edukacji narodowej Krystyny Szumilas odbyło się inauguracyjne posiedzenie Rady do Spraw Informatyzacji Edukacji. Podczas dzisiejszego (26 stycznia) spotkania minister Krystyna Szumilas wręczyła akty powołania przewodniczącemu, wiceprzewodniczącej, sekretarzowi i członkom Rady. W posiedzeniu wzięła udział Joanna Berdzik, podsekretarz stanu w MEN. Pięknie i dostojnie, tylko co z tego wynika dla polskiej oświaty? Taka sama Rada została powołana w dn. 17 czerwca 2008 r. przez minister Katarzynę Hall. Przepraszam, nie taka sama, bo miała nieco inną nazwę: Rada do Spraw Edukacji Informatycznej i Medialnej.

Czym różni się jedna rada od drugiej? Nadal przewodniczy jej ta sama osoba - prof. Jan Madey. Zapewne dla dowartościowania kogoś powołano jeszcze wiceprzewodniczącego i sekretarza Rady. Czyżby wyciągnięto wnioski z (nie-)efektywności "pracy" poprzedniej Rady i postanowiono ją zreformować?

Poprzednia Rada liczyła 11 członków (w 2008 r. liczyła 10 osób, a w 2009 poszerzono ten skład zmieniono i poszerzono). Rada z nominacji minister K. Szumilas liczy już 14 członków! Jest zatem zmiana charakterystyczna dla praw Parkinsona. Im więcej rada liczy osób, tym bardziej będzie bezradna. Może o to chodzi?

Dokonajmy zatem dalszej analizy, w świetle której okaże się, że:

- z 11 członków poprzedniej Rady, pozostało w nowym składzie 7 osób, a zatem było dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Kogo nie ma? Nie ma np. profesora Stefana Kwiatkowskiego (pedagoga pracy), a obecnie wiceprzewodniczącego KNP PAN.

- Doszedł m.in. dyrektor podległego MEN Instytutu Badań Edukacyjnych dr hab. Michał Federowicz. Co to za rodzaj doradztwa zewnętrznego, z wnętrza MEN? Jest też nowym członkiem profesor informatyki z Uniwersytetu Warszawskiego - Krzysztof Diks. Mamy też w tym składzie więcej osób z wykształceniem zawodowym magistra lub magistra inżyniera (6:14) w stosunku do poprzedniego składu 5:11.

- Zakres zadań nowej Rady jest prawie ten sam, co oznacza, że można przewidywać powoływanie kolejnych tego typu zespołów do namaszczania spraw różnych. Stwierdziłem, że prawie, a prawie robi różnicę! Poprzednia Rada miała dwa zadania z zakresu proponowania kierunków i tematów...., jedno -inicjowanie działań... i jedno dotyczące wyrażania opinii.

Obecna Rada ma nowe zadanie: - wspieranie Ministra ..., proponowanie kierunków...; wyrażanie opinii i inicjowanie działań. Tak więc jedno z zadań typu: "proponowanie" zostało zastąpione "wspieraniem Ministra". Słusznie. Też jestem za wspieraniem, a nie proponowaniem mimo, iż jedno jest tyle samo warte, co to drugie.

09 lutego 2012

Strajki szkolne i skargi sądowe przeciwko władzom samorządowym aktywizują społeczeństwo obywatelskie

Nikt nie twierdził, że w wolnym kraju będzie łatwo, przyjemnie i bogato. Ks. prof. Józef Tischner pisał o dramacie wolności, trzeba bowiem umieć z niej mądrze i godnie korzystać. Społeczeństwa obywatelskiego nie da się zbudować w ciągu jednego pokolenia. To są długotrwałe, powolne procesy, pełne drobnych postępów, ale i znacznie częstszych porażek, gdyż opór przyzwyczajonych do sprawowania władztwa państwowego nad obywatelami jest znacznie silniejszy.

Na własnej skórze mieszkańcy wsi i miast zaczynają odczuwać, sens lub nonsens dokonanych wyborów samorządowych albo nieuczestniczenia w nich, skoro ci, którzy zostali wójtami, burmistrzami czy marszałkami okazują się w codziennej polityce przeciwnikami wspólnotowego interesu. Skupieni na własnych interesach, korzyściach zapominają, przez kogo zostali do tych ról powołani i komu powinni służyć. Kiedy jednak ich decyzje są jawnie dotkliwe dla mieszkańców, ci zaczynają budzić się ze snu, dostrzegają, że są oszukiwani, wykorzystywani, marginalizowani przez tych, którzy w ich imieniu powinni troszczyć się o wspólne dobro.

To nie jest tak, że wójt czy burmistrz mogą sprzyjać samym sobie lub skrytym interesom łapczywych na majątek publiczny podmiotów, ciesząc się zarazem z posady nabytej w wyniku wyborów. To jest albo dopiero początek ich obywatelskiej służby, albo jej rychły koniec. Nie ma co się dziwić mieszkańcom Bytomia, mających już dość prezydenta Koja, który zlekceważył ich wielotygodniowy protest przeciwko decyzji o podziale Zespołu Szkół Elektryczno-Elektronicznych w Bytomiu i rozdzieleniu 439 uczniów między dwie inne szkoły zawodowe w mieście - Zespół Szkół Mechaniczno-Samochodowych oraz Zespół Szkół Ekonomicznych. Rodzice, którzy nadal okupują szkołę, zapowiadają referendum w sprawie odwołania prezydenta miasta. Decyzja władz miasta jest o tyle zadziwiająca, że szkoła należy do dynamicznie rozwijających się placówek kształcenia zawodowego, skoro w trakcie ostatniego naboru powstało w niej więcej klas niż planowano. Co ważne, dysponuje nowoczesnym sprzętem do nauki zawodu, ma bardzo dobrze wyposażone pracownie, w tym dopiero co otwarte studio fotograficzne. Przygotowuje się w tej szkole techników awioniki, fototechników, techników cyfrowych procesów graficznych oraz specjalistów w zakresie obsługi portów i terminali. Może władze powiedzą mieszkańcom, że chodzi tu nie o oszczędności, tylko o czyjś zarobek? Czyj? Kto ma na tym skorzystać?

Są wreszcie rodzice, którzy wygrywają z wójtem w sądzie administracyjnym, tworząc precedens niezwykle ważny dla opieki nad dojazdem dzieci do szkół w całym kraju! Nareszcie ktoś postanowił dojść prawdy i wyegzekwować od władz to, co wynika nie tylko z litery prawa, ale także odpowiedzialności władz gminy za los dziecka w jego drodze do szkoły, która jest oddalona o 4 km. od jego domu, a nie od miejsca zbiórki! Pisałem o tym kilka lat temu w blogu, powołując się na rozwiązania amerykańskie, gdzie niedopuszczalne jest to, aby dziecko musiało samo pokonywać drogę z domu do odległego od niego przystanku autobusowego (gimbusowego), z którego następnie jest odwożone gimbusem do placówki. W USA dziecko odbierane jest sprzed domu i odwożone do domu, w którym mieszka. Kierowca nie odjedzie, dopóki nie zobaczy, że ktoś z opiekunów czy rodziców jest w domu, a dziecko bezpiecznie przekracza jego próg.

W Polsce jest inaczej, stąd tyle zaginięć dzieci w drodze do szkół lub ze szkoły, tyle palących się świeczek. Czy słota i deszcz, siarczysty mróz lub upalne słońce, tysiące małych i większych dzieci w wieku szkolnym wychodzi z własnych domów, by idąc przez pola, lasy czy wzdłuż niebezpiecznych dróg, dotrzeć nie do szkoły, ale na przystanek, gdzie jeszcze muszą czekać kilkanaście lub kilkadziesiąt minut na szkolny pojazd. W tym czasie wszystko może się wydarzyć. Rodzice skierowali skargę przeciwko wójtowi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego o to, że odmówił im przyznania uprawnienia wynikającego z mocy prawa - art. 17 ust. 3 w zw. z ust. 2 pkt 2 ustawy o systemie oświaty, zgodnie z którym, gdy droga dziecka z domu do szkoły przekracza 4 km, gmina zobowiązana jest do zapewnienia bezpłatnego transportu i opieki w czasie przewozu do szkoły i z powrotem.

Córka skarżących, która rozpoczęła naukę w gimnazjum w tym roku, jest zabierana gimbusem z przystanku przy innej szkole w oddalonej od jej domu o 2,6 km miejscowości, a nie sprzed domu. Rodzice nie chcą, by pokonywała ona odległość do przystanku autobusowego samodzielnie, narażając się po drodze na różne niebezpieczeństwa. Do tej argumentacji przychylił się WSA (syg III SA/Gd 470/11), którego zdaniem (...) na rozstrzygnięcie sprawy nie mogą mieć ponadto wpływu potencjalne trudności organizacyjne powstałe po stronie gminy, wynikłe z przychylenia się do żądań skarżącej. Obowiązek ustanowiony w ustawie gmina musi spełniać niezależnie od obiektywnych trudności i wielkości posiadanych środków. Rolą gminy jest też takie zorganizowanie dowozów, by nie były uciążliwe dla pozostałych, korzystających z nich dzieci.


(źródła: http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/w-bytomiu-nadal-okupuja-szkole,26971.html; http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/spod-domu-do-szkoly-gimbusem,28506_0.html)

07 lutego 2012

Szef jako patologiczny kłamca

Przy okazji konferencji naukowej odbyłem dość długą rozmowę z nauczycielem akademickim, który postanowił odejść z wyższej szkoły prywatnej. Przez kilka lat kształcił w niej studentów pedagogiki. Nie zrezygnował z pracy akademickiej dlatego, że jest wypalony zawodowo, złej płacy czy niskiej motywacji do pracy ze studentami zaocznymi. Lubi swoją pracę, jest pasjonatą, wiele włożył w rozwój jakości kształcenia na tym kierunku studiów, a przez studentów był uwielbiany.

Na pytanie, dlaczego zrezygnował i odszedł na własną prośbę, stwierdził - Miałem dość patologicznych relacji z kierownictwem szkoły, a szczególnie z jedną z osób odpowiedzialnych za zarządzanie tą instytucją. To, że zatrudniani w tej szkole nauczyciele i część administracji są niekompetentni, podejmują się realizacji zadań, na których się nie znają, nie mają do nich odpowiednich kwalifikacji, to pryszcz w stosunku do tego, co musiał znosić w relacjach z jedną z osób przełożonych. Tak ją scharakteryzował:

Osobę tą cechowała nieprawdziwość i nieautentyczność postaw oraz zachowań w relacjach z innymi. Czyniła w zarządzaniu szkołą wszystko jakby na pokaz, afiszując się swoimi znajomościami czy szczególnymi relacjami z osobami co najmniej "pół tonu" od niej wyżej. Kiedy popełniała błędy, te stawały się przedmiotem nieustannych rozmów, a nawet plotek wśród pracowników, w obecności których osoba ta demonstratywnie płakała, wpadała w histerię, by szantażować swoje otoczenie. Chciała w ten sposób zobowiązać je do uległości, współczucia i okazywania jej bezwzględnego posłuszeństwa.

W zachowaniach tej osoby uderzał przede wszystkim fałsz, nieprawdziwość, przesada. Potrafiła z banalnej sprawy zrobić „burzę w szklance wody”. Byle głupstwo mogło wywołać w niej niewspółmierną do bodźca reakcję emocjonalną. U takiej osoby płacz, rozpacz, przerażenie, dość łatwo przechodziło w nieopanowaną radość, miłość w nienawiść, a zachwyt wobec kogoś w obrzydzenie do niego. Jako pełniąca funkcję kierowniczą nie znosiła żadnego sprzeciwu, głosu krytyki, chyba że wypowiadał je ktoś, kto sytuował się społecznie wyżej od niej albo od kogo była i nadal jest uzależniona.

Teatralna przesada takiego zwierzchnika była w istocie maską dla otoczenia, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w ten sposób może innymi manipulować, a przy okazji wykorzystywać do własnych celów. Ta osoba tym silniejszą wywierała na innych presję emocjonalną i tym bardziej była wobec nich ekspresyjna, im sama była wewnętrznie przekonana (co wielokrotnie powtarzała mojemu rozmówcy) o słuszności swojego stanowiska. Jej agresja i arogancja wobec innych była tym większa, im mniej dotykała niej samej. Dla niej ważne było to, jak inni ją postrzegali, oceniali, toteż nie koncentrowala swojego wysiłku na pracy, na zaangażowaniu koniecznych sił i wartości, ale na kombinowaniu, jakby tu je można było obejść, jakby tu uzyskać to samo, co mają inni, ale jak najmniejszym kosztem i wysiłkiem.

Jak stwierdził mój rozmówca - wypaliła się przestrzeń do sensownej pracy. Postanowił uwolnić się od osoby o dwoistej osobowości, od kogoś, kto był w jednych sytuacjach jak doktor Jekyll, przyjazny i miły na zewnątrz, a w rzeczywistości, kiedy musiał o cokolwiek prosić, zabiegać dla studentów czy współpracowników - natrafiał na potwora czy wampira typu Mr. Hyde. Zrozumiał, że nie da się pracować w szkole, w której ktoś taki komunikuje otoczeniu, by uwodziło go komplementami, fałszywymi pochlebstwami, byle tylko utrzymać fałszywe, zakłamane mniemanie o sobie.

Niektórzy dają się nabrać na tę pozę, będącą urojonym wyobrażeniem siebie, a sprzedawanym otoczeniu jako rzeczywiste. Wiele osób już wcześniej poznało się na tej schizoidalnej postaci i postanowiło odejść lub nie przedłużać umowy o pracę. Taka osoba może uważać się za świetnego zwierzchnika, troskliwego pracodawcę, kierownika jednostki akademickiej, ale zawsze będzie czuć się pokrzywdzoną czy zdradzoną, jeśli ktokolwiek z jej otoczenia ośmieli się nie podzielać jej punktu widzenia. W sytuacjach trudnych, kryzysowych taki przełożony żyje najczęściej życzeniowymi urojeniami, toteż może mu się wydawać, że jest uwielbiany czy też ma wielu adoratorów, chociaż jest w istocie zupełnie inaczej.

Każdy docierający do takiej osoby sygnał, że ludzie jej nie ufają, że się jej boją, że jej nie lubią, że nawet nią pogardzają, przetworzy na takie dane, które pozwolą jej temu zaprzeczyć. Musi zatem pozbyć się ze swojego otoczenia każdego, kto przeciwstawia się jej, odsłania jej maskę, ujawnia zmienność i fałszywą grę, by móc w otoczeniu jawić się bezpiecznie jako ten dobry, szlachetny dr Jekyll. Sytuacyjnie będzie zaś spychać do podświadomości swoją prawdziwą naturę, by wywierać dobre wrażenie na tych, którzy jeszcze nie poznali się na jej naturze.

Często takie osoby mają poczucie bycia niezrozumianymi przez otoczenie mimo, że – jak im się wydaje - są dla niego kimś wspaniałym. Środowisko to doskonale potrafi wykorzystać i tak schlebiać i ulegać owej osobie, aby wyzyskać ją dla siebie. Nie jest ważne to, że przełożony będzie miał obiektywne powody do niezadowolenia z ich złej pracy lub zaniedbań, gdyż zawsze będzie można mu wmówić, kto go tak naprawdę kocha, wielbi i szanuje. On potrzebuje chociażby namiastek sukcesów, toteż w sytuacjach konfliktowych stanie po stronie tych, którzy go oszukują, koloryzując zbieżny z jego oczekiwaniami świat, niż po stronie tych, których wkład w pracę jest wielokrotnie wyższy, ale są zbyt prawdomówni i wciąż czegoś od niego oczekują (są roszczeniowi, a to jest niemoralne).

Taka osoba musi mieć wokół siebie audytorium posłusznych i pochlebców, którzy podtrzymają w niej potrzebę prowadzenia podwójnej gry. Mimo, że wszyscy się z niej już od dawna śmieją, jej wciąż wydaje się, że ją wielbią. Będzie zatem fałszować sygnały zwrotne płynące z otoczenia, interpretując je na własna modłę. Szef jako patologiczny kłamca, będzie wabił otoczenie, kokietował je, byle tylko zyskać poparcie dla jego zbawienia.

Kiedy kalejdoskop nastrojów szefa staje się dla otoczenia nie do zniesienia, rozpoznając to, usiłuje nad tym panować przez swoich wywiadowców, donosicieli, tzw. drugie ucho. On musi wiedzieć, co inni o nim sądzą, jak go postrzegają, by móc w odpowiednim momencie się ich pozbyć. Oni są zagrożeniem dla jego świata życia, toteż będzie niszczył wszystko, co sam zechce, nie bacząc na negatywne tego skutki, także dla innych. Nic dziwnego, że będzie stwarzał sobą i w związku z sobą atmosferę napięcia, lęku, obaw i niezrozumienia.

Taka osoba musi mieć zawsze kogoś, kim będzie manipulować, bawić się nim, by skłonić do adoracji, usłużności, podtrzymującej mniemanie o własnej wielkości. Ona nigdy nie ma poczucia przyczynienia się do porażki, niepowodzeń czy strat. Wszyscy są temu winni, tylko nie ona, bo przecież ona jest wspaniała, wyjątkowa. W jej hierarchii wartości przeważa idea: „przetrwania za wszelką cenę”, a więc taka, która zawsze będzie godzić w godność drugiego człowieka.

Cóż mogłem powiedzieć mojemu interlokutorowi? Ciesz się wolnością i godnością.

06 lutego 2012

Dlaczego język angielski jako język obcy ma być podstawowy i jedyny w kształceniu pedagogów?


Prof. Bogusław Milerski zwraca uwwagę na niezwykle istotną kwestię w procesie kształcenia studentów pedagogiki, która wiąże się z wymaganą w ramach standardów ksztalcenia znajomością języka obcego do czytania literatury specjalistycznej, jak i przygotowywania się do pracy w tym zawodzie, także poza granicami naszego kraju. Pisze, co nastepuje:

We wszystkich uczelniach trwają prace nad nowym opisem kształcenia. W KRK dla szkolnictwa wyższego dużą rolę wiąże się z kształceniem w zakresie języka obcego: studia licencjackie - znajomość na poziomie B2, a magisterskie - na poziomie B2+ oraz dodatkowo umiejętność wypowiadania się i pisania fachowych tekstów. Te umiejętności muszą być weryfikowalne, co oznacza że lektoraty/konwersatoria pedagogiczne w języku obcym powinny być kontynuowane na studiach II stopnia.

Problem: KRK są niejednoznaczne. Raz jest mowa o “języku obcym” (H1A_U07, H1A_U09, H1A_U010, H2A_U07, H2A_U09, H2A_U010, analogicznie w naukach społecznych: S1A_U10, S1A_U011, S2A_U10, S2A_U011), innym razem o “języku obcym, uznawanym za podstawowy dla danej dziedziny (H1A_U08, H2A_U08, S1A_U09, S2A_U09).

Kto rozstrzyga o tym, który język jest uznany za podstawowy dla pedagogiki? W dokumentach poglądowych, opracowanych np. przez M. Nowak-Dziemianowicz, E. Muszyńską i B. Przyborowską, jednoznacznie stwierdza się, że tym językiem jest angielski.

Jeżeli tak się stanie, oznacza to marginalizację jednej z najważniejszych i najbardziej “płodnych” tradycji językowych w pedagogice, a mianowicie niemieckojęzyczną, a po drugie – utrudni projekty współpracy na poziomie wspólnych programów studiów między uczelniami polskimi i niemieckimi, a koniec końców utrudni start zawodowy absolwentom pedagogiki szukającym zatrudnienia na największym rynku pracy w Europie. Od pracownika przedszkola, domu dziecka czy instytucji pomocy społecznej szukającego pracy w Niemczech nie wymaga się znajomości angielskiego, lecz niemieckiego.

Dlaczego tak ważna kwestia ma być eksluzywistycznie wyznaczana odgórnie. Czy nie można było wpisać zamiast “język uznany za podstawowy” po prostu “język konferencyjny”?

Mleko się wylało .... Rozporządzenie zostało wydane, a minister zostawia tę kwestię do rozstrzygnięcia środowisku. Czy w takim wypadku nie powinniśmy zająć w tej sprawie stanowiska, uznając język niemiecki, obok angielskiego, za podstawowy dla pedagogiki? To rozstrzygnięcie może mieć fundamentalne konsekwencje dla przyszłej tożsamości pedagogiki.

Uznanie wyłącznie angielskiego za podstawowy język pedagogiki jest - akurat na gruncie pedagogiki - kuriozalne. Przecież to w tradycji niemieckojęzycznej ukształtowała się tożsamość, swoistość i odrębność pedagogiki jako dyscypliny naukowej, gdy tymczasem tradycja anglosaska miała i ma z tym problem.


Pani dr Anna Jurek w jednym ze swoich artykułów "Z historii nauczania języków obcych w Polsce - od średniowiecza do współczesności" przybliża nam dzieje nauczania języków obcych w naszym kraju:

OKRES POLSKI LUDOWEJ

Na wyższych uczelniach w ramach lektoratów studenci obligatoryjnie uczyli się języka rosyjskiego, a oprócz tego mogli uczestniczyć w zajęciach z innych języków europejskich. Początkowo były to następujące języki: angielski, francuski, niemiecki; później wprowadzono możliwość nauki włoskiego, hiszpańskiego, rumuńskiego, ukraińskiego, serbochorwackiego, słowackiego i łużyckiego. Zajęcia były prowadzone się na trzech poziomach zaawansowania: początkującym, średnim i wyższym. Studenci wyróżniający się w nauce mieli możliwość ubiegania się o skierowanie na wakacyjną praktykę językową za granicę, głównie do ZSRR, gdzie przyjeżdżała także młodzież z innych krajów socjalistycznych. Na wybranych kierunkach (filologie, filozofia, historia, archeologia, archiwistyka, prawo, religioznawstwo, medycyna, stomatologia, farmacja i in.) prowadzona była nauka łaciny. Później kilka ośrodków w kraju do programu wprowadziło również grekę. Na niektórych uczelniach były nadobowiązkowe lektoraty języka esperanto. Dla studentów-obcokrajowców organizowano obligatoryjny lektorat języka polskiego.
Studium Praktycznej Nauki Języków Obcych Uniwersytetu Jagiellońskiego już od 1953 r., jako pierwsze, swoją działalnością objęło wszystkich studentów. Wcześniej lektoraty były nieobowiązkowe

WSPÓŁCZESNOŚĆ

W roku 1990 reforma nauczania języków obcych zniosła monopol języka rosyjskiego w polskich szkołach. Wprowadzono możliwość nauki dwu dowolnie wybranych języków: w szkołach podstawowych i gimnazjach z czterech (angielski, niemiecki, francuski, rosyjski) i z sześciu w liceach (angielski, niemiecki, francuski, rosyjski, hiszpański i włoski).
Na wyższych uczelniach lektorzy nauczają już nie tylko języków europejskich, lecz także azjatyckich, np. chińskiego i japońskiego. Coraz większym zainteresowaniem cieszą się również języki naszych sąsiadów – ukraiński, litewski, fiński i estoński. Lista języków obcych w ofercie różnych placówek – w zależności od możliwości kadrowych i zapotrzebowania – stale się poszerza. Ostatnio dołączyły języki: portugalski, szwedzki, białoruski, czeski. Niektóre uczelnie zapewniają studia w języku angielskim.
Wprowadzono europejski system określania poziomów nauczania (Common European Level System). Przygotowuje się studentów do zdawania egzaminów międzynarodowych. Niektóre ośrodki zapewniają studentom naukę języka biznesu i innych języków specjalistycznych, np. ekonomicznego, prawniczego, budowlanego, bankowości, dla informatyków. W ostatnich latach objęto nauczaniem osoby z dysfunkcjami narządu wzroku, tworząc dostosowane do ich potrzeb specjalne grupy lektoratowe.

W oficjalnej decyzji Parlamentu Europejskiego i Rady Europy wszystkie języki europejskie są uważane, w ich formie mówionej i pisanej, za kulturalnie równoprawne w swej wartości i godności, i stanowią one integralną część kultur i cywilizacji europejskiej. Konieczne jest zachowanie różnorodności językowej i promowanie w krajach UE wielojęzyczności, z równym poszanowaniem wszystkich języków wspólnotowych, z uwzględnieniem zasady pomocniczości. UE propaguje dążenie do możliwie najwyższego poziomu znajomości i nauczania w kontekście permanentnej edukacji każdego człowieka w ciągu całego jego życia, a za nadrzędny cel nauczania uważa uczynienie uczących się jego kompetentnymi i biegłymi użytkownikami.