Prof. Zbyszko Melosik pisząc o świecie konsumpcji, w którym wytwarza się u osób zorientowanych na konsumpcję sztuczne potrzeby i kompetencje, odwołał się do metafory „instant”. Wskazuje ona na to, że pod wpływem szybko i dynamicznie zmieniającej się codzienności można kształtować w nas nawyki do życia w natychmiastowości. Wszystko musi być szybko, łatwo i przyjemnie tak, by nie wymagało to od nas jakiegoś szczególnego wysiłku czy nakładu środków. Współczesna młodzież oczekuje natychmiastowości, nie chce i nie umie czekać – zresztą dominujący przekaz ideologii konsumpcji brzmi: ”nie odkładaj życia na później”. (Pedagogika kultury popularnej, w: Pedagogika. Subdyscypliny i dziedziny wiedzy o edukacji, tom 4, red. B. Śliwerski, Sopot: GWP 2010, s. 140)
Co jednak mają począć rodzice, którzy wysyłają dziecko na kolonię czy zimowisko, albo na półkolonie czy zimowe zajęcia w mieście pozostawiając je pod opieką fast pedagoga, a więc kogoś, kto w trybie wyjątkowo szybkim i nie wymagającym szczególnej wiedzy, refleksji, kwalifikacji czy sprawności uzyskał dyplom pedagoga?
Porównajmy, ile godzin "edukacji" w ramach kursu kwalifikacyjnego dla wychowawców kolonijnych wystarczy, by podjąć się przez 24 godziny na dobę odpowiedzialnej roli pedagoga, a ile, by podawać drinki, schabowe lub zajmować się manicure?
Szkolenie „specjalistów” w zakresie stylizacja paznokci trwa 30 godzin. Kurs w tym zakresie trwa 4 tygodnie, a zajęcia mają miejsce w dni robocze - dwa-trzy razy w tygodniu. Podstawy psychologii i obsługi klienta wynoszą w ramach tego szkolenia 1 godzinę. Czego uczą na tych zajęciach? Rzecz jasna technik manipulowania klientem, by był zadowolony z oferowanej mu usługi, bo przecież o żadnej innej psychologii mowy być nie może. Ważniejsza od tego jest wiedza na temat budowy paznokcia, bo wynosi już 2 godziny. Na szczęście na nauczenie żelowej i akrylowej metody nakładania tipsów przewidziano już 22 godziny. To wystarczy. Nawet na stylizację i zdobnictwo zaplanowano 2 godziny zajęć. A jak ktoś chce szybko i przyjemnie zostać przygotowany do profesjonalnej obsługi konsumenta w zawodzie barman - kelner oraz poznać przy tej okazji organizację usług gastronomicznych, to musi już zaplanować na swoją edukację aż 100 godzin!
A wychowawcą kolonijnym (zimowiskowym) może zostać każdy, kto ma ukończone 18 lat, posiada co najmniej średnie wykształcenie i ukończy …. 25 godzinny kurs z wynikiem pozytywnym. W tym czasie pozna organizację wypoczynku dzieci i młodzieży, organizację zajęć w placówce wypoczynku, planowanie pracy wychowawczo - opiekuńczej, obowiązki wychowawcy grupy, zajęcia kulturalno – oświatowe oraz zagadnienia z zakresu turystyki i hotelarstwa. To wszystko. Żadnej pedagogiki, żadnej psychologii.
Znakomicie. Dzięki takiemu szkoleniu będzie mógł przygotować dzieci lub młodzież, z którą przyjdzie mu prowadzić zajęcia wolnoczasowe, rekreacyjne i opiekuńczo-wychowawcze do sprawdzenia się w tym, co wyznacza kulturę typu instant:
- fast food (jak się najeść w najbliższym McDonalds i napić kawy „W biegu cafe” ),
- fast sex (jak szybko i bezpiecznie zaspokajać swoją seksualność) i
- fast car (jak przy użyciu połączenia internetowego w telefonie komórkowym odwiedzić Muzeum Narodowe w Warszawie).
Z wakacji spędzonych z takim wychowawcą wszyscy wrócą zadowoleni. Fast.
06 października 2010
05 października 2010
A to feler....
Ukazała się książka, której tytuł - Myśl pedagogiczna na przestrzeni wieków. Chronologiczny słownik biograficzny (Kraków 2010), wzbudza zainteresowanie. Kiedy jednak zajrzymy do środka i zaczniemy analizować tylko pewne jej fragmenty, to okaże się, że jest to rozprawa niestarannie przygotowana pod względem merytorycznym, a nade wszystko historycznym.
O ile sam zamysł, by ukazać bardzo syntetycznie ewolucję myśli pedagogicznej od starożytności do współczesności jest bardzo ciekawy i godny podkreślenia, gdyż tego typu analiz jest u nas ciągle jeszcze mało, o tyle włączenie do tego wyboru 660 biogramów przedstawicieli tej myśli na przestrzeni wyróżnionych tu epok jest mało nowatorski i nie spełnia założonego przez autorkę kryterium reprezentatywności. Nie tylko, że nie wzbogaca już istniejących na naszym rynku leksykonów, wydań encyklopedycznych czy słowników pedagogicznych, to ponadto zawiera błędy, które nie powinny mieć miejsca. Niestety, wydanie książki stało się faktem, a zatem ci czytelnicy, którzy z racji mniejszego doświadczenia i wiedzy nie będą w stanie dostrzec błędów merytorycznych (historycznych, faktograficznych, biograficznych), przyjmą treść z „dobrodziejstwem inwentarza” jako zgodną z prawdą i będą je powielać.
Źle się dzieje, że recenzent nie dostrzegł kardynalnych niedociągnięć. Jeśli już od pierwszej strony "Wstępu" pojawia się błąd imienia wielokrotnie cytowanego czy przywoływanego naukowca (a dotyczy to Sławomira Sztobryna, któremu przypisano imię Stanisław), to zaczynam powątpiewać, czy aby warto tę pracę dalej czytać. Spróbowałem. Kiedy jednak autorka nie wie, że wymienieni przez nią dwaj profesorowie: Tadeusz Wujek i Ryszard Więckowski już od 8 lat nie żyją, a Janusz Twardowski nigdy nie był katolickim pedagogiem, gdyż cały przytoczony biogram dotyczy Janusza Tarnowskiego, to pomyślałem sobie, że wystarczy. Po co wprowadzać biogramy współczesnych, którzy swoją aktywnością zawodową i twórczą wciąż jeszcze zapisują kolejne karty osiągnięć, a tu podaje się wybrakowane dane o ich publikacjach czy miejscach pracy?
Po co nam Słownik biograficzny, którego treść rozmija się z faktami? Jaką wartość poznawczą może mieć zbiór danych o współczesnych pedagogach, które u niektórych zatrzymują się na początku lat 90. XX w. mimo, iż publikowali także w I dekadzie nowego stulecia? Przecież to pomniejsza ich status naukowy. Autorka stwierdza we wstępie, że nie była w stanie uwzględnić w prezentowanym opracowaniu wszystkich autorów i ich dorobek, toteż zaproponowała nam jedynie reprezentatywną, a tym samym niepełną grupę uczonych, również żyjących. Przyjętym kryterium ich umieszczenia w słowniku były innowacyjny i znaczący dorobek w dziedzinie myśli pedagogicznej, a także… osiągnięty wiek życia. (s. 10).
Dość osobliwe to kryteria. Co gorsza, z treści biogramów nie wynika żadna wiedza na temat wkładu omawianych autorów w myśl pedagogiczną. Jeśli bowiem za taką uznać wymienienie jedynie tytułów ich rozpraw (na domiar tego - nie wszystkich) i podanie lapidarnych informacji z życia, to tytuł niniejszej książki rozmija się z jej zawartością. Komu i po co taka książka? To ja już wolę książkę Czesława Kupisiewicza „Szkice z dziejów dydaktyki”, którego notabene autorka w ogóle nie dostrzega w swoim słowniku, bo jest w niej zawarta ewolucja myśli dydaktycznej w skali światowej, od starożytnych po współczesnych.
Czego nie wiedzą władze ZNP i prezydent B. Komorowski?
Z pewnym opóźnieniem miałem możliwość zapoznania się z treścią ostatnich numerów „Głosu Nauczycielskiego” i ze zdumieniem w jednym z nich (nr 37, s.3) znalazłem artykuł, którego tytuł został mocno wyeksponowany tłustym drukiem i większą czcionką: W Polsce jest potrzebna Rada Edukacji Narodowej”. Tekst został opatrzony fotografią, na której widnieje pani minister edukacji narodowej Katarzyna Hall u boku Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego i czołowi działacze ZNP (prezes Sławomir Broniarz, wiceprezesi – Krzysztof Baszczyński i Jarosław Czarnowski oraz pani, której nazwiska w tym artykule nie podano).
Nie widziałem dementi MEN w tej sprawie, a powinno się ono pojawić na stronie resortu edukacji, gdyż wprowadza się opinię publiczną w błąd, sugerując ową fotografią, że sama minister nie wie, co powołała już do życia. W tekście tym pisze się bowiem o tym, że: Związkowcy przedstawili prezydentowi m.in. ideę powołania Rady Edukacji Narodowej. – Chcielibyśmy, aby prezydent zainicjował debatę na temat długofalowej edukacyjnej polityki państwa, określenia celów strategicznych szkoły polskiej, nie w perspektywie roku, dwóch, kadencji Sejmu, lecz dziesięciu, piętnastu lat – mówił prezes ZNP.
Zastanawiam się nad tym co tą relacją organ prasowy ZNP chciał nam przekazać? Czy to, że jego najwyższe władze nie wiedzą o powołaniu w 2008 r. przez minister K. Hall Rady Edukacji Narodowej, czy może to, że ona w ogóle nie działa i trzeba powołać ją raz jeszcze? Jeśli prezes ZNP nie ma pojęcia o powołaniu już takiej Rady, to fatalnie, ale jeśli chciano uzmysłowić pani minister, że ona jest organem fikcyjnym i jedynym ratunkiem na jego reaktywowanie jest powołanie nowej Rady Edukacji Narodowej, to być może jest to jakiś sposób na odsłonę pozoru.
Prezes Broniarz – jak podaje autor (mk) artykułu przypomniał, że powołanie takiej Rady jest (…) konieczne, ponieważ zdarzają się ministrowie edukacji, którzy z MEN czynili „rodzaj gry politycznej”, wykorzystując go do swoich celów. (…) Z tym zarzutem - jako kierowanym zapewne pod adresem innych niż SLD partii politycznych - bym się nie zgodził, bo doskonale wiemy, że ta lewicowa formacja czyniła ze swej władzy w MEN takiż właśnie instrument.
Natomiast dziwię się, że sam prezydent mógł w czasie tego spotkania stwierdzić: (…) że warto takie gremium powołać”. To prezydent też nie wie, co się dzieje w oświacie? Nie ma doradców, którzy by go do takiego spotkania z władzami ZNP przygotowali?
Nie widziałem dementi MEN w tej sprawie, a powinno się ono pojawić na stronie resortu edukacji, gdyż wprowadza się opinię publiczną w błąd, sugerując ową fotografią, że sama minister nie wie, co powołała już do życia. W tekście tym pisze się bowiem o tym, że: Związkowcy przedstawili prezydentowi m.in. ideę powołania Rady Edukacji Narodowej. – Chcielibyśmy, aby prezydent zainicjował debatę na temat długofalowej edukacyjnej polityki państwa, określenia celów strategicznych szkoły polskiej, nie w perspektywie roku, dwóch, kadencji Sejmu, lecz dziesięciu, piętnastu lat – mówił prezes ZNP.
Zastanawiam się nad tym co tą relacją organ prasowy ZNP chciał nam przekazać? Czy to, że jego najwyższe władze nie wiedzą o powołaniu w 2008 r. przez minister K. Hall Rady Edukacji Narodowej, czy może to, że ona w ogóle nie działa i trzeba powołać ją raz jeszcze? Jeśli prezes ZNP nie ma pojęcia o powołaniu już takiej Rady, to fatalnie, ale jeśli chciano uzmysłowić pani minister, że ona jest organem fikcyjnym i jedynym ratunkiem na jego reaktywowanie jest powołanie nowej Rady Edukacji Narodowej, to być może jest to jakiś sposób na odsłonę pozoru.
Prezes Broniarz – jak podaje autor (mk) artykułu przypomniał, że powołanie takiej Rady jest (…) konieczne, ponieważ zdarzają się ministrowie edukacji, którzy z MEN czynili „rodzaj gry politycznej”, wykorzystując go do swoich celów. (…) Z tym zarzutem - jako kierowanym zapewne pod adresem innych niż SLD partii politycznych - bym się nie zgodził, bo doskonale wiemy, że ta lewicowa formacja czyniła ze swej władzy w MEN takiż właśnie instrument.
Natomiast dziwię się, że sam prezydent mógł w czasie tego spotkania stwierdzić: (…) że warto takie gremium powołać”. To prezydent też nie wie, co się dzieje w oświacie? Nie ma doradców, którzy by go do takiego spotkania z władzami ZNP przygotowali?
03 października 2010
Pseudohumanistyczny menedżeryzm oświatowy i akademicki
W transmitowanym dla TVN-24 wywiadzie, jakiego udzielił w ub. tygodniu Jackowi Żakowskiemu i Jackowi Pałaszyńskiemu znany politolog Francis Fukuyama w ramach konferencji "Europa i świat 30 lat po zwycięstwie polskiej Solidarności" w Gdańsku, pojawiły się kwestie, które są niezwykle istotne także dla debaty publicznej w naszym kraju o kondycji społeczeństwa postindustrialnego, w tym także edukacji różnych szczebli. Po pierwsze niezwykle trafne jest jego ostrzeżenie, by nie wyciszać, nie redukować wiedzy i debat na temat społecznych oraz politycznych totalitaryzmów, gdyż współczesna młodzież urodziła się w dobie posttotalitarnej. Nie doświadczyła zatem w swoim życiu tego, czym jest ów ustrój czy sposób sprawowania władzy. Fukuyama przypomniał, że system ten dążył do całkowitego sprawowania kontroli nad społeczeństwem, włącznie z rodziną jako jego podstawową komórką.
Dzisiaj możemy spotkać takie korporacje czy przedsiębiorstwa, szkoły i uczelnie, których właściciele podporządkowując sobie bezwzględnie pracowników, traktując ich jak „niewolników” przez uzależnianie ich od dostępu do środków na życie, uzurpują sobie prawo do ingerowania w ich życie osobiste, rodzinne. Ich celem jest całkowite niszczenie więzi obywatelskich, pracowniczych, ale i wolności obywatelskich, praw pracowniczych i całkowite wyłączenie praw każdej z osób do indywidualności. W tym celu niszczą więzi społeczne i istniejące zaufanie społeczne, by dzieląc ludzi i antagonizując relacje między nimi, sprawniej nimi manipulować i rządzić. Pisze o tym w swojej najnowszej rozprawie Sławomir Banaszak:
Narcystyczni szefowie cechują się dogmatyzmem myślenia, konformizmem wobec autorytetów. Ponadto manipulują i uprzedmiotawiają ludzi, żądając jednocześnie pełnej akceptacji, a nawet podziwu dla swoich poczynań, a także nieustannego potwierdzania swej wielkości, inteligencji i talentu, co wiąże się raczej z niską samooceną, aniżeli z przekonaniem o własnej nieomylności. Tego tupu postawy dotykają menedżerów czy właścicieli przedsiębiorstw, którzy korzystają z pożytków wysokiego wzrostu gospodarczego. Banaszak zatem pyta: Czy jednak uciekanie się do prostego rozkazodawstwa, uleganie przekonaniu o własnej nieomylności, wreszcie korzystanie z „metod” zarządzania obcych nawet pastuchowi (jak krzyk, poniżanie), charakterystyczne jest dla niektórych menedżerów, czy też rzeczywiście jest domeną wszystkich tych, którzy, zwłaszcza w czasach gospodarczo trudnych, kierują pracą ludzką?
Otóż to. Warto sięgnąć do książki Eugenii Potulickiej i Joanny Rutkowiak (Neoliberalne uwikłania edukacji, Impuls, Kraków 2010), by zobaczyć, jak tego typu menedżeryzm upełnomocniany jest w edukacji powszechnej i wyższej przez procesy neoliberalnego rynku. Publicysta Piotr Wierzbicki określa powyższy typ panoszących się postaw „kierowniczych” mianem zepsutego środowiska intelektualnego. Tacy menedżerowie to gnidy, które emanując wdziękiem, żerują na ludzkiej naiwności, w wyrafinowany i specyficzny sposób depczą ludzką godność. To gnidy, wyrafinowani oszuści, ludzie interesu, cyniczni gracze, dla których wszelkie przejawy etosu są traktowane w kategoriach „bycia harcerzykami”, bezczelnie naznaczający swoje słowa i działania kłamstwem. Jak pisze Wierzbicki: Nie szukajmy gnid wśród chłoporobotników, kasjerów i sprzątaczek. Szukajmy ich raczej wśród rektorów, redaktorów i artystów.
„Solidarność” udowodniła – mówił Fukuyama – że aspiracje totalitaryzmu nie mogły się ziścić, że nie jest możliwe pozbawienie obywateli ich praw do działalności indywidualnej i społecznej przez jakiekolwiek władze. Dzisiaj trzeba tworzyć formy społecznej kontroli władzy, rozliczać je z respektowania praw, a nie tylko wyników ekonomicznych. Konieczna jest większa troska o osoby wykluczone w społeczeństwie, ale nie taka, która traktuje te podmioty instrumentalnie, by budować własny kapitał kosztem rzeczywistego zmieniania warunków ich życia i dostępu do pożądanych wartości. Trzeba zmniejszać różnice społeczne, wspierać osoby ubogie, wykluczane społecznie, by miały one szanse własnego rozwoju. Nie warto podważać obecności religii, gdyż jest ona – zdaniem Fukuyamy - źródłem kultury. To dzięki niej możliwe jest skupianie się ludzi wokół wspólnych wartości, wspólnego języka, symboli i celów. To Jan Paweł II udowodnił, jak można dostosować Kościół do nowoczesnej demokracji. Warto zatem kierować się w służbie publicznej na budowanie społeczeństwa obywatelskiego z elementami możliwej w nim kontestacji, opozycji, rozwijania się w nim różnych ideologii. Ludzie muszą mieć możliwość rzeczywistego partycypowania w zmianie władzy i w możliwościach jej wybierania.
Dzisiaj możemy spotkać takie korporacje czy przedsiębiorstwa, szkoły i uczelnie, których właściciele podporządkowując sobie bezwzględnie pracowników, traktując ich jak „niewolników” przez uzależnianie ich od dostępu do środków na życie, uzurpują sobie prawo do ingerowania w ich życie osobiste, rodzinne. Ich celem jest całkowite niszczenie więzi obywatelskich, pracowniczych, ale i wolności obywatelskich, praw pracowniczych i całkowite wyłączenie praw każdej z osób do indywidualności. W tym celu niszczą więzi społeczne i istniejące zaufanie społeczne, by dzieląc ludzi i antagonizując relacje między nimi, sprawniej nimi manipulować i rządzić. Pisze o tym w swojej najnowszej rozprawie Sławomir Banaszak:
Narcystyczni szefowie cechują się dogmatyzmem myślenia, konformizmem wobec autorytetów. Ponadto manipulują i uprzedmiotawiają ludzi, żądając jednocześnie pełnej akceptacji, a nawet podziwu dla swoich poczynań, a także nieustannego potwierdzania swej wielkości, inteligencji i talentu, co wiąże się raczej z niską samooceną, aniżeli z przekonaniem o własnej nieomylności. Tego tupu postawy dotykają menedżerów czy właścicieli przedsiębiorstw, którzy korzystają z pożytków wysokiego wzrostu gospodarczego. Banaszak zatem pyta: Czy jednak uciekanie się do prostego rozkazodawstwa, uleganie przekonaniu o własnej nieomylności, wreszcie korzystanie z „metod” zarządzania obcych nawet pastuchowi (jak krzyk, poniżanie), charakterystyczne jest dla niektórych menedżerów, czy też rzeczywiście jest domeną wszystkich tych, którzy, zwłaszcza w czasach gospodarczo trudnych, kierują pracą ludzką?
Otóż to. Warto sięgnąć do książki Eugenii Potulickiej i Joanny Rutkowiak (Neoliberalne uwikłania edukacji, Impuls, Kraków 2010), by zobaczyć, jak tego typu menedżeryzm upełnomocniany jest w edukacji powszechnej i wyższej przez procesy neoliberalnego rynku. Publicysta Piotr Wierzbicki określa powyższy typ panoszących się postaw „kierowniczych” mianem zepsutego środowiska intelektualnego. Tacy menedżerowie to gnidy, które emanując wdziękiem, żerują na ludzkiej naiwności, w wyrafinowany i specyficzny sposób depczą ludzką godność. To gnidy, wyrafinowani oszuści, ludzie interesu, cyniczni gracze, dla których wszelkie przejawy etosu są traktowane w kategoriach „bycia harcerzykami”, bezczelnie naznaczający swoje słowa i działania kłamstwem. Jak pisze Wierzbicki: Nie szukajmy gnid wśród chłoporobotników, kasjerów i sprzątaczek. Szukajmy ich raczej wśród rektorów, redaktorów i artystów.
„Solidarność” udowodniła – mówił Fukuyama – że aspiracje totalitaryzmu nie mogły się ziścić, że nie jest możliwe pozbawienie obywateli ich praw do działalności indywidualnej i społecznej przez jakiekolwiek władze. Dzisiaj trzeba tworzyć formy społecznej kontroli władzy, rozliczać je z respektowania praw, a nie tylko wyników ekonomicznych. Konieczna jest większa troska o osoby wykluczone w społeczeństwie, ale nie taka, która traktuje te podmioty instrumentalnie, by budować własny kapitał kosztem rzeczywistego zmieniania warunków ich życia i dostępu do pożądanych wartości. Trzeba zmniejszać różnice społeczne, wspierać osoby ubogie, wykluczane społecznie, by miały one szanse własnego rozwoju. Nie warto podważać obecności religii, gdyż jest ona – zdaniem Fukuyamy - źródłem kultury. To dzięki niej możliwe jest skupianie się ludzi wokół wspólnych wartości, wspólnego języka, symboli i celów. To Jan Paweł II udowodnił, jak można dostosować Kościół do nowoczesnej demokracji. Warto zatem kierować się w służbie publicznej na budowanie społeczeństwa obywatelskiego z elementami możliwej w nim kontestacji, opozycji, rozwijania się w nim różnych ideologii. Ludzie muszą mieć możliwość rzeczywistego partycypowania w zmianie władzy i w możliwościach jej wybierania.
02 października 2010
Metody rodem z Guantanamo w przedszkolu w Skokach (i nie tylko)
Ujawnione przez dziennik Polska The Times skandaliczne zachowanie nauczycielki przedszkola w Skokach, polegające na tym, że wymierzyła dziecku karę w postaci całkowitego obnażenia go przed grupą, uświadamia nam, jak toksyczne mogą być postawy wypalonych zawodowo nauczycielek w placówce, która w swoich założeniach ma troskę o dobro dziecka, poszanowanie jego godności i wdrażanie do zachowań kulturowych. Wystarczy jeden moment zachwiania równowagi psychicznej, brak kontroli nad własnym umysłem, by nagle cały dorobek profesjonalnego życia padł w gruzy. Tu nawet nie ma się o co spierać i doszukiwać jakichkolwiek usprawiedliwień dla kogoś, kto zbezcześcił nie tylko małe dziecko, naruszając jego najbardziej intymną sferę osobowości, wystawiając na pośmiewisko grupy jego cielesność, ale i głęboko raniąc psychikę tego, które nie potrafi się w żadnej mierze ani sprzeciwić, ani obronić.
Dzieci z jego grupy przeszły błyskawiczną lekcję możliwego upokarzania słabszego człowieka przez silniejszego. Dostały lekcję podłości i nikczemności ze strony osoby dorosłej, która powinna być im niejako zastępczą matką na czas ich pobytu w przedszkolu. Jedna nauczycielka może zachwiać życiem małego dziecka, głęboko zranić jego psychikę, a tym także naruszyć duchową równowagę u pozostałych dzieci, które musiały być świadkami tej brutalnej akcji. Ile trzeba będzie czasu, by wyrównać straty, które są przecież niewymierne, trudne do uchwycenia, gdyż boleśnie wpisujące się w świadomość upokorzonego dziecka z możliwymi tego następstwami. To tak mamy budować kulturę zaufania społecznego? To za to płacimy takim nauczycielom z budżetu państwa? Jedna czarna owca niszczy nieodpowiedzialnym zachowaniem dorobek swój i pozostałych nauczycieli, narusza poczucie zaufania do instytucji publicznej edukacji, budząc zarazem przerażenie, czy aby już wcześniej nie miały w niej miejsce toksyczne działania tej lub innych postaci?
Zdaję sobie sprawę, że są w naszym społeczeństwie osoby, które przedkładają kult instytucji i konieczności podporządkowywania się narzuconym jednostkom regułom, ale warto pamiętać, że to właśnie tak rodził się na świecie system faszystowski, od zaprzeczenia wartości i godności jednostki ludzkiej. Tak rodzą się i funkcjonują także u nas systemy toksycznych wpływów, w których krzywdzi się jednostki ludzkie (nie tylko dzieci czy młodzież, ale także dorosłych – nauczycieli czy rodziców uczniów lub wychowanków) w wyniku przekraczania przez osoby dysponujące władzą (instytucjonalną, formalną) obowiązujących praw. Zdarza się lekceważenie przez nie uniwersalnych wartości, naruszanie godności ludzkiej. System toksyczny to taki, który cechuje swoistego rodzaju choroba, patologia z tej racji, że umożliwia on przejawianie negatywnych postaw czy zachowań wobec osób słabszych, powodując co najmniej jedną ze szkód - moralną, społeczną, fizyczną lub psychiczną. Taki system wywiera szkodliwy wpływ na osoby, powodując niekorzystne skutki dla ich indywidualnego i społecznego rozwoju.
Wspomniane tu sytuacje mają miejsce nie tylko w przedszkolach czy szkołach. Zdarzają się też w środowiskach akademickich, w placówkach kulturalno-oświatowych czy związanych z administracją publiczną, gdzie - jakby się wydawało - powinna panować wysoka kultura postaw i wartości. Poziom cynizmu, hipokryzji i patologicznych postaw wśród osób posiadających formalną władzę nad współpracownikami czy podwładnymi jest niczym innym, jak symptomem choroby moralnej, która jak rak toczy całą społeczność, utrzymując jednych w strachu, lęku, bojaźni, a innym dając z tego tytułu powody do radości. Nic dziwnego, że społeczeństwo dorosłych zaczyna się bronić, że wzrasta świadomość tego, czym tak naprawdę jest mobbing w szkole, uczelni czy miejscu pracy. Co jednak mają powiedzieć małe dzieci, które dopiero wkraczają w świat możliwej społecznie destrukcji?
Znany amerykański pedagog krytyczny Peter McLaren użył trafnej metafory, że żyjemy w "zbójeckiej", czyli toksycznej rzeczywistości, która jest niczym innym, jak obszarem niewidoczności prześladowców i ofiar, pseudowychowawców czy pseudodecydentów i uzależnionych od nich podwładnych (wychowanków, ale i ich wychowawców, pracowników administracji oświatowej czy uczelnianej w relacjach z ich zwierzchnikami). Co gorsza, już przywykliśmy do tego, jak do czegoś oczywistego. Coraz częściej świadkowie tego typu zachowań stwierdzają, że boją się im przeciwstawiać, bo stracą pracę. Są rodzice, którzy dla świętego spokoju i z obawy, że ich dziecko mogłoby być nieprzyjęte do przedszkola czy z niego usunięte, nie reagują, nie protestują przeciwko upokarzającym ich dzieci aktom przemocy ze strony niektórych pracowników.
Musimy wsłuchiwać się w to, co nam opowiadają maluchy, co przeżywają, by w porę na to reagować, sprzeciwiać się temu. Nie można pozwolić na to, by owa zaraza rozprzestrzeniała się w czasach i w miejscach, w których patologia i zło stają się normą, oczywistością. Dobrze, że reagują na te zjawiska media, bo dzięki temu daje się zauważać także w naszym społeczeństwie zobojętnienie na kulturowo, cieleśnie i psychicznie destrukcyjny wymiar postaw tych, którzy powinni stać na straży ludzkiej godności i wolności.
Toksycznej nauczycielce jest niewątpliwie pilnie potrzebna, tak jak skrzywdzonemu przez nią dziecku i jego rówieśnikom z przedszkola, pomoc psychologiczna. Ja bym zadał jej jeszcze obowiązkową lekturę wstrząsających książek z nurtu tzw. „czarnej pedagogiki” autorstwa Alice Miller. Może dotrze do niej, co tak naprawdę uczyniła swoim nieodpowiedzialnym, kompromitującym i dyskwalifikującym ją (jako "pedagoga") zachowaniem. Ciekawe, czy ta nauczycielka w ramach kary za swoje zachowanie pozwoliłaby na rozebranie jej do naga przed całą radą pedagogiczną? Jak już, to już. A co? Niech inni się z niej pośmieją.
(zob: http://wiadomosci.onet.pl/kraj/za-kare-rozebrala-przedszkolaka-przed-dziecmi,1,3709634,wiadomosc.html)
Tegoroczna laureatka Nagrody Łódzkiego Towarzystwa Naukowego im. prof. Ireny Lepalczyk
Kapituła nagrody naukowej ŁTN imienia Profesor Ireny Lepalczyk, za prace badawcze z pedagogiki społecznej, w tym roku najwyżej oceniła rozprawę dr hab. Ewy Wysockiej z Uniwersytetu Śląskiego, a zatytułowaną: Doświadczanie życia w młodości – problemy, kryzysy i strategie ich rozwiązywania (Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2009). Uznano, że ta praca podejmująca ważną dla pedagogiki społecznej problematykę modeli życia młodzieży, doświadczania życia i radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych, wskazuje na wieloaspektowość i kompleksowość analizowanego zagadnienia. Podkreślano, że jest to praca oparta o bardzo starannie zaprojektowane i przeprowadzone badania empiryczne w paradygmacie strukturalno-funkcjonalnym analizy rzeczywistości społecznej, w tym wypadku życia współczesnej młodzieży. Walorem pracy jest umiejętnie i profesjonalnie zrealizowana interdyscyplinarność analizy złożonego zjawiska doświadczania życia przez młodzież i analizy sposobów radzenia sobie z kryzysami.
Serdecznie gratuluję Autorce prestiżowego wyróżnienia. Laureatka weźmie udział w akcie wręczenia jakże wyjątkowej w pedagogice nagrody w wysokości 1000 dolarów amerykańskich oraz dyplom opracowany graficznie na podstawie ex-librisu prof.Ireny Lepalczyk
w dniu 18 listopada br. w trakcie uroczystości 74-lecia Łódzkiego Towarzystwa Naukowego.
01 października 2010
Dlaczego odszedłem?
To pytanie, które nieustannie zadają małe dzieci, chcąc nie tylko czegoś się dowiedzieć, ale przede wszystkim zrozumieć interesujące je zjawisko czy fakty. Są jednak takie pytania, na które nie ma ani łatwych, ani jednoznacznych odpowiedzi, gdyż wynikają one ze splotu zbyt wielu kumulujących się w naszym życiu zdarzeń i osobistych doświadczeń. Jedno pytanie zapewne będzie mi stawiane nie przez dzieci, tylko przez dorosłych, którzy mają ze mną kontakt zawodowy, społeczny czy osobisty, a dotyczyć będzie powodów ustąpienia z funkcji rektora niepublicznej szkoły wyższej oraz całkowitego zrezygnowania z współpracy z nią. Ktoś może nie chcieć pełnić funkcji kierowniczej z powodu naruszania jego ustawowych obowiązków przez organ prowadzący. Ktoś inny może nie godzić się na łączenie jego osoby z kimś, kto nadużywa swojej władzy do ingerowania w sprawy, które nie tylko nie są w obszarze jego zadań czy ról, ale i kompetencji, gdyż narusza tym samym dobro określonej profesji i akademickiej wolności.
Najlepszym przykładem jest tu wypowiedź prezydenta Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi z okazji inauguracji roku akademickiego 2010/1011, który dziękując odwołanemu przez Zarząd rektorowi za jego postawę stwierdził, że: (...) Reprezentował on uczelnię w jej najbardziej dramatycznych momentach. Zawsze odważnie, rozmawiał ze studentami, którzy tracili uczelnię, rozmawiał z pracownikami, którzy tracili miejsce pracy, mnie podtrzymywał na duchu, dzielnie bronił pozycji AHE. Oddał swoją twarz znakomitego naukowca, pedagoga i wieloletniego Rektora Uniwersytetu Łódzkiego dla AHE – uczelni będącej na straconej pozycji.. (http://www.wshe.lodz.pl/index.php?lang=pl&content_id=46&category=news&id=827)
Na własną pozycję naukową pracuje się przez długie lata, ale stracić ją dla niemożliwej realizacji wartościowej edukacji akademickiej, dla blichtru czy poczucia doraźnych korzyści w sytuacji, gdy ktoś chce uczynić rektora jedynie środkiem do realizacji celów sprzecznych z obowiązującymi w świecie akademickim wartościami, to już jest kwestia nie tylko ponoszonego ryzyka zawodowego, ale i osobistej godności. Można rzecz jasna brnąć w fikcję, udawać, że jest wszystko w porządku, ale na takim „wozie” daleko się nie zajedzie, a spaść z niego można bardzo szybko i dotkliwie.
Jeden z niemieckich filozofów wychowania Hans Vaihinger ostrzegał przed życiem złudzeniami, a więc fikcją, za którą nie kryją się żadne dane. Miał on tu na uwadze złudzenia, jakimi kierują się w sowim życiu ludzie, jak gdyby były one oparte na prawdziwych danych. W rzeczywistości jednak z każdym dniem odsłaniane były stany, które dowodziły dobitnie, że nie ma co dłużej liczyć na spełnienie się tego, co nie jest możliwe. A jak nie jest, to nie ma co brnąć w fikcjonalizm, gdyż bardzo szybko można byłoby się rozczarować i tego mocno żałować. Można mieć funkcję urzędującego rektora, a więc kogoś, kto pełni swoją rolę w sposób administracyjny, urzędowo poprawny i posłuszny woli pracodawcy, albo być rektorem, a więc być kimś, kto względnie suwerennie kreuje rozwój uczelni, nadaje jej swoiste oblicze, wyznacza trendy, które są dla i przez innych niepowtarzalne licząc się z opinią Senatu.
Można zatem wpisywać się w to, by coś mieć lub by kimś być. Mój program funkcjonowania i rozwoju uczelni był od samego początku jawny, klarowny i upubliczniony. Każdy mógł na bieżąco śledzić zachodzące zmiany, a część osób i moich współpracowników idealnie i aktywnie się w nie wpisywała, dostrzegając szansę na udział w czymś wyjątkowym. Oczywiście, że sprawę idealizuję i nie odsłaniam zdarzeń, które mogły przyczynić się do zmiany kursu, w którym nie zamierzałem już dalej brać udziału. Nie w tej roli i nie z pewnymi osobami, gdyż z faryzeuszami przyzwoitych celów się nie osiąga. Nie tylko nie mam żalu do tej zmiany, ale wręcz dziękuję Bogu, że tak szybko odsłonił mi realia akademickiego świata, w którym aktywnie funkcjonowałem przez kilka ostatnich lat.
Z dniem 30 września zakończyłem współpracę z tą szkołą, co było konsekwencją przyjęcia przez właściciela tej uczelni mojej rezygnacji z funkcji rektora w dn. 4 maja br. oraz ukrywania przez nią przed całą społecznością akademicką przez pięć miesięcy próby odwołania mnie z niej w dn. 7 grudnia 2009 r. w czasie posiedzenia Senatu WSP. Bez podania merytorycznego powodu właścicielka postanowiła zmienić kurs zarządzania uczelnią - z współdziałającego z rektorem i senatem na właścicielsko-kanclerski, co rzecz jasna w szkolnictwie prywatnym jest możliwe, o ile godzi się na to rektor. Senat bowiem nie jest tu żadną władzą, gdyż sprawuje w niej jedynie rolę opiniodawczą.
W tym jednak przypadku było oczywiste, że nie zgodzę się na taki sposób kierowania uczelnią, który pozbawiałby mnie możliwości sprawowania w niej ustawowej władzy z jednoczesną koniecznością ponoszenia pełnej odpowiedzialności za wszystko, co wiąże się z tą funkcją i zadaniami szkoły wyższej. Osłabianie ustawowej autonomii rektora w kluczowych dla procesu kształcenia i badań naukowych czy projektowanych przeze mnie rozwiązań, które miały służyć dobru całej społeczności akademickiej, nie stwarzało minimalnych nawet warunków do dalszego współdziałania. Nasze drogi musiały się zatem rozejść.
Różnice stawały się tak istotne, że zamiast uzgodnić w sposób jawny i uczciwy ze mną oraz z senatem swoje zamiary, właścicielka postanowiła wszystkich zaskoczyć, prowadząc od wielu miesięcy potajemne rozmowy z profesorami pod kątem tego, czy nie podjęliby się pełnienia funkcji rektora. Trzeba przyznać, że nie tylko ów nietakt, ale i poziom arogancji w tym zakresie sprawił, że nie miałem zamiaru trwać przy mianowaniu na tej funkcji. Jedynie prośby prorektorów o to, by spróbować kierować w tak trudnych warunkach uczelnią dla dobra jej studentów sprawiły, że nie złożyłem natychmiastowej rezygnacji z funkcji, choć powinienem to uczynić. Już sam bowiem sposób przeprowadzenia tej operacji podważał wiarygodność właścicielki szkoły nie tylko do mnie.
W trybie szczególnym zwołała posiedzenie Senatu, by bez merytorycznego uzasadnienia wniosku zapytać jego członków o możliwość odwołania mnie z funkcji rektora. Posiedzenie Senatu przyjęło jednak niespodziewany dla właścicielki obrót, bowiem jej wniosek w sprawie odwołania mnie z funkcji rektora został w tajnym głosowaniu odrzucony przez wszystkich członków tego organu. Podziękowałem senatorom, mając jeszcze nadzieję, że w najbliższych dniach zostanie podjęta ze mną rozmowa na ten temat, i to nie po to, by cokolwiek usprawiedliwiać czy wyjaśniać. Sprawa była już dla mnie oczywista, że właścicielka nie zamierzała z nikim więcej dzielić się obowiązkami w zarządzaniu uczelnią, nawet z rektorem jako ustawowym organem władzy jednoosobowej, ale by bez strat dla procesu kształcenia przeprowadzić oczekiwaną przez nią zmianę. Niestety, do tego nie doszło.
Trudno jest w toku roku akademickiego znaleźć, poza własną szkołą, jakiegoś kandydata do objęcia tej funkcji, który nie wiedząc o jej uwarunkowaniach, zgodziłby się na to. Dlaczego nie podjęto żadnych działań w tym kierunku, tylko udawano, że nic się nie wydarzyło? Być może obawiano się, że wybuchnie skandal, który natychmiast przełoży się na mniejszą rekrutację w nowym roku akademickim i problemy z kadrą? A może korzystniej było trwać w pozorze współdziałania, by zdążyć uzyskać z ministerstwa szkolnictwa wyższego zmianę statutu uczelni i zgodę na jej działalność na czas nieokreślony? Być może do tego było potrzebne w prezentowanych wnioskach moje nazwisko jako jeszcze urzędującego rektora? Nikt przecież nie wiedział o wcześniejszym „zamachu” na funkcję rektora, a ja nie byłem informowany o tych działaniach, więc nawet nie mogłem na nie reagować.
Kiedy zatem właścicielka uzyskała z ministerstwa stosowne zmiany, przystąpiła do działań mających charakter jawnego już postponowania mojej osoby. Na stronie internetowej uczelni, a także w prasie opublikowała ogłoszenie, że WSP zatrudni doktorów habilitowanych i profesorów. To był jednoznaczny sygnał, że zamierza ręcznie sterować uczelnią, wymieniając w razie oporu czy niepokoju jej skład osobowy na „lepszy”. Nie było zatem sensu, bym dalej pełnił swoją funkcję. Takie ogłoszenie informowało społeczność, że dzieje się w niej coś złego, skoro nagle poszukuje się nowych kadr. Pełnić funkcję rektora w warunkach, które ograniczałyby jej akademicki rozwój i narażały na utratę autorytetu naukowego, a zarazem prowadziłyby do jego nadużywania w realizacji nieznanych mi postaw i działań właściciela, mógłby tylko ktoś, komu na niczym już nie zależy (poza może troską o własny interes ekonomiczny).
Złożyłem więc rezygnację z funkcji, która natychmiast została przez właścicielkę przyjęta. Myślę, że z dużą ulgą dla obu stron. Po 9 miesiącach paraliżu władzy w tej szkole nastąpiło jej przejęcie przez właścicielkę i mianowanego przez nią nowego rektora. Czas kryzysu został zakończony. Teraz uczelnię czeka nowa strategia funkcjonowania na łódzkim rynku niepublicznego szkolnictwa wyższego.
Kończę kolejny rozdział swojej akademickiej pracy w szkolnictwie niepublicznym. Wdzięczny jestem tym wszystkim, którzy we mnie pokładali nadzieje, a których nie zawiodłem. Miałem wiele dowodów na to, że współpracując ze mną mogli doświadczyć czegoś nowego, innego i tworzyć dobra korzystne tak dla ich osobistego, jak i zawodowego rozwoju. Wielokrotnie i wspólnie docieraliśmy do granic możliwości przy wielekroć niesprzyjających okolicznościach, ale zawsze najważniejszy był w tym człowiek i osiągany przez nas efekt końcowych zmagań. Kończy się pewien etap działań, które znajdą swój właściwy odbiór, osąd i następstwa. Wszyscy musimy się z nimi liczyć, w mniejszym lub większym zakresie, bo wszyscy w jakiejś mierze przyczyniliśmy się do tego. Ja także.
Taka jest „moja” praktyczna pedagogika i moja wierność pryncypiom, od których nie odstąpię za żadną cenę. Współpracuję z tymi, którzy akceptują wspólne wartości, mają honor i charakter. Niewątpliwie należą do osób mi najbliższych i do prawdziwych przyjaciół, bo ci, którzy przestali nimi być – jak powiada chińskie przysłowie – tak naprawdę z własnego powodu nigdy nimi nie byli. Gaudeamus igitur!
Najlepszym przykładem jest tu wypowiedź prezydenta Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi z okazji inauguracji roku akademickiego 2010/1011, który dziękując odwołanemu przez Zarząd rektorowi za jego postawę stwierdził, że: (...) Reprezentował on uczelnię w jej najbardziej dramatycznych momentach. Zawsze odważnie, rozmawiał ze studentami, którzy tracili uczelnię, rozmawiał z pracownikami, którzy tracili miejsce pracy, mnie podtrzymywał na duchu, dzielnie bronił pozycji AHE. Oddał swoją twarz znakomitego naukowca, pedagoga i wieloletniego Rektora Uniwersytetu Łódzkiego dla AHE – uczelni będącej na straconej pozycji.. (http://www.wshe.lodz.pl/index.php?lang=pl&content_id=46&category=news&id=827)
Na własną pozycję naukową pracuje się przez długie lata, ale stracić ją dla niemożliwej realizacji wartościowej edukacji akademickiej, dla blichtru czy poczucia doraźnych korzyści w sytuacji, gdy ktoś chce uczynić rektora jedynie środkiem do realizacji celów sprzecznych z obowiązującymi w świecie akademickim wartościami, to już jest kwestia nie tylko ponoszonego ryzyka zawodowego, ale i osobistej godności. Można rzecz jasna brnąć w fikcję, udawać, że jest wszystko w porządku, ale na takim „wozie” daleko się nie zajedzie, a spaść z niego można bardzo szybko i dotkliwie.
Jeden z niemieckich filozofów wychowania Hans Vaihinger ostrzegał przed życiem złudzeniami, a więc fikcją, za którą nie kryją się żadne dane. Miał on tu na uwadze złudzenia, jakimi kierują się w sowim życiu ludzie, jak gdyby były one oparte na prawdziwych danych. W rzeczywistości jednak z każdym dniem odsłaniane były stany, które dowodziły dobitnie, że nie ma co dłużej liczyć na spełnienie się tego, co nie jest możliwe. A jak nie jest, to nie ma co brnąć w fikcjonalizm, gdyż bardzo szybko można byłoby się rozczarować i tego mocno żałować. Można mieć funkcję urzędującego rektora, a więc kogoś, kto pełni swoją rolę w sposób administracyjny, urzędowo poprawny i posłuszny woli pracodawcy, albo być rektorem, a więc być kimś, kto względnie suwerennie kreuje rozwój uczelni, nadaje jej swoiste oblicze, wyznacza trendy, które są dla i przez innych niepowtarzalne licząc się z opinią Senatu.
Można zatem wpisywać się w to, by coś mieć lub by kimś być. Mój program funkcjonowania i rozwoju uczelni był od samego początku jawny, klarowny i upubliczniony. Każdy mógł na bieżąco śledzić zachodzące zmiany, a część osób i moich współpracowników idealnie i aktywnie się w nie wpisywała, dostrzegając szansę na udział w czymś wyjątkowym. Oczywiście, że sprawę idealizuję i nie odsłaniam zdarzeń, które mogły przyczynić się do zmiany kursu, w którym nie zamierzałem już dalej brać udziału. Nie w tej roli i nie z pewnymi osobami, gdyż z faryzeuszami przyzwoitych celów się nie osiąga. Nie tylko nie mam żalu do tej zmiany, ale wręcz dziękuję Bogu, że tak szybko odsłonił mi realia akademickiego świata, w którym aktywnie funkcjonowałem przez kilka ostatnich lat.
Z dniem 30 września zakończyłem współpracę z tą szkołą, co było konsekwencją przyjęcia przez właściciela tej uczelni mojej rezygnacji z funkcji rektora w dn. 4 maja br. oraz ukrywania przez nią przed całą społecznością akademicką przez pięć miesięcy próby odwołania mnie z niej w dn. 7 grudnia 2009 r. w czasie posiedzenia Senatu WSP. Bez podania merytorycznego powodu właścicielka postanowiła zmienić kurs zarządzania uczelnią - z współdziałającego z rektorem i senatem na właścicielsko-kanclerski, co rzecz jasna w szkolnictwie prywatnym jest możliwe, o ile godzi się na to rektor. Senat bowiem nie jest tu żadną władzą, gdyż sprawuje w niej jedynie rolę opiniodawczą.
W tym jednak przypadku było oczywiste, że nie zgodzę się na taki sposób kierowania uczelnią, który pozbawiałby mnie możliwości sprawowania w niej ustawowej władzy z jednoczesną koniecznością ponoszenia pełnej odpowiedzialności za wszystko, co wiąże się z tą funkcją i zadaniami szkoły wyższej. Osłabianie ustawowej autonomii rektora w kluczowych dla procesu kształcenia i badań naukowych czy projektowanych przeze mnie rozwiązań, które miały służyć dobru całej społeczności akademickiej, nie stwarzało minimalnych nawet warunków do dalszego współdziałania. Nasze drogi musiały się zatem rozejść.
Różnice stawały się tak istotne, że zamiast uzgodnić w sposób jawny i uczciwy ze mną oraz z senatem swoje zamiary, właścicielka postanowiła wszystkich zaskoczyć, prowadząc od wielu miesięcy potajemne rozmowy z profesorami pod kątem tego, czy nie podjęliby się pełnienia funkcji rektora. Trzeba przyznać, że nie tylko ów nietakt, ale i poziom arogancji w tym zakresie sprawił, że nie miałem zamiaru trwać przy mianowaniu na tej funkcji. Jedynie prośby prorektorów o to, by spróbować kierować w tak trudnych warunkach uczelnią dla dobra jej studentów sprawiły, że nie złożyłem natychmiastowej rezygnacji z funkcji, choć powinienem to uczynić. Już sam bowiem sposób przeprowadzenia tej operacji podważał wiarygodność właścicielki szkoły nie tylko do mnie.
W trybie szczególnym zwołała posiedzenie Senatu, by bez merytorycznego uzasadnienia wniosku zapytać jego członków o możliwość odwołania mnie z funkcji rektora. Posiedzenie Senatu przyjęło jednak niespodziewany dla właścicielki obrót, bowiem jej wniosek w sprawie odwołania mnie z funkcji rektora został w tajnym głosowaniu odrzucony przez wszystkich członków tego organu. Podziękowałem senatorom, mając jeszcze nadzieję, że w najbliższych dniach zostanie podjęta ze mną rozmowa na ten temat, i to nie po to, by cokolwiek usprawiedliwiać czy wyjaśniać. Sprawa była już dla mnie oczywista, że właścicielka nie zamierzała z nikim więcej dzielić się obowiązkami w zarządzaniu uczelnią, nawet z rektorem jako ustawowym organem władzy jednoosobowej, ale by bez strat dla procesu kształcenia przeprowadzić oczekiwaną przez nią zmianę. Niestety, do tego nie doszło.
Trudno jest w toku roku akademickiego znaleźć, poza własną szkołą, jakiegoś kandydata do objęcia tej funkcji, który nie wiedząc o jej uwarunkowaniach, zgodziłby się na to. Dlaczego nie podjęto żadnych działań w tym kierunku, tylko udawano, że nic się nie wydarzyło? Być może obawiano się, że wybuchnie skandal, który natychmiast przełoży się na mniejszą rekrutację w nowym roku akademickim i problemy z kadrą? A może korzystniej było trwać w pozorze współdziałania, by zdążyć uzyskać z ministerstwa szkolnictwa wyższego zmianę statutu uczelni i zgodę na jej działalność na czas nieokreślony? Być może do tego było potrzebne w prezentowanych wnioskach moje nazwisko jako jeszcze urzędującego rektora? Nikt przecież nie wiedział o wcześniejszym „zamachu” na funkcję rektora, a ja nie byłem informowany o tych działaniach, więc nawet nie mogłem na nie reagować.
Kiedy zatem właścicielka uzyskała z ministerstwa stosowne zmiany, przystąpiła do działań mających charakter jawnego już postponowania mojej osoby. Na stronie internetowej uczelni, a także w prasie opublikowała ogłoszenie, że WSP zatrudni doktorów habilitowanych i profesorów. To był jednoznaczny sygnał, że zamierza ręcznie sterować uczelnią, wymieniając w razie oporu czy niepokoju jej skład osobowy na „lepszy”. Nie było zatem sensu, bym dalej pełnił swoją funkcję. Takie ogłoszenie informowało społeczność, że dzieje się w niej coś złego, skoro nagle poszukuje się nowych kadr. Pełnić funkcję rektora w warunkach, które ograniczałyby jej akademicki rozwój i narażały na utratę autorytetu naukowego, a zarazem prowadziłyby do jego nadużywania w realizacji nieznanych mi postaw i działań właściciela, mógłby tylko ktoś, komu na niczym już nie zależy (poza może troską o własny interes ekonomiczny).
Złożyłem więc rezygnację z funkcji, która natychmiast została przez właścicielkę przyjęta. Myślę, że z dużą ulgą dla obu stron. Po 9 miesiącach paraliżu władzy w tej szkole nastąpiło jej przejęcie przez właścicielkę i mianowanego przez nią nowego rektora. Czas kryzysu został zakończony. Teraz uczelnię czeka nowa strategia funkcjonowania na łódzkim rynku niepublicznego szkolnictwa wyższego.
Kończę kolejny rozdział swojej akademickiej pracy w szkolnictwie niepublicznym. Wdzięczny jestem tym wszystkim, którzy we mnie pokładali nadzieje, a których nie zawiodłem. Miałem wiele dowodów na to, że współpracując ze mną mogli doświadczyć czegoś nowego, innego i tworzyć dobra korzystne tak dla ich osobistego, jak i zawodowego rozwoju. Wielokrotnie i wspólnie docieraliśmy do granic możliwości przy wielekroć niesprzyjających okolicznościach, ale zawsze najważniejszy był w tym człowiek i osiągany przez nas efekt końcowych zmagań. Kończy się pewien etap działań, które znajdą swój właściwy odbiór, osąd i następstwa. Wszyscy musimy się z nimi liczyć, w mniejszym lub większym zakresie, bo wszyscy w jakiejś mierze przyczyniliśmy się do tego. Ja także.
Taka jest „moja” praktyczna pedagogika i moja wierność pryncypiom, od których nie odstąpię za żadną cenę. Współpracuję z tymi, którzy akceptują wspólne wartości, mają honor i charakter. Niewątpliwie należą do osób mi najbliższych i do prawdziwych przyjaciół, bo ci, którzy przestali nimi być – jak powiada chińskie przysłowie – tak naprawdę z własnego powodu nigdy nimi nie byli. Gaudeamus igitur!
Subskrybuj:
Posty (Atom)