31 października 2011

Voice of MEN

Mało kto wie, że w Warszawie zapanował paraliż decyzyjny władzy mimo, iż jeszcze nie spadł pierwszy i obfity śnieg. Ten, jak zwykle, zaskoczyłby drogowców. Ktoś jednak, kto szedł po władzę, a jeszcze przed wyborami deklarował swoim wyborcom, że resort edukacji będzie wymagał radykalnej zmiany personalnej, powinien być do tego przygotowany. A tu, po wygranych wyborach, zapanowało pełne zaskoczenie. Nikt nie wie, także Premier D. Tusk, kim obsadzić Ministerstwo Edukacji Narodowej, a jeśli nawet wie, to nie chce tego ujawniać, by drapieżni dziennikarze nie rozszarpali kandydata(-ki) na strzępy.

Proponuję zatem zorganizowanie castingu na nowego ministra. Najlepiej, by tak jak w programie "Voice of Poland" posadzić za stołem jury przedstawicieli: nauki, oświaty, związków zawodowych i rodziców, którzy - nie widząc wchodzących na scenę (najlepiej w scenografii Kantora "Umarła klasa") - będą mieli za zadanie przekonać swoim programem do zatrudnienia ich na stanowisku sekretarza stanu w MEN, a może i wicepremiera.

Jak któremuś z jurorów spodoba się głos, treść wypowiedzi, technika przekonywania (uwodzenia) tłumów, to będzie mógł się odwrócić i zobaczyć - kto zacz? Takiemu jurorowi będzie przysługiwało prawo do zadania pytania, albo nawet całej serii a następnie poddania go własnemu przeszkoleniu.

Na widowni powinno zasiąść tysiąc uczniów różnych typów szkół i placówek opiekuńczo-wychowawczych, którzy będą mieli prawo do spontanicznego nagradzania wypowiadających się kandydatów (-ki) na ministra edukacji gromkimi brawami, wiwatami lub wręcz przeciwnie, będą mogli wyrażać swój sprzeciw zgodnie ze znanymi już formami oporu: gwizdami, obrzucaniem jajkami, paleniem kukły, itp. Mamy nadzieję, że widzowie tego castingu, wysyłając sms na swojego kandydata, dokonają właściwego wyboru ministra edukacji narodowej.

W końcu dzisiaj i tak najważniejsza jest opinia nie jurorów, ekspertów, ale tych, którzy wyślą najwięcej sms-ów. Cena jednego sms-a wyniesie tylko 3,99 +VAT. Numer zostanie podany na stronie SIO! Dzięki temu uratujemy nie tylko budżet MEN, ale i państwa. Wyłonieni zaś tą drogą najlepsi z kandydatów będą w wielkim finale walczyć o tytuł najlepszego MEN-a w Polsce i profesjonalny kontrakt w resorcie edukacji. A zatem czekamy na najnowszą edycję programu Voice of MEN.

30 października 2011

Głupota nie boli, choć przynosi wstyd


Podająca się za moją przyjaciółkę dyrektorka działu jednej z wyższych szkół prywatnych, goszcząc u mnie na obiedzie (patrz foto), pochwaliła się, jak manipuluje swoim pracodawcą. Wystarczy mówić mu to, co on chce usłyszeć, a następnie pozyskawszy zaufanie (tu wazeliny żałować nie można, bo i tak zwrócą się wszelkie koszty na nią poniesione), zacząć tak na niego wpływać (a niektóre kobiety to potrafią), by usunąć z tej placówki wszystkie osoby, które są od niej i jej bliskich mądrzejsze. Głupota nie boli, ale jak ją inni widzą, rozpoznają, a wszyscy dookoła się z niej śmieją, to wstyd. Nie może przecież być tak, że co coś zrobi, to jest źle, ma miejsce kolejna wpadka. Jak naraża firmę na straty, to trzeba znaleźć kozła ofiarnego wśród pracowników, byle tylko samej ocalić własną skórę.

Wprawdzie i tak niewiele chwyta z tego, jak jest postrzegana przez innych, ale najważniejsze jest dla niej wzmocnić swoją pozycję, oczyszczając teren z tych, którzy widzą, jak jest pusta i próżna. Tę taktykę wypróbowała już w innej instytucji, tyle tylko, że szybko się na niej poznali i ją z niej wylali. Trafiła kosa na kamień. Tym razem postanowiła, że tak łatwo wyrzucić się nie da. Wystarczy, że będzie miała wpływ na tego, który będzie mógł zniechęcać innych do dalszej współpracy, by sami odeszli ze szkoły. Na rynku jest tyle miernot gotowych do zatrudnienia się poniżej ceny (także osobistej), że nie ma z tym problemu. Gorszy pieniądz zawsze wypiera lepszy.

Sposób stary jak świat sprowadza się do owijania sobie pracodawcy wokół siebie tak, by wydawało mu się, że ma do czynienia z najbliższą i najwierniejsza przyjaciółką. Pracodawca, szczególnie wówczas, kiedy jest zdradzony przez bliską sobie osobę (np. wykładowcę czegoś), gdy ma wyjątkowego pecha, bo jakoś nikt nie chce mu już podać ręki, a w każdym razie nigdy nie wie, czy ktoś nie będzie chciał mu jej urwać, chętnie wynurzy się ze swoich trosk i zmartwień, problemów i skrupułów, a jej tylko o to chodzi. Już ma dostęp do wiedzy, którą może dalej manipulować.

Osaczenie szefa przybiera różne formy, co nie jest trudne, gdy ów szef jest sam, bo porzuciła go kolejna partnerka, czule ściskając się z kimś innym, by ten to zauważył. Zdradzony też zdradza. Koło się zamyka. Najważniejsze jest, by stać się jedynym powiernikiem spraw osobistych, bo dzięki temu można wiele zyskać. Zaprasza się takiego szefa do domu, urządza mu kolacyjki, popija winko, zabiera na różne party i imprezy, byle tylko wiedział, że dzięki niej nie będzie już samotny. Może zadzwonić o każdej porze, nawet w nocy, a ona wsiądzie w służbowy samochód i przyjedzie, by przytulić, pożalić się, wyściskać i dodać otuchy. Trzeba tez pilnować, by nie zdejmować nogi z gazu. Do usunięcia są wszyscy ci, którzy najwięcej i najlepiej pracują. Im więcej i im lepiej, tym dla nich gorzej.

Pracodawca musi być osaczony, by wiedział, że tylko dzięki niej może prowadzić swoją firmę z sukcesem. W końcu im będzie zatrudniał w niej więcej osób miernych, ale wiernych, posłusznych i lojalnych, donosicieli i intrygantów, to tym lepiej przyjdzie mu poczucie, że jest coś wart, że ma jakąś moc. Nie daj Panie Boże, żeby jakiś nauczyciel był niezależny. Owszem, może, ale tylko na takich warunkach, jakie stawia mu pracodawca. Jak ktoś chce mieć wyższą pensję, zachować etat, to musi dać pracodawcy to, co mu się zwróci z zyskiem, nawet, jak traci przy tym twarz. Zawsze można sobie wmówić, że w końcu i tak chodzi tu o kasę, więc można trzymać się w szachu tak długo, jak jest się dla siebie koniecznym. Podstawowa zasada w kontakcie z takim szefem brzmi: to ty masz mu dawać, bo on jest od brania. Jeśli sam przy tej okazji coś zyskasz, to pamiętaj, że w każdej chwili pracodawca może ci to odebrać pod dowolnym pozorem np. że pierwsze słyszy o tym czy o tamtym, albo że stracił do ciebie zaufanie, czyli gadka szmatka wynikająca z prywatnego układu zatrudnienia.

To prawda, że niektórych zatrudniać musi, bo inaczej nie miałby minimum kadrowego. To jest ból. Kasy jest coraz mniej. Studenci zalegają z czesnym. Ściągalność zaległości jest kiepska. Trzeba zatem ratować tę ruinę wizerunkowo. Wkleja się na stronę szkoły dużo zdjęć, opisuje je tak, jakby wydarzyło się w tej szkole nie wiadomo co, i liczy na wciągnięcie w orbitę własnych uzależnień kolejnych frajerów. Może dadzą się nabrać. Może uwierzą, że warto w tym miejscu studiować czy pracować. Od czasu do czasu pracodawca postanawia się odwdzięczyć swoim najwierniejszym służbom. Im wyższy stopień służalstwa, tym odleglejsze miejsce do spędzenia wypoczynku, by nie być widzianym. Tyle tylko, że nie przewidział, że na kanary, do Egiptu lub Grecji wyjeżdżają agenci akademickiej turystyki.

Szkoda, że nie dało się zabrać ze sobą prorektorów czy dziekanów, bo wówczas może byliby bardziej oddani. No tak, ale oni mają jeszcze inne zatrudnienia, ważniejsze. Zabrałoby się ze sobą niektórych profesorów, ale dla nich wyjazd w tamte miejsca i z nim nie jest passe. Oni wolą zarabiać w kraju, nawet na dodatkowych zajęciach czy w innym miejscu pracy. Pracodawca zabiera ze sobą sługusów na tyle daleko, by nie zobaczyli ich studenci. Może na takim wyjeździe knuć dalej swoje intrygi, a towarzyszący mu we wszystkim przyklasną. Ba, może nawet dorzucą jeszcze to czy owo. Po powrocie z narady wojennej szef jednak wezwie na dywanik nie tych, których musi mieć na etacie, ale tych do możliwej wymiany. A wspomniana dyrektorka zaciera ręce z radości, bo już ma na oku innych, którzy oddadzą się pracy bez reszty. Czyż nie o to tu chodzi – zapytała z filuternym uśmieszkiem - by ktoś pracował za nią, dla niej i na nią? Niech studenci zatem za to płacą. Coś za coś, czyli nic za nic. Wierność za wierność, zdrada za zdradę.

29 października 2011

Student żebrak, ale pan


często żyje ponad stan
ale chociaż wie że żyje, co zarobi to prze...
(…)
Student żebrak ale pan, jest to taki dziwny stan
ni to plebs jest ni to szlachta
rodem ze wsi, żyje w miastach
kto ich stworzył, kto to wie?
Studentowi nie jest źle


Tak śpiewał w PRL Andrzej Rosiewicz. Czy dzisiaj ten studencki stan się zmienił? Tak, gdyż do studentów – żebraków doszli jeszcze założyciele wyższych szkół prywatnych. Żebrzą gdzie tylko się da, by wydusić środki finansowe na swoje pseudoakademickie oferty kształcenia i oświecania narodu pod szyldem czegoś, co wiele wspólnego z tym nie ma.

Student nadal jest w jakiejś mierze „żebrakiem”, chociaż uzyskał już środki do walczenia o swoje. Jest Parlament Studencki, który może skutecznie wywrzeć presję na władze uczelni czy resortu nauki i szkolnictwa wyższego, by respektowane było prawo lub możliwa była jego zmiana. Cóż z tego, że zostały zmienione zasady stypendialne, jak w większości wyższych szkół prywatnych nadal nie są one albo ustalone, a jeśli są, to nie są wypłacane. Nawet te największe niepubliczne szkoły, które uzyskały środki na tzw. zamawiane przez MNiSW kierunki studiów nie wypłacają stypendiów. Dlaczego? Czy nie są w stanie wykonać tego zadania, nie zadbały o to, nikt nie ma na to czasu? Ci, którzy za to odpowiadają, pobierają pensje z czesnego studiujących, ale już w drugą stronę ta troska nie przejawia się w szczególnej aktywności. Zapewne, jak zaczną się bariery w płaceniu czesnego za studia, to władze szkoły obudzą się „z ręką w nocniku”, że nie ma już studiujących.

Wielkimi ogłoszeniami w toku rekrutacji kuszono kandydatów, by podjęli studia w danej szkole, ale już nie zapisano wielkimi literami, że atrakcyjnych stypendiów nie starczy dla wszystkich. No cóż, studenci sami są sobie winni. Mogli czytać ze zrozumieniem.

Podobnie, jak ci, którzy zgłosili się na tzw. uniwersytet trzeciego wieku, inaczej też określany mianem akademii seniora czy 60-latka. Z akademią niewiele ma to wspólnego, skoro prowadzącymi zajęcia są osoby z wykształceniem II stopnia, magisterskim. Czyżby liczono na to, że seniorzy, emeryci zrezygnują ze swoich emerytur, przekwalifikują się dzięki tym „pseudoakademiom” i pójdą do pracy? No tak, ale i tu działa magia symboli. Jak ktoś przez całe swoje dorosłe i zawodowe życie nie mógł studiować, to niech teraz ma chociaż tego namiastkę w postaci „indeksu”, „dyplomu” i uśmiechów. Chodzi tu przecież tylko i wyłącznie o to, by płacił ze swojej skromnej emerytury za to, że może być dowartościowany przez tych, którzy o swoją akademicką wartość zatroszczyć się nie potrafili, nie chcieli lub nie mogą. Im też to dobrze służy. Zawsze mogą poczuć się w roli nauczycieli „akademickich”, choć nimi de facto nie są, bo pierwszym naukowym stopniem akademickim jest doktor. Tak więc żeruje się na naiwnych, spragnionych, ufających, niespełnionych pod szyldem szkoły wyższej.

No i wreszcie kusząca oferta studiów, na które można być rekrutowanym non stop w niektórych wyższych szkołach prywatnych (ciekawe, co o tym sądzi Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego?). Chyba, że chodzi tu o przeciąganie studiujących z jednych szkół prywatnych do drugich? Tu poziom żebractwa przyjmuje ciekawą formę. Zawsze można łamać regulaminy studiowania, statuty, bo przecież i tak ich nikt nie czyta, a Polska Komisja Akredytacyjna jest w tej chwili w stanie reorganizacji, to zapewne jeszcze uda się przez rok wydusić nielegalnie trochę grosza.

Tak więc żebrzą studenci, którzy nie napisali prac licencjackich lub magisterskich w powyższych szkołach, by pozwolono im na dopełnienie tego obowiązku poza terminem obowiązującej sesji egzaminacyjnej. Żebrzą ci studenci ostatniego semestru i roku studiów, którzy mieli pecha, bo opiekunem ich pracy dyplomowej był zatrudniony na godziny nauczyciel akademicki, ale już od października w tej szkole nie pracuje, albo nie przedłużono z nim umowy o dzieło czy umowy zlecenia. Żebrzą, by ktoś zajął się ich losem, przejął opiekę nad ich pracą. Szkoda, że przez ostatnie semestry sami się nie zatroszczyli o siebie,. Bo przecież trudno, by jakikolwiek opiekun napisał za nich pracę magisterską. Nie pozostaną jednak osamotnieni ze swoim dylematem i troską. W końcu potrzebny jest im „papier”, „dyplom jak kwit na węgiel”, a założycielom tych szkół zależy na tym, by ci „studenci” płacili jak najdłużej i jak najwięcej.

Studenci żebrzą, by zajęcia odbywały się zgodnie z planem. Niestety, daremne żale… bo w wyższych szkołach prywatnych rządzą zatrudnieni na tzw. „umowy śmieciowe” nauczyciele z doskoku i nie mają czasu dla swoich studentów. Zresztą, przyjmuje się w ślad za podszeptem właściciela szkoły, że przecież i tak nie wszyscy chodzą na zajęcia, i tak nie wszyscy mają czas na studiowanie, że tu chodzi tylko o to, by stworzyć pozory studiowania i iść im na rękę jak tylko jest to możliwe. To na tę rękę się idzie, odwołując zajęcia, przesuwając je (w nieskończoność), wymieniając prowadzących. A co? A niech tam! Wiadomo przecież, że to jest tylko gra, zabawa w żebraną edukację. Czas zmienić i urealnić tę piosenkę:

Założyciel pewnej szkółki
jest żebrakiem z „wyższej” półki
często żyje ponad stan
chociaż żaden z niego pan.

27 października 2011

Nauka rządzi się wolnością


toteż nie można jej uczciwie uprawiać, jeśli jakakolwiek władza usiłuje ją cenzurować, dostrajać do własnych potrzeb czy oczekiwań. Niestety, jak stwierdziła uczestniczka XXIV Forum Pedagogów we Wrocławiu, jakie zorganizował Instytut Pedagogiki Uniwersytetu Wrocławskiego, kiedy przedstawiła w swoim środowisku oświatowym wyniki badań dotyczących szkolnictwa zawodowego, w czasie dyskusji została zaatakowana przez jednego z wizytatorów kuratorium oświaty. Przejawem krytyki z jego strony nie była wadliwa metodologia badań czy niewłaściwy sposób ich przeprowadzenia. Skądże znowu.

Wizytator - egotyk poczuł się dotknięty "w imieniu szkolnictwa zawodowego", którego - jego zdaniem - nie wolno krytykować publicznie. Jak widać, okazał się zwolennikiem prawdy "zamiatanej pod dywan", byle tylko nikt o niej nie słyszał. O szkole należy mówić i pisać tylko i wyłącznie pozytywnie, chwalić ją i jej nauczycieli, a co najwyżej ganić uczniów i ich rodziców. Skąd jeszcze biorą się takie "dinozaury nadzoru pedagogicznego"? Ciekawie muszą wyglądać raporty takiego wizytatora, który musi w nich zakłamywać rzeczywistość edukacyjną, by wypinać pierś po premie i ordery za "znakomite" osiągnięcia na "jego" terenie.

Pochwała należy się młodej doktor nauk humanistycznych w dyscyplinie pedagogika, że choć została skrytykowana przez starszego i - w jego mniemaniu -ważniejszego społecznie pracownika oświaty, to jednak nie lęka się i prowadzi zarówno dalsze badania, jak i upowszechnia tylko częściowo przecież "negatywny" oraz zdarzeń i procesów edukacyjnych. Warto podążać za swoją pasją i nie oglądać się na tych, którzy z nauką i sposovem prowadzenia badań nie mają nic wspólnego. Nauka rządzi się wolnością. Jak odbiorcy wyników badań są z nich niezadowoleni, to jest to tylko i wyłącznie ich problem. Badacz ma dociekać prawdy o interesującej go rzeczywistości, a nie - jak niektórzy rządzący - ma ją głosić czy sztucznie kreować. Jak władze oświatowe chcą mieć peany na swoją cześć czy podległych sobie placówek edukacyjnych, to niech dalej tworzą sobie fikcję i żyją w poczuciu "dobrze" spełnionego obowiązku. Widać, że wraz z nadchodzącymi chłodami wzrosło zapotrzebowanie na wazelinę.

25 października 2011

Pomarańczowa guma oświatowa


Ile jeszcze musi upłynąć lat, miesięcy czy tygodni, żeby społeczeństwo polskie uświadomiło sobie nonsens etatystycznej polityki oświatowej? Etatystycznej, to znaczy sprowadzającej sprawowanie władzy do zawłaszczania naszych dzieci - pod szyldem troski o nie w ramach edukacji publicznej, ale bez uwzględniania oczekiwań, potrzeb i aspiracji tych, którzy są pierwszymi i jedynymi wychowawcami swoich pociech. Klasycznym tego przykładem jest niczym nieuzasadniony przymus obniżenia wieku szkolnego. Tylko czekać aż władze zobowiążą biblioteki publiczne do wycofywania literatury psychologicznej i pedagogicznej na temat uwarunkowań dojrzałości szkolnej dziecka. Centralistyczny sposób zarządzania edukacją osiąga już szczyt absurdów, toteż dobrze się dzieję, że niektóre samorządy zaczynają się burzyć, buntować i unikać realizacji zadań, które władza im wmusza jako jedynie słuszne i konieczne. Ministerstwo edukacji narodowej od 1991 r. nieustannie realizuje identyczne schematy sprawowania władzy, jakie miały miejsce w państwie quasitotalitarnym (PRL). Tam też ustanawiano w centrum, co nauczyciele, dyrektorzy szkół i placówek mają realizować, w jaki sposób i jakim celom było to podporządkowane. Rozrastała się liczba posłusznych, miernych ale biernych urzędników, których rolą było sprawowanie kontroli i egzekwowanie pouczeń, nakazów i zakazów władzy.

Dzisiaj jest "demokracja", ale ... tylko i wyłącznie proceduralna. Kiedyś była "demokracja" socjalistyczna, a dzisiaj jest autokratyczna. Co za różnica. Zmieniła się tylko ideologia władzy. Obecna sugeruje, że wszystko, co ustanawia, jest dla dobra dzieci i ich rodziców, ale ich o to nie pyta, czy się z tym zgadzają, czy też tak to postrzegają. Władza autorytarna lepiej wie od obywateli, co jest dla nich dobre. Tym bardziej lepiej to wie MEN, który już jakiś czas temu ustanowił, że jeśli gminy chcą skorzystać z rządowego programu "Radosna szkoła", a więc chcą otrzymać dofinansowanie w 50% ze środków publicznych na rozbudowę własnej infrastruktury szkolnej, to muszą przyjąć warunki, jakie stawia im władza. Tych jednak min. Julia Pitera chyba nie weryfikowała pod kątem korupcjogennym? Wszem i wobec przyjęto za słuszne rozwiązanie, że każdy dofinansowywany przez MEN plac zabaw musi mieć gumowe podłoże w kolorze pomarańczowym. Nie innym, tylko pomarańczowym. Dlaczego? Zapewne dlatego, że musi kojarzyć się z kolorystyką Platformy Obywatelskiej.

Tyle tylko, że dofinansowywanie boisk nie jest ze środków tej partii politycznej, tylko z budżetu państwa, a więc z podatków wszystkich obywateli tego kraju, którzy je płacą. Niby dlaczego ustalono i narzucono gminom taki kolor? Dlaczego podłoże ma być z gumy, a nie z piasku czy tartanu? Kto miał w tym interes, by zmonopolizować przyszkolne place zabaw takim właśnie rozwiązaniem? Czym różni się zmuszanie przez resort edukacji inspektoratów oświatowych w okresie PRL do tego, by w szkolnych klasach wisiał portret sekretarza KC PZPR, od tego, jak zobowiązuje się obecnie gminy do uznania, by podłoże dla dofinansowywanych placów zabaw było z takiego, a nie innego materiału oraz w takim, a nie innym kolorze? Nareszcie ktoś się obudził w samorządach i stwierdził, że nie będzie korzystał z dotacji. Jest to jednak na rękę władzy, bo zorganizuje sobie jeszcze jedne konsultacje w pięciogwiazdkowych hotelach, z wystawnym posiłkiem i honorariami dla urzędników, którzy na ten czas wezmą z pracy urlop bezpłatny. Ba, będą środki na wysokie premie dla pracowników MEN, skoro zmienia się (czyżby?) minister edukacji i zbliża się koniec roku.

Red. Mariusz Kutka z Gazety Wyborczej pisze: Przez pierwsze dwa lata z "Radosnej szkoły" rozdano tylko 176 mln zł, za które do końca roku będzie gotowych 2,5 tys. placów. Niektóre gminy, które otrzymały dotacje, nie korzystają z nich. Wielkopolska w tym roku zrezygnowała z budowy 23 placów (powstaną 72), na Podkarpaciu zrezygnowano z 16 (będzie 56), na Mazowszu - z 39 (powstanie 208), a na Pomorzu - z 6(powstaną 62).(http://wyborcza.pl/1,75248,10528853,_Radosna_szkola__w_piachu.html#ixzz1boGST2V0)

Teraz czekamy na kolejny program rządowy pod szyldem "MEN" pod tytułem "Ratujmy kondycję fizyczną", bo jakoś im więcej jest boisk, hal; sportowych, basenów i placów zabaw, tym mniej uczniów chce chodzić na lekcje wychowania fizycznego. Proponuję uczynić je bardziej radosnymi. Niech MEN zafunduje stypendia tym uczniom, którzy będą chodzić na powyższe zajęcia w pomarańczowym kostiumie gimnastycznym (na basen - to w pomarańczowym kostiumie kąpielowym i czepku tez pomarańczowym). W ramach dowitaminizowania dzieci proponuję zamiast jabłek i warzyw - pomarańcze z logo wiadomej partii! Lamperia w szkołach też powinna być pomarańczowa. Inaczej obciąłbym subwencję.

A może znowu potrzebna jest nam pomarańczowa alternatywa?


24 października 2011

Pomóżmy uczniom z Kazimierza Dolnego w odbudowie ich szkoły





















































W Kazimierzu Dolnym nad Wisłą życie biegnie spokojnie. Na rynku mijają się wycieczki szkolne i studenckie, krajowe i zagraniczne. To miasto ma swój artystyczny klimat. O ile w większości tego typu miasteczek przeważają banki, apteki, sklepy odzieżowe i spożywcze, o tyle tu, niemalże, co krok jest galeria lub sklepik z bibelotami. Jeśli ktoś chciałby kupić książki, to nie ma na to szans. Musi jechać do Lublina lub do Puław. Tu przyjeżdża się na spotkanie ze sztuką, wspaniałe koncerty muzyczne i na spacery lub survivalowe sprawdziany własnej kondycji w parku linowym. O tej porze roku Kazimierz przygotowuje się do zimowego snu. Większość restauracji i kafejek jest czynna do 20-21.00.


Jeśli jednak tu będziecie, to nie zapomnijcie wejść do Restauracji „U Fryzjera”. Nie chodzi o to, byście w niej koniecznie coś konsumowali, chociaż tylko tu można zjeść w piątki i soboty do późnej nocy, gdyż kuchnia jest czynna do 1.00. „Ogolą” w niej portfele, ale nie będziecie żałować, gdyż serwowane dania są niezwykle smaczne. Znakomita i szybka obsługa sprawia, że każdy poczuje się tu dobrze. Nie to jednak jest najważniejsze. W tym lokalu prowadzona jest zbiórka pieniędzy na remont Gminnego Zespołu Szkół, który uległ w bieżącym roku groźnemu wybuchowi gazu, w wyniku którego nieprawdopodobnie dużemu zniszczeniu uległa znaczna część budowli. Kupcie cegiełkę wartości co najmniej 10 zł na odbudowę pięknej, a jakże dotkliwie zniszczonej konstrukcji budynku szkolnego.

Idąc ulicą Szkolną od strony rynku widać masywną konstrukcję położonego na lekkim wzniesieniu budynku o imponującej, masywnej zabudowie z XVI – XVII. Przed nim jednak są już rozmieszczone taśmy i znaki informujące o zakazie wstępu na jego teren, gdyż przebywanie na nim grozi niebezpieczeństwem. Nie wiadomo, w którym momencie może dojść do dalszych obsunięć i zniszczeń. Widać popękane mury. Kiedy jednak przejdziemy nieco dalej, dostrzeżemy na tyłach ogrom zniszczeń, jakich dokonał wybuch gazu. To jest ta niewidoczna od frontu część szkoły w jej starym skrzydle w pionie nad stołówką, która uległa całkowitemu zawaleniu. Do wybuchu gazu doszło na tyle wcześnie, że w tej części budynku nikogo jeszcze nie było. Dzięki temu nikomu na szczęście nic się nie stało, nikt nie ucierpiał fizycznie.

Uczniowie Gminnego Zespołu Szkół w Kazimierzu Dolnym od roku szkolnego 2011/2012 zostali pozbawieni miejsca do uczenia się. Ich edukacja może odbywać się poza budynkiem macierzystej szkoły, w różnych miejscach - najmłodsi mają lekcje na plebanii, starsze klasy Szkoły Podstawowej – w szkole w Dąbrówce, a gimnazjaliści i licealiści – w Zespole Szkół im. Jana Koszczyca Witkiewicza nad Wisłą, w dodatku na drugą zmianę.


Rada Miejska w Kazimierzu Dolnym podjęła w czasie wakacji decyzję o konieczności budowy nowej szkoły. Zostanie ogłoszony konkurs na koncepcję architektoniczno – programową nowej szkoły. Jak pisano w lokalnej prasie przed niespełna dwoma tygodniami: Równolegle realizowana jest sprawa uporządkowania terenu szkoły na ul. Szkolnej. Gotowa jest już dokumentacja techniczna rozbiórki zniszczonego skrzydła wschodniego i zabezpieczenia pozostałej części budynku. Obecnie władze czekają na wydanie pozwolenia na te działania. Prace prowadzone będą przy użyciu specjalistycznego sprzętu o dalekim wysięgniku, który ustawiony na ulicy Szkolnej sukcesywnie będzie kruszył budynek. Kamienna tablica pamiątkowa z tego budynku oraz cembrowina starej studni znajdującej się tuż obok zostaną zabezpieczone i z czasem wykorzystane być może w nowym miejscu. http://www.kazimierzdolny.pl/news/co_slychac_w_sprawie_szkoly/12961.html

Pieniądze w wysokości 300 tys. zł na uporządkowanie terenu Gminnego Zespołu Szkół zostały też przekazane przez rząd z tzw. rezerwy celowej. Szkoła jest jednak całkowicie wyłączona z użytkowania. Jedynie na przylegającym do niej boisku młodzież może bezpiecznie rozgrywać mecze.

Jeśli uwielbiacie przyjeżdżać do Kazimierza, to pamiętajcie o uczniach pozbawionych swojej szkoły. Każda cegiełka przybliża im szansę powrotu do niej.

(fotografie - autor).

21 października 2011

Miernik wychowania. . . w korku

Jechałem z przyjaciółmi samochodem z zainstalowanym CB-radio. Nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie fakt, że za Piotrkowem Trybunalskim stanęliśmy w korku. I staliśmy. . . 2 godziny!!! Nawet w wiadomościach Polskiego Radia, którym kieruje red. Dąbrowa ostrzegano, że ów korek jest na 8 km. Co robić? Zawrócić czy jednak czekać z nadzieją, że minister Grabarczyk nie pozwoliłby ludowi bezsensownie trwonić czas na drodze bez żadnej informacji, bez okazania szacunku kierowcom. Wprawdzie Polska jest w budowie, ale chyba tylko przed wyborami, bo po 9 października nie ma już sensu liczyć na cokolwiek. Stoimy i słuchamy, co mówią kierowcy (głównie) TIR-ów.

Antonina Gurycka pisała, że to, co i jak ludzie komunikują sobie, jest miernikiem ich wychowania. Nie ma szans, żebym zdążył wszystko zanotować. Dialogi są jednak wskaźnikiem wykształcenia i wychowania. Niechby nauczyciele posłuchali, co jak mówia absolwenci ich szkół:

Koledzy, da radę ten korek objechać?

Stój k. . . . a i czekaj.

Jak byśmy wszyscy wyszli na ulice, . . To nie Hiszpania k. . . . . Go mać.

Parę lat i kierowców nie będzie.

To bida na kółkach będzie k. . . . .

A co mi tam, kto jest w sejmie. Oni tam nie mają żadnego wykształcenia. Ja mam maturę, ale wszystko pójdzie w pi. .du pod młotek. Taki k. . . . a ma emeryturę 15 tys. zł.

Ja skończyłem w 3 lata zawodówkę. W komunie były studia w dwa dni, a tu k. . . . . człowiek się uczy. Trzeba mieć wujka, żeby ci dali w 3 dni wykształcenie.

Teraz tych młodych kierowców się nie szkoli.

W Polsce musisz mieć prawo do przewożenia rzeczy. Nie wystarczy prawo jazdy. Wyciągają z ludzi pieniądze. Dopóki u nas nie powstaną związki zawodowe kierowców, to tak będzie.

-Jednemu płacą 5 zł za godzinę, a jak mu się nie podoba, to inny przyjdzie za 1zł.

Zaraz mi się czas pracy skończy, nie ma parkingu, zatrzyma mnie inspektor i mi wypier. . . . . , no co go to obchodzi i ukara mnie.
Tu jest gorzej zajeb. . . , niż w Pekaesie do Lichenia.

Stoimy nie przez drogowców, tylko przez tych, co wjeżdżają z boku.

O ch. . . wam chodzi? Jest wolny kraj. Każdy robi, co chce.

My mamy gorzej stoimy. Wszędzie mają lepsze drogi, obwodnice, tylko u nas pier. . . . się z nimi już tyle lat.

Wyłączyliśmy. Władza nie słucha. Nie potrzebuje wiedzieć, bo na spotkaniach z uzgodnionymi wyborcami tylko z pozoru przypadkowo padnie pytanie: "Jak żyć Panie Premierze?"

Jak w korku.