14 maja 2010

O edukacji dorosłych

"Jakoś nie po drodze mi było z tamtym szefostwem. Strasznie irytowały mnie niektóre pomysły poprzedniego dyrektora Krzysztofa Skowrońskiego. Chciał np. przenieść Listę z godz. 19 na 9 rano" – tak kilka miesięcy temu mówił "Dziennikowi Gazecie Prawnej" Marek Niedźwiecki, który postanowił odejść z niepublicznej rozgłośni Radio Złote Przeboje do publicznej Trójki.

Kiedy "Niedźwiedź” przekonał się, że pracodawca potrzebował go głównie jako przynęty do zwiększenia zainteresowania rozgłośnią (co przekłada się na koszt reklam i zyski) i po jakimś czasie zaczął zmieniać kurs, obniżając jakość nadawanych audycji zrozumiał, że nadszedł czas, by z tym skończyć. Szybko jednak rozgłośnia zaczęła puszczać coraz więcej współczesnych utworów, nie zawsze najwyższych lotów. Gdy tylko do Trójki wróciła Magda Jethon, którą znam od lat, pomyślałem: teraz albo nigdy. (…) Zdaję sobie sprawę, że robiłem tu swoiste radio w radiu. Ale to mi tak bardzo nie przeszkadzało. Gorsza była świadomość, tego co się dzieje na antenie przed moim programem i po nim. To irytujące słuchać przed własną audycją Sashy, który śpiewa - "lonely, lonely lonely" i coś równie kiepskiego, z chwilą gdy tylko wychodzisz ze studia. Poza tym listę przerywało sześć bloków reklamowych.

Zawsze, kiedy odchodzi z jakiejś instytucji jej lider, na korytarzach upowszechnia się plotka: „jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno poszło o pieniądze". Otóż tak mówią ci, którzy chcą ukryć rzeczywiste powody owych rozstań, nie znają ich lub wolą o nich nie wiedzieć. Potwierdza to w swoim wywiadzie Marek Niedźwiecki: Wiem, że wielu tak mówiło. Choć to nie prawda. Teraz mogę powiedzieć, że z tej kasy rezygnuję i wracam do starej pensji. A jak wiadomo radio kasy nie ma, więc nie o pieniądze mi chodziło.

Jeden z niemieckich filozofów wychowania Hans Vaihinger ostrzegał przed życiem złudzeniami, a więc fikcją, za którą nie kryją się żadne wartości. Miał on tu na uwadze złudzenia, jakimi kierują się w sowim życiu ludzie, jak gdyby były one oparte na prawdziwych danych. W rzeczywistości jednak z każdym dniem odsłaniane były stany, które dowodziły dobitnie, że nie ma co dłużej liczyć na spełnienie się tego, co nie jest możliwe. A jak nie jest, to nie ma co brnąć w fikcjonalizm, gdyż bardzo szybko można byłoby się rozczarować i tego mocno żałować. Można mieć jakąś rolę, pełnić ją urzędowo, administracyjnie za cenę rezygnacji z własnej godności i wolności, a można też szukać miejsc, w których względnie suwerennie kreuje się rozwój instytucji czy środowiska, nadaje im swoiste oblicze, wyznacza trendy, które są dla i przez innych niepowtarzalne. Można zatem wpisywać się w to, by coś mieć lub by kimś być, choć dla wybór dalszej drogi tak rozumianej samorealizacji nigdy nie jest łatwy i jednoznaczny.

Kiedy więc dzisiaj przeczytałem o tym, że Zbigniew Hołdys odszedł z radiowej Trójki na znak protestu przeciwko objęcia w tej strukturze kierownictwa przez Jacka Sobalę, miara się w nim przebrała. "Po programie dyr. Jacek Sobala na korytarzu ponowił zaproszenie, bym zaczął prowadzić własną audycję w Trójce. Odpowiedziałem, że widziałem jego wystąpienie, w którym nazwał pół narodu łajdakami. Mówił w nim do tłumu "nie bójcie się, odzyskamy Polskę", "łajdacy muszą się bać". Zapytałem czyja jest Polska, skoro ją musi odzyskiwać? I kim są ci łajdacy? Czy to ja? Powiedziałem, że nie mogę przyjąć propozycji pracy od kogoś, kto mówi takie rzeczy. Zbladł i odszedł. Jak się potem dowiedziałem nikt mu czegoś takiego dotychczas w oczy nie powiedział. Szkoda. Ludzie powinni mówić takie rzeczy funkcjonariuszom państwowym. By byli lepszymi ludźmi. Chyba, że przyjmiemy, iż moralność nie istnieje i została zastąpiona przez hipokryzję."

Otóż to, jestem tego samego zdania!


(źródła: http://wyborcza.pl/1,75478,7881645,Holdys_zawstydzil_Sobale.html#ixzz0nsy2cx1Y
Niedźwiecki: Skowroński irytował pomysłami, Dziennik, 29.01.2010)

13 maja 2010

Akademiccy wyłudzacze

Pisze do mnie czytelniczka moich wpisów:

Na jednej z konferencji brałam udział w zadziwiającej rozmowie dwóch doktorów pracujących w jednej z łódzkich uczelni niepublicznych.. W zasadzie to przysłuchiwałam się, bo po tych rewelacjach, które usłyszałam zwyczajnie w świecie odjęło mi mowę. Nie wierzyłam temu, co docierało do mych uszu... Jedna pani pouczała drugą, co robić, by się nie przepracować, a zarobić i zamiast chwalić się swoimi osiągnięciami na polu badawczym, pouczała co wpisywać w jakie sprawozdania, by wyglądało na to, że coś robi...

Ta druga z kolei narzekała na swojego studenta, który zawraca jej przysłowiową gitarę, przychodząc na prawie wszystkie konsultacje i dopytując o różne rzeczy, o których biedna jak wynikało z rozmowy nie ma większego pojęcia... Padały teksty w rodzaju student to pieniądz, a tych nie wolno do kosza wyrzucać, nie oblewaj, bo się rozmyślą i odejdą do szkoły, gdzie jest jeszcze łatwiej zaliczyć, pamiętaj że idzie niż demograficzny i będzie już tylko gorzej, itd. itd.


Ciekawe, kto im dał te stopnie naukowe i za co? Bo obie panie inteligencją nie grzeszyły... No i jak tak dalej pójdzie to interesujące może być to jak będzie wyglądała "elyta" naszego kraju za jakieś -dzieścia lat, kiedy to bezmózgi kształcone w takich pseudoszkołach wyższych zaczną rządzić tym krajem”.

Rozmawiałem z rektorem jednej z uczelni niepublicznych w kraju, który bez ogródek przyznał, że on nie bawi się w zatrudnianie wysokiej klasy specjalistów, naukowców z najwyższej półki, gdyż jego na nich po prostu nie stać (i to nie w sensie materialnym). Kiedy sam chce w tym akademickim biznesie zarobić jak najwięcej, to musi - delikatnie mówiąc - łamać prawo, a przecież nie będzie dzielił się zyskami z naukowcami. Traktuje ich jak siłę roboczą, producentów dyplomów, którzy jak chcą dorobić, to niech się cieszą tym, co im rzuci jako ochłap pod stół, gdyż popyt na nich i tak spada z roku na rok. Spadać zresztą będzie jeszcze bardziej w związku z falą niżu, wzrostem odsetka młodzieży, której nie powiodło się na maturze, z brakiem środków na finansowanie sobie studiów przez młodych ludzi itd.

Standardy kształcenia są w tym kraju tak zapisane przez ustawodawców, że wystarczy trzymać kurs na "minimum kadrowe", bez troszczenia się o jego jakość, gdyż w sytuacji orientacji na łatwy i szybki zysk bez względu końcowy efekt tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Ktoś dobrze pomyślał, jak podtrzymywać tę fikcję zabezpieczając ją od strony prawnej. Wystarczył zapis prawny, że jeśli w uczelni nie zapewni się minimum kadrowego do kształcenia na danym kierunku, to ustawodawca pozwala na poradzenie sobie z tym problemem przez rok, a więc daje czas na tzw. dostosowanie się do formalnych wymogów. Czy to jednak sprawdza, w jakim zakresie i jak często, tego już nie wiadomo.

Co robią niektórzy właściciele szkół? Dla uruchomienia kierunku studiów uzyskują deklaracje pseudo-naukowców o gotowości zatrudnienia się w uczelni X, po czym wiedząc, że oni i tak się nie zatrudnią (bo było to także częścią cichego kontraktu), prowadzą rekrutację na studia, a następnie uruchamiają zajęcia z tańszymi, bo zatrudnianymi na umowę o dzieło czy zlecenie nauczycielami spoza uczelni, by zaoszczędzić środki i zyskać czas na poszukiwanie brakujących im kadr. Już się nauczyli, że wystarczy spisać umowę z tzw. słupem, czyli kimś, kto podpisze umowę o pracę, ale jej nie będzie świadczył, tylko będzie formalnie zaświadczał swoje zatrudnienie, nie będąc de facto w uczelni na co dzień.

Tak, jak cwaniacy, którzy chcąc wyłudzić od banku kolejny kredyt, biorą go na dowód podstawionego bezdomnego, dając miu w zamian 1000 zł. Słup – to ktoś podstawiony, ktoś, kto ma pełnić zadaną mu rolę. Dziekan – słup, rektor – słup czy profesor – słup, to właśnie ten, który ma jedynie swoimi dokumentami lub czasami jedynie fizyczną obecnością zaświadczać spełnienie przez uczelnię minimum kadrowego, a w rzeczywistości może spać spokojnie i odpoczywać w ogródku lub na działce.

Wizytacje mogą sobie przychodzić i odchodzić, mogą narzekać, że w danej uczelni zatrudnia się głównie naukowców po 70 roku życia (w jego uczelni średnia wieku profesorów wynosi 74 lata). Jeśli trafi się jakiś nauczyciel młodszy wiekiem, to przecież nikt nie będzie wydziwiał, gdzie i w jaki sposób uzyskał habilitację. Ważne, że ma dokument. Mianuje się takiego profesorem uczelnianym, a dla studentów nie ma to znaczenia, gdyż oni i tak nie rozróżniają między profesorem tytularnym a uczelnianym. Co najwyżej będą narzekać, że wykładowcy nudzą, nie są przygotowani do zajęć oraz że oblewają ich jedynie dla pozoru, bo i tak w rezultacie wszystkim wszystko zaliczą.

Tu nie chodzi o edukację, tylko o ukryty program, o zawarty kontrakt między klientem (studentem, któremu się nic nie chce, poza dyplomem) a producentem dyplomów. Ja udaję, że studiuję, a ty udajesz, że ode mnie wymagasz. Razem udajemy, że wszystko jest OK. Są jeszcze w środowisku akademickim inne „słupy”. Ponoć Polacy są w tym zakresie specjalistami.

12 maja 2010

Ignorancja jest otwarciem puszki Pandory

Wszystko ma swój początek i koniec, żebyśmy nie wiem jak bardzo chcieli, aby wpisywało się tylko w jeden z tych stanów. Niezależnie od tego, jak długo miały miejsce określone wydarzenia, to jest ich pamięć indywidualna i zbiorowa, którą – szczególnie dzisiaj, przy tylu rejestratorach i nośnikach informacji - nie jest tak łatwo zatrzeć. Co ważne, nie jest też ona zwykłym odwzorowaniem tego, co się wydarzyło przed laty czy przedwczoraj, gdyż zawsze wpisuje się w nią to, co było i jest jeszcze ważne dla uczestników określonych procesów. Finalność pewnych procesów może stać się zarazem otwarciem przysłowiowej „puszki Pandory” nie dlatego, że zapowiada źródło niekończących się kłopotów czy nieszczęść, ale ze względu na wydobycie na jaw spraw, ich uczestników (w tym sprawców) i ich postaw wobec wartości oraz osób, wpisujących się w ich koloryt lub bezbarwność.

Oczywiście, można spróbować zdusić wydobywającą się na powierzchnię oceanu „ropę zła” specjalnie skonstruowaną kapsułą betonową, ale nie zmienia to faktu, że ono się już wydostało na powierzchnię. Związana z jakąś tęsknotą nadzieja na powrót do tego, co było wartościowe i tak spoczywa już na dnie. Uchylając lub dopuszczając przez zaniedbania, niechlujstwo, intrygi, niewiedzę, arogancję czy własną chciwość - pokrywę masywnego pojemnika, pozwolono ulecieć cnotom, na dnie pozostawiając jedynie nadzieję. O jakiej puszce Pandory jest tu mowa? Anna Arno stwierdza: Przecież nie o metalowej, w której dziś przechowujemy herbatę albo konserwy? Także nie o „pudełku” czy innym pojemniku, jaki przywołuje na myśl angielskie słowo box (…).

(A. Arno, Dzban Pandory, potok erudycji, Magazyn Literacki. Tygodnik Powszechny 2010- nr 4-5, s. 20)