27 lipca 2015

Kto znajdzie moje kesze?



Ponad rok temu polecałem świetną zabawę krajoznawczo-zwiadowczą, która na świecie nosi nazwę - geocaching. Uczestniczą w niej rodziny, indywidualiści, członkowie różnych grup społecznych, organizacji, ale i doraźne zespoły ludzkie.

Ktoś wpadł na banalny pomysł, by połączyć fascynację młodych ludzi terenoznawstwem z umiejętnością wykorzystania nawigacji do poszukiwania interesujących miejsc. Wystarczy zarejestrować się na ogólnoświatowej stronie www.geocaching.org (są tu dostępne informacje w różnych językach, także w polskim), by móc nie tylko poszukiwać wspólnie z córką nowych „keszy” tam, gdzie będziemy przebywać.


Łączymy się ze stroną geocaching via Internet, by sprawdzić, gdzie znajdują się w miejscu naszego czasowego lub stałego pobytu skrytki i ruszamy w drogę. Nie jest do tego potrzebna żadna organizacja, struktura hierarchicznej nadrzędności czy podległości, gdyż zbieraczem keszy może być każdy tak długo, jak tylko chce i nie musi mieć do tego niczyjego pozwolenia.

Są już jej różne odmiany, ale w Internecie każdy zainteresowany znajdzie jej genezę oraz zasady udziału w niej. Każdy może stać się założycielem, twórcą keszy (tak nazywa się skrytka) i/lub ich odkrywcą. Sam zacząłem od poszukiwania keszy w regionie łódzkim, które zostały ukryte w różnych miejscach, w niezwykle zmyślny sposób. Później postanowiłem z córką założyć własne skrytki. Oto kilka odnalezionych przeze mnie skrytek:

W okolicach Łodzi są ukryte już dwa moje kesze, które można spróbować znaleźć. W każdym są czekające na znalazcę gadżety, z których może sobie jakiś zabrać na pamiątkę, ale też powinien pozostawić kolejnym odkrywcom własny. W tej ogólnoświatowej grze terenowej czekają przeróżne „skarby”, które zostały ukryte przez geokreciarzy (geocachersów) w różnych miejscach miast, wsi i okolic.



Geokesze są niemalże wszędzie - w lasach, na polach, wzdłuż dróg czy pod mostami itp. Na całym świecie zarejestrowano ich już ponad 2,5 miliona aktywnych skrytek oraz ponad 6 milionów geocacherów. Jestem jednym z tych sześciu milionów. W Polsce jest ponad 23 tys. keszy. Najwięcej keszy jest ukrytych na terenie Niemiec, ale też w Japonii. Polska dołącza do krajów, w których z każdym rokiem przybywa kilkadziesiąt nowych keszy.


(fot. Tak może wyglądać geokesz)



Przed rozpoczęciem wyprawy warto wybrać sobie skrzynkę lub skrzynki, których będziemy szukać, a możemy tego dokonać w serwisie internetowym. Jeśli uda się wam zaleźć skrzynkę i weźmiecie z niej GeoKreta, GeoLutina, Travel Buga czy Geocoina, to należy to zarejestrować w odpowiednim serwisie internetowym. Po odnalezieniu skrytki (kesza), otwieramy ją i odnotowujemy w logobook swój kod rejestracyjny oraz godzinę odkrycia. Następnie zamykamy pojemnik i chowamy w tym samym miejscu, w którym go znaleźliśmy.







(fot. Wpis do notatnika - logobook jest dowodem jego odkrycia)

Zainteresowanych tą wirtualno-realną przygodą odsyłam na stronę międzynarodową oraz krajową . Znajdą tam wiele ciekawych informacji, w tym jakie obowiązują w tej grze zasady, jak się zarejestrować, jak szukać skarbów i co zrobić po ich odnalezieniu, a także o tym, jak samemu założyć geoskrytkę dla kolejnych kretów.

Życzę udanej przygody, odkrycia nie tylko geokeszy ale i interesujących miejsc ich usytuowania. Niektóre są bardzo trudne.

26 lipca 2015

Po egzaminach dyplomowych



Opustoszały sale dydaktyczne w szkołach wyższych. Zakończyły się posiedzenia rad wydziałów czy instytutów, a ci studenci, którzy zdołali oddać na czas swoje prace licencjackie czy magisterskie, mieli jeszcze szanse na to, by złożyć końcowy egzamin dyplomowy. Teraz z wydanym do dyplomu suplementem będą mogli albo kontynuować studia wyższego stopnia, albo poszukiwać zatrudnienia. Mam w takim okresie ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony cieszę się, że moi podopieczni dotarli szczęśliwie do celu, z drugiej strony zastanawiam się nad tym, co będzie z nimi dalej.

Są też tacy absolwenci studiów, którzy nie chcieli złożyć pracy dyplomowej w czerwcu i zdać egzamin w lipcu, gdyż dzięki zachowaniu studenckiego statusu będą mogli jeszcze przez trzy miesiące pobierać stypendium, korzystać z przywilejów np. zniżek na przejazdy komunikacją publiczną, tańsze wejścia do placówek kulturalnych itp. Po co mają się spieszyć z finalizowaniem studiów, skoro i tak nie ma dla większości z nich pracy w ramach uzyskanego wykształcenia?

Ba, większość uczelni publicznych i wszystkie wyższe szkoły prywatne będą jeszcze do końca września, a niektóre - wbrew prawu i po tym terminie - oferować kontynuację studiów na wyższym poziomie czy w ramach studiów podyplomowych. Skoro jest tak, że w naszym kraju tzw. statystyczny Polak czeka do 28. roku życia, by wyprowadzić się z rodzinnego domu, to oznacza, że rodzice będą go dalej utrzymywać, a przynajmniej wspierać w zdobywaniu kolejnych certyfikatów, dyplomów.

Zdaniem niedouczonych publicystów: "Bez wątpienia na decyzję o nieusamodzielnianiu się wpływ ma wysokie bezrobocie wśród młodych". Widać, że autor tego poglądu nie rozumie, że to brak pracy zmusza młodych dorosłych do pozostania przy rodzicach (nieusamodzielnienia się), gdyż inaczej usamodzielnienie się musiałoby oznaczać zamieszkanie pod mostem, w parku lub u kogoś na waleta. Samodzielność społeczno-kulturowa wymaga jeszcze niezależności ekonomicznej.

Życzę moim absolwentom, by znaleźli odpowiednie dla siebie miejsce aktywności zawodowej, a jeśli to nie jest możliwe, to by je sobie stworzyli. Na rząd nie mają co liczyć. Ani obecny, ani przyszły. Chyba, że powróci PRL i każdy będzie miał zatrudnienie, nawet w takiej aktywności, która nikomu nie jest do czegokolwiek potrzebna.

Pod koniec sierpnia lub września przyjdzie mi czekać na prace licencjackie i magisterskie tych, którzy przedłużyli sobie czas akademickich przywilejów z powyższych powodów. To nie są "gorsi" studenci, jak bywało kiedyś, przed laty, ale często także bardzo zdolni, pracowici i kreatywni. Ich stać na to albo są do tego egzystencjalnie zmuszeni, by mieć więcej czasu na realizację ostatniego zadania na danym poziomie akademickiego kształcenia.

25 lipca 2015

Renomowana w świecie szkoła "NOWEGO WYCHOWANIA" kończy swoją działalność (z pedofilią w tle)





Całe szczęście, że jest Internet, w którym krążą miliardy informacji trafiających jednak do właściwych odbiorców. Gdyby nie to medium, to zapewne ofiary nadużyć dorosłych wobec nich jako dzieci żyłyby w nieświadomości, poczuciu krzywdy, nieustannej traumie. A tak, mogą dowiedzieć się, że po pierwsze, nie są jedynymi ofiarami ludzkiej podłości, degeneracji moralnej, a po drugie, że można upomnieć się o sprawiedliwość, a więc pociągnięcie do odpowiedzialności oprawców, nawet jeśli wydarzenia miały miejsce wiele lat temu, po trzecie, można znaleźć pomoc, terapię czy nawiązać kontakt z kimś, kto poda pomocną dłoń i ułatwi wyjście z dramatu dzieciństwa.

W 2010 r. wydaliśmy z prof. Zbyszko Melosikiem tom poświęcony edukacji alternatywnej XXI w., który zakończyłem artykułem na temat toksycznych doświadczeń wychowanków jednej z najstarszych na świecie placówek opiekuńczo-wychowawczych nurtu PEDAGOGIKI NOWEGO WYCHOWANIA, bo powstałej w Niemczech w 1910 r. Odenwaldschule. Założycielem i twórcą tej modelowej placówki edukacyjnej z internatem był wybitny pedagog Paul Geheeb(1879-1961). Wśród pierwszych absolwentów tej szkoły byli m.in. pisarz Klaus Mann i znany polityk Partii Zielonych Daniel Cohn-Bendit.

W 100 lecie swojego istnienia, które przypadło w 2010 r., placówka ta przeżywała I akt dramatu w związku z prowadzonym dochodzeniem w sprawie wykorzystywania seksualnego i poniżania dzieci przez jej byłego dyrektora. Dramat był w tym sensie, że przecież nie po to ta szkoła powstała. Po kilkudziesięciu latach, w placówce o bogatej tradycji wychowania w wolności i pamięci o wspaniałym pedagogu oraz animatorze innowacyjnej edukacji, świat dowiedział się o tym, że w jednym z internatów doszło tak perfidnych nadużyć wobec dzieci.

Uderzyło to w system wartości, jaki powinien być w niej realizowany, a zarazem było to dowodem na to, jak można łatwo, szybko i niezauważalnie zniszczyć najlepsze dokonania twórcy i jego właściwych kontynuatorów. Dzisiaj nikt nie docieka tego, na czym polega szczególna odmienność modelu wychowania w Odenwaldschule, czym charakteryzują się rozwiązania organizacyjne, dydaktyczne i opiekuńczo-wychowawcze w tej placówce, gdyż to wszystko zostało przesłonięte patologiczną osobowością kierownika tej instytucji – Gerolda Beckera, który przez kilkanaście lat, bo w okresie 1971-1985 (sic!) systematycznie wykorzystywał seksualnie swoich uczniów. Po latach ujawniono najpierw 40 takich przypadków, a do 2015 śledztwo wykazało aż 132 wychowanków tej szkoły, wśród których był także syn byłego Prezydenta Niemiec Andreas von Weizsäcker (zmarł w 2008 r.)

Nie tylko Niemcy są w szoku. Prowadzenie w tej sprawie dochodzenie jest jak "zimny prysznic", bowiem Odenwaldschule należy do wyjątkowej szkoły alternatywnej na świecie, o której napisano mnóstwo artykułów i monograficznych książek. O pedagogicznych założeniach i formach ich realizacji od lat dyskutuje się na konferencjach naukowych, spierając się o mające tam miejsce relacje między wychowawcami a dziećmi, między przeszłością a nowoczesnością. Do tej placówki „pielgrzymowali” nauczyciele z całego niemal świata chcąc zobaczyć, jak wygląda alternatywne środowisko wychowawcze. To w oparciu o doniesienia z pracy kolejnych pokoleń nauczycielskich i wspomnień jej uczniów powstawał kanon wiedzy o edukacji alternatywnej w świecie.


Wystarczyło, że w którymś momencie zatrudniono na stanowisku kierowniczym kogoś, kto nie był w żaden sposób związany z pedagogiką reform, kto nie wyrósł z tego środowiska, kogoś o odmiennej kulturze pedagogicznego kształtowania młodych ludzi, by po latach wyszły na jaw jego podłe postawy, zachowania ubliżające wszelkiej pedagogii, a tej w szczególności. Jeśli bowiem rodzice wybierają placówkę niepubliczną sięgając do wzoru osobowego jej twórcy, wybitnej i wysoce szlachetnej postaci wśród najwybitniejszych pedagogów tego typu rozwiązań edukacyjnych początku XX w., to trudno się dziwić przeżyciu przez nich szoku, że co miesiąc płacili za edukację sprzeczną z wszelkimi standardami i normami etycznymi, społecznymi, psychologicznymi oraz oświatowymi jakie miały miejsce w stosunku do ich dzieci. Wystarczyło pojawienie się w tej placówce „kreatury”, która położyła cień na całym dorobku swoich poprzedników, by nadwyrężyć zaufanie do instytucji, do ludzi, do pedagogiki humanistycznej.


To gorzkie doświadczenie zmusiło pedagogów do zastanowienia się nad tym, jak lepiej chronić dzieci przed tą „czarną „pedagogiką”? Co zrobić, by się ona więcej w tych placówkach nie powtórzyła? Wychowawcy wszystkich szkół z internatem (tzw. wolnych gmin szkolnych – Landerziehungsheime) stanęli przed pytaniami, co zrobić, by zachowując wierności zasadom pedagogicznym, wypracowanym normom postępowania nie dopuścić do nadużyć w systemie, który miał łączyć najlepsze wzory wychowania rodzinnego z edukacją szkolną? Wybudowane w latach 1910-1925 domy o charakterze willowym, w pięknym otoczeniu gór, lasów, ogrodów i łąk miały tworzyć system wychowania wspólnotowego, społecznego dzieci i ich opiekunów-nauczycieli z własnymi rodzinami. Znalazła się „czarna owca” która naruszyła dotychczasowy etos pracy.

Jest to niewątpliwie najbardziej bolesna karta w dziejach tej szkoły, bowiem miała tu miejsce zwielokrotniona zdrada kierownika placówki - zdrada wobec dzieci, zdrada wobec ich rodziców, zdrada wobec twórcy-założyciela szkoły, wobec placówki, która swoimi pięknymi przecież kartami nowego wychowania wpisuje się i współtworzy bogaty ruch społeczno-wychowawczy. Jest to niewątpliwie też zdrada pedagogiki, której alternatywność polega na głębokim, autentycznym byciu po stronie dziecka, by wspólnie z nim odkrywać i wzmacniać jego człowieczeństwo. Immanentną cechą zdrady jest skrytość działań jej sprawcy.

Z końcem tego roku szkolnego została ogłoszona decyzja zarządu tej szkoły o jej zamknięciu. Tak to niestety jest, że utrata moralnego wizerunku skutkowała w ciągu minionych pięciu lat - od wykrycia nikczemnych praktyk wobec dzieci - spadkiem kandydatów, zadłużeniem, a banki nie mają do takich podmiotów zaufania. Nie wystarczy w takiej sytuacji zmiana dyrektora szkoły, reorganizacja, nowe zabezpieczenia. Kto będzie chciał, by jego dziecko wychowywało się i uczyło w placówce o tak głębokiej rysie na morale jej kadry? Rodzice muszą rozstrzygnąć, do której szkoły przeniosą swoje dzieci.



24 lipca 2015

Tu tor a tam tutor

Polski system edukacyjny jedzie jak pociąg elektryczny po jednym torze. Po dwóch się nie da, podobnie jak po trzech torach jest to wykluczone. Nie jest to "Pendolino", gdyż nie zakupiono wychylnego pudła, które pozwoliłoby szybciej pokonywać zakręty. Nie jest to także kolejka elektryczna, podmiejska, gdyż jednak resor(t) został w niej odpowiednio nasmarowany EFS.

Maszynistką jest kobieta - Joanna Kluzik-Rostkowska, która prowadzi pociąg TLK (Tanie Linie Kształcenia) na wyznaczonej przez jej partię trasie. Wcześniej pracowała dla jeszcze tańszych kolei Inter-PiS, ale chyba za mało jej płacili, albo warunki pracy były zbyt uciążliwe, więc zmieniła pracodawcę na PO. W ten sposób rządzący mogli sprawdzić, czy da się wprowadzić na rynek tabletki "PO - PO". Niektórzy, PO aferze taśmowej, nie boją się ich zażywać, gdyż lepiej jest poronić łzy PO PO, niż w trakcie podróży do Sejmu nowej kadencji.

Ministra edukacji kieruje pociągiem do kształcenia, który jedzie PO PRL-owskim torze.
Premier rządu sprawdza bilety i świeżość posiłków oraz przeprowadza ewaluację wśród podróżnych. To jest typowa procedura, której sens w edukacji wprawdzie zakwestionował NIK, ale przed wyborami warto podtrzymać techniki pozoru. Niektórzy pasażerowie widzą w tym tor donikąd, dlatego gremialnie zapisują się na kursy dla tutorów. Wiedzą, że torów do ich rozwoju jest więcej, niż jeden.

POsłowie PO powinni jako winni tego POlakom podnosić poziom edukacji, gdyż ta jest nie tylko przekazywaniem wiedzy, ale również czymś POnad to. Mogą bowiem dzięki poświęceniu się sterowanemu samokształceniu skutecznie rozpoznawać potencjał podopiecznego, odkrywać i wzmacniać jego mocne strony talentów, a nawet rozwijać swoje cnoty. Tutoring poprawia relacje minister-kurator oświaty; kurator oświaty-dyrektor szkoły; dyrektor szkoły - nauczyciele; nauczyciel - rodzice; nauczyciel-uczeń itd. oraz wzmacnia autorytet u tego pierwszego z każdej diady.

Ministerstwo nie wie, ilu ma nauczycieli. "W listopadzie ubiegłego roku pani minister powiedziała, że mamy prawie 600 tysięcy nauczycieli. W styczniu poinformowała, że od 2004 roku ich liczba spadła o ponad 32 tysiące. A w czerwcu, że o 11 procent." PO raz kolejny PO nie może doliczyć się stanu kadr. POdwyżek nie liczy. Liczą na nie nauczyciele, jak będzie po PO.





23 lipca 2015

Skandaliczne naruszenia prawa i norm moralnych w Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku na Słowacji

Ten Uniwersytet stał się "czarnym liderem" - nie tylko moich - analiz polityki akademickiej u południowych sąsiadów. Mam w tym kraju wielu przyjaciół-profesorów, toteż także na ich prośbę od 2008 r. uczulam polską opinię publiczną na patologie, które mają tam miejsce. Niestety, także z udziałem i za sprawą wielu Polaków, wśród których znalazły się osoby chętne do wykorzystania tej instytucji w niecny sposób. To zdumiewające, że niektórzy z naszych doktorów nauk humanistycznych czy społecznych z taką łatwością i brakiem wyrzutów sumienia wykorzystywało tę uczelnię do tego, by podwyższyć swój status w kraju, mimo że nie odpowiada on rzeczywistym nakładom pracy naukowo-badawczej i osiągnięciom naukowym.

Władze Katolickiego Uniwersytetu w Ružomberku też jednak były tym zainteresowane. Ktoś czerpał z tego prywatne korzyści. Najpierw pierwsi księża z Polski przetarli szlak, zobaczyli, że jest to możliwe, a za nimi poszli inni. Tak to najczęściej się odbywa na całym świecie, kiedy zamierza się omijać standardy i nadużywać prawnego przyzwolenia. Rzecz jednak nie dotyczy tylko Polaków. Przede wszystkim przeprowadzone dochodzenie słowackiej prokuratury oraz na zlecenie Konferencji Biskupów Słowackich zewnętrzny audyt wykazały, że środowisko akademickie w dużej części stworzyło w tym Uniwersytecie warunki do fałszu, cwaniactwa, nadużyć, pseudoakademickiej hucpy.

Uniwersytet Katolicki w Ružomberku powstał w 2000 r. a po piętnastu latach - jak ocenia to słowacka prasa - stracił wizerunek pod kierownictwem byłego Rektora ks. prof. Tadeusza Zasępy i dwóch dziekanów Wydziału Pedagogicznego Tomasa Jablonskeho oraz dziekana Wydziału Filozoficznego Mariana Kuny. Tytuł jednego z artykułów brzmi trafnie: "Plama na uniwersytecie z przymiotnikiem "katolicki" (Špina na univerzite s prívlastkom „katolícka“).

Zapewne będzie trudno odbudować markę, skoro się jej nawet nie osiągnęło. O skandalach z "turystyką habilitacyjną" pisała w latach 2008-2009 prasa słowacka i polska. Czy musiało dojść do tak dużych nadużyć finansowych i patologii, żeby dopiero w 2014 r. b. rektor został zmuszony do złożenia dymisji? A może manipulacje miały miejsce poza jego plecami? Po roku prasa słowacka aż dudni od ujawnianych przekrętów i łamania prawa przez część akademickiej i administracyjnej kadry tej uczelni.

Nieustannie podnoszona jest ta kwestia w naszym kraju, tylko jakoś Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego czyni wszystko, by zamieść swoją współodpowiedzialność "pod dywan". To tylko potwierdza, że kierownictwo resortu wpisuje się w tym zakresie w politykę niszczenia polskiej nauki. Zawdzięczamy to zarówno prof. Barbarze Kudryckiej, jak i Lenie Kolarskiej-Bobińskiej, które doskonale wiedzą o patologiach i skandalach z tym związanych, a upełnomocniają ten proces zaniechaniem w podjęciu koniecznych decyzji.


Komitet Nauk Pedagogicznych PAN otrzymuje jedynie ogólnikowe pisma, pełne frazesów i zapewnień o działaniach, a dziennikarze zapewnienia, że ponoć MNiSW chce coś z tym zrobić. Od 2009 r. jest jednak inaczej.

Może wreszcie władze resortu, a jak nie, to pani premier Ewa Kopacz zastanowią się nad skutkami swojej polityki odraczania, zaniechania, ukrywania tych patologii? Ile jeszcze komitetów naukowych Polskiej Akademii Nauk ma protestować? Jak długo mają one czekać na decyzję w sprawie wprowadzenia aneksu do bilateralnego porozumienia z rządem Słowacji w sprawie uznawalności stopni i tytułów naukowych, które nie są de facto równoważne?


Powróćmy jednak na Słowację, bo Konferencja Biskupów Słowacji upubliczniła wyniki pięciomiesięcznego audytu, jaki przeprowadziła firma KPMG w Katolickim Uniwersytecie w Ružomberku na wniosek obecnego rektora. Naruszenia prawa miały miejsce w latach 2010-2013 i dotyczyły nieodpowiedzialnego kierowania Wydziałami - Pedagogicznym i Filozoficznym. Zarzuty dotyczą niegospodarności, złego zarządzania uczelnią, plagiatów, "sprzedawania" dyplomów doktorskich i habilitacyjnych, kształcenia studentów poza siedzibą bez spełnienia obowiązujących w kraju standardów.

Co ważne, sam b. rektor ks. prof. T. Zasępa w piśmie z dn. 28 kwietnia 2014 skierowanym do dziekana Wydziału Pedagogicznego doc. Tomáša Jablonský'ego stwierdził m.in.: Toczące się postęowania na tytuł naukowy profesora i habilitacyjne są rozbieżne z Prawem o szkolnictwie wyższym. (Prebiehajúce habilitačné a inauguračné konania v rozpore so Zákonom o vysokých školách) Habilitację otrzymywały osoby, które nie miały żadnego związku z ich przedmiotem.

Słusznie pytał dziekana, powołując się na konkretne przykłady: o mianowania w zakresie pedagogiki socjalnej kogoś, kto ma dorobek z pedagogiki? (Konkrétny prípad na KU: uchádzačka obsadila na PF KU funkčné miesto v odbore pedagogika a na PF KU sa habilituje v odbore sociálna práca... Ako môže pôsobiť na vysokej škole a mať kontinuálnu pedagogickú činnosť v danom odbore sociálna práca? Ako vytvorila vedecké dielo v danom odbore sociálna práca, keď sa venovala pedagogike?)

Władze tego wydziału i jego profesorowie - za każdym razem, gdy w grę wchodziła ocena dorobku naukowego kogoś, kto chciał się habilitować z pracy socjalnej (KU w Ružomberku utraciła prawo w 2009 r. do habilitacji z pedagogiki), tłumaczono rektorowi, że ma on zbliżony problemowo przedmiot badań. Nie było to jednak prawdą (Neobstál argument, že ide o príbuzný odbor), gdyż dorobek był np. z pedagogiki.

Były rektor ks. prof. T. Zasępa ujawnił, że publikowane w czasopiśmie rzekomo zagranicznym artykuły kandydatów do habilitacji są fałszerstwem. Ba, podaje nazwiska Słowaków i Polaków, którzy w zadziwiająco krótkim czasie ukończyli studia doktoranckie w tym uniwersytecie. Zamiast 5 lat, uzyskali stopień doktora już po kilku miesiącach. Stwierdza też fakt fałszowania dokumentacji w przewodach naukowych.

Kontrola wykazała aż 550 naruszeń prawa i norm moralnych. Między innymi dotyczyło to zawyżania wypłat z tytułu delegacji, superszybkich - a więc przyspieszonych - form nadawania tytułów 22 osobom eksternistycznych studiów doktoranckich, wysokiej liczby habilitacji (dotyczy to także Polaków) czy pobierania "na lewo" opłat za te postępowania na tzw. "czarny fundusz" („čierneho fondu“), z którego to środki nigdy nie trafiły na konto uniwersytetu.

(tab. Podział części puli nagród tylko dla 6 pracowników)

Konferencja Biskupów Słowacji nie wypowiada się na temat tych patologii, a przecież zostały one wskazane przez b. rektora z Polski. Jak wykazała kontrola, m.in. od Polaków czy Czechów pobierano za habilitacje lub profesury opłaty o 50% wyższe, niż regulaminowe. Szły one na "czarne konta". Ks. prof. T. Zasępa ujawnił zatem korupcję, pobieranie pieniędzy, które nie zostały zaksięgowane na koncie uczelni.

Jak stwierdza: To jeden z Polaków skierował do słowackiego Ministerstwa Szkolnictwa skargę na korupcję na Wydziale Pedagogicznym UK. Wystawiono fałszywe faktury za udział w konferencjach w Polsce w wysokości 4.500,- €, a nawet 5.850,- €. Nieźle musieli się bawić. Odnaleziono też fałszywe pieczątki, których nie skasowano. Ciekawe, czy dalej ktoś się nimi posługuje?

Nowy Rektor KU w Ružomberku prof. Jozef Jarab (b. członek Słowackiej Komisji Akredytacyjnej) potwierdził, że chociaż już pewne osoby związane z naruszeniem prawa nie pracują w KU, to powinno to być ostrzeżeniem dla pozostałych. Nie dotyczy to jednak obu dziekanów. Jego Magnificencja wstrzymał wypłatę premii dla pracowników uniwersytetu do chwili przyjęcia nowych regulacji w tym zakresie.

Konferencja Biskupów zażądała, by uniwersytet zakończył współpracę z prywatnym Funduszem Ladislava Pyrkera i by nie kontynuował współpracy z prywatnym Funduszem, który utworzył b. rektor ks. prof. T. Zasępa. Mają też zostać ustalone nowe zasady współpracy z fundacjami. To właśnie te fundusze były sposobem, na wyprowadzanie publicznych pieniędzy, a także służyły do pobierania dodatkowych opłat od studentów, doktorantów i habilitantów.

Opinia publiczna została też poinformowana o tym, że sześciu pracownikom tego uniwersytetu wypłacono w ramach premii 114 tys. euro w listopadzie 2013 roku, zaś 79 pracownikom rozdzielono 130 tys. euro.

Jeszcze w 2014 r. starał się bronić uniwersytetu po pierwszych próbach odwołania rektora T. Zasępy - b. dysydent i poseł František Mikloško. Tak, jakby nie chciano dopuścić do publicznej wiadomości tego, o czym opinia publiczna już wiedziała. Znacznie wcześniej ujawniono żenujący autoplagiat dziekana Wydziału T. Jablonskeho, ale zbyto to milczeniem. Dzisiaj publikuje się plagiaty prac dyplomowych. Obaj dziekani nadal pełnią tam swoje funkcje.

Szkoda, że nasi słowaccy koledzy-akademicy nie zgłosili, że wiele habilitacji Polaków w KU w Ružomberku zostało przeprowadzonych na podstawie obronionych w kraju prac doktorskich. Niektórzy cwaniacy nie zmienili nawet ich tytułów albo bezczelnie przedkładali jako dorobek podoktorski wydaną w kraju rozprawę doktorską, a nie habilitacyjną.

Wśród habilitowanych docentów na Słowacji są nawet członkowie Polskiej Komisji Akredytacyjnej a pani minister nie raczy zabrać w tej sprawie głosu. Tak dewaluuje się polską naukę i jakość kształcenia. Musi wybuchnąć kolejny skandal, żeby polskie władze zajęły wreszcie odpowiednie wobec tych procesów stanowisko. Turystyka habilitacyjna jest bowiem częścią składową patologicznych procesów.



22 lipca 2015

Doświadczenia zawodowe w narracjach pamiętnikarskich nauczycielek klas I-III szkoły podstawowej






Wydawnictwo Uniwersytetu Zielonogórskiego wypuściło na rynek interesujące dwa tomy pamiętnikarskich narracji nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej.


Jest to bardzo wartościowy zbiór autobiograficznych narracji. Stanowi on bowiem interesujące świadectwo czasu kluczowych sporów w szkolnictwie podstawowym o obniżenie wieku obowiązku szkolnego, o dojrzałość szkolną dzieci czy konieczność i możliwość zarazem wspierania ich rozwoju. Subiektywny wymiar treści dodaje kolorytu do konstruowania kulturowej pamięci polskich nauczycieli o warunkach ich pracy, poczuciu zadowolenia czy odczuwanej dyssatysfakcji pracy zawodowej.

Redaktorki tego zbioru - Anetta Soroka-Fedorczuk i Mirosława Nyczaj-Drąg z Wydziału Pedagogiki, Socjologii i Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu Zielonogórskiego ciekawie dobrały swoich „bohaterów”, bowiem są to nauczycielki o różnym stopniu awansu zawodowego, wieku, wykształceniu i doświadczeniu pedagogicznym. W swoich wspomnieniach nauczyciele dzielą się z nami swoją przeszłością, codziennością, ale i nadziejami.

Dzięki temu otrzymujemy fragmentaryczny zapis historii polskiej oświaty przełomu ustrojowego i przenikania z jakże odmiennych politycznie środowisk pracy spojrzeń na złożone uwarunkowania wchodzenia do zawodu, postrzegania w nim siebie, realizowanych celów czy niespełnionych dążeń. Niezwykle poruszające są niektóre fragmenty wypowiedzi, w których odsłaniana jest autentyczna miłość do pracy pedagogicznej z dziećmi, poświęcenie, ofiarność, zaangażowanie i dzielenie się z innymi własnym bogactwem duchowym.

Niektóre autorki wypowiedzi posiłkują się trafnymi i barwnymi metaforami do uwydatnienia specyfiki swojej służby, misji czy dokonań. Szczególnie w takich
autonarracjach odsłaniane są trudy tej profesji, złożoność działań, towarzyszących im doznań czy emocji. Mamy tu piękno, ale i różnie stopniowany dramatyzm ról, które jednym zostały powierzone, inni podjęli je z wdzięczności, pamięci czy pasji, a jeszcze inni stali się kontynuatorami rodzinnych tradycji.

Książka pod redakcją adiunktów UZ jest nie tylko zbiorem najlepszych prac konkursowych, ale i swoistego rodzaju spowiedzią, namysłem, autorefleksją, przywołaniem we własnej świadomości zdarzeń, które po raz pierwszy zostały poddane takiej „obróbce”. Tym większa jest ich wartość poznawcza, kulturowa, społeczna, meliorująca pedeutologię ożywczą energią humanum. Ciekawe, czy w wyniku zachodzących zmian w polskiej oświacie wspomniane tu małe szkoły jeszcze istnieją, a ich wychowankowie kontynuują najlepsze wartości, które były przedmiotem edukacyjnie stymulowanej introjekcji?

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że przywołane w tej publikacji autorelacje mogą być wykorzystane do pracy dydaktycznej z nauczycielami, w zespołach samokształceniowych, do superwizji, jak i kandydatami do tego zawodu. Na wakacje jest to niewątpliwie bardzo dobra lektura, gdyż nie męczy złożonością teorii, modelami, paradygmatami czy językiem pełnym neologizmów. Czyta się ją szybko i z dużą przyjemnością szczególnie wówczas, kiedy samemu pracowało się lub pracuje w szkole we wczesnej edukacji.

21 lipca 2015

Prekariusze wyższych szkół prywatnych łączcie się!



Mamy w kraju ponad 300 wyższych szkół prywatnych. Z tego zaledwie kilkanaście uzyskało status szkół w swej misji i jakości działania tożsamych lub nawet lepszych od niektórych jednostek uczelni publicznych. Pozostałe, to ukrywane przed naiwnymi kandydatami na studia pseudowyższe szkolnictwo. Wyższe jest ono w tym sensie, że nie jest całkowicie bezpłatne.

Jednak częściowo tzw. "wsp" są bezpłatne, skoro korzystają z dotacji celowej MNiSW na stypendia socjalne, naukowe. Uzyskały równe prawa do ubiegania się ich pracowników o dotacje celowe w ramach różnorodnych konkursów na poprawę infrastruktury, na wymianę międzynarodową - studencką i nauczycielską, a nawet dla pracowników technicznych. Czy z tego powodu czesne jest niższe? Absolutnie nie.

To "krwiopijcy"- założyciele prywatnego biznesu zatrudniają na tzw. umowy śmieciowe większość swoich wykładowców, nie płacą za okres wakacji, przerw semestralnych, za dodatkowe zajęcia. Dla biznesmeńsko prowadzonej "wsp" uległy rektor (pozbawiony godności i nie darzący szacunkiem współpracowników) jest pionkiem do przesuwania na szachownicy prywatnych interesów właściciela. Ma podpisywać, a nie dyskutować, ma zatrudniać prekariuszy, a nie krytyczną, twórczą, refleksyjną kadrę.

Dlatego rektorem może być byle kto, byle spełniał warunki minimum. Spotkałem się już z określeniem, że może być nawet doktor nauk medycznych, skoro Korczak też był lekarzem. On nawet nie wie, kim był Korczak, ale to nie przeszkadza, by osłaniał przed ministerstwem i studentami grę właściciela fałszywymi kartami. Im bardziej mierny i wierny, tym lepszy dla właściciela takiej "wsp".

Niektórzy "rektorzy" nawet użalają się na stronie szkoły, że niestety, nie chcieli, ale jednak - jak Lech Wałęsa - rzekomo "musieli" podjąć się tego zadania dla dobra innych. Cóż za motywacja? Cóż za misja? A wystarczyłoby przyznać się, że nie będzie się brać pensji przez wakacje, a potem się zobaczy. Czyż nie dlatego wcześniej ktoś inny odszedł z tego stanowiska?

Są tacy "rektorzy", którzy będą najpierw uzgadniać wszystko z założycielem, właścicielem, aby dopiero potem zwołać formalnie senat i kazać mu głosować ZA lub PRZECIW, zgodnie z instrukcją, jaką posługują się przy dyscyplinie partyjno-klubowej posłowie w Sejmie. Na boku będą narzekać - na chamstwo, na brak szacunku, na upadek dobrych obyczajów, ale przecież sami się pod tym podpisują, godzą się na to. Spokój sumienia jest dla takich tylko kwestią wysokości własnych poborów.

Inni pracownicy mogą czekać, aż im założyciel łaskawie przeleje coś na konto. Nie przelał? Ach, to zapewne jakiś błąd w systemie. Przecież przelał, tylko ... nie dolał. Inni nawet nie wiedzą, że właściciel takiej "wsp" nie płaci za nich ZUS-u, okrada ich z należnych przywilejów (także płacowych). Każdego można zwolnić z takiej "wsp" z miesięcznym lub trzymiesięcznym wymówieniem (w zależności od stażu pracy). Można mu dać propozycję nie do odrzucenia - albo zgoda na obniżenie pensji, albo... rozstanie. Na tym właśnie polega generowanie prekariatu, manipulowanie pracownikami, by ci, choć pracują, odczuwali niepewność i lęk związane z zatrudnieniem. Taki nauczyciel na "śmieciówce" nie może mieć pewności dochodu, zatrudnienia, przywilejów w rodzaju urlopu czy chorobowego. To on ma przynosić zyski pracodawcy samemu będąc dla niego/niej nikim.


Może zatem dotrze do prekariuszy akademickich informacja, że w wyższych szkołach prywatnych można powołać do życia związek zawodowy. Wprawdzie ten może ich zdradzić, ułożyć się w tajnych negocjacjach z właścicielem, ale ... nie jest to takie łatwe. Związki zawodowe mogą jednak uczestniczyć w kształtowaniu statutu uczelni niepublicznej. Trybunał Konstytucyjny orzekł w lipcu, że przepis ustawy o szkolnictwie wyższym, który uniemożliwia związkom zawodowym wpływanie na kształt statutu uczelni niepublicznej, jest niezgodny z konstytucją.

Ba, zgodnie z Orzeczeniem TK - ograniczenie udziału w związkach zawodowych do pracowników zatrudnionych na etacie jest niekonstytucyjne. Oznacza to, że zatrudnieni na umowach cywilnych mogą należeć do związków. Konfederacja Lewiatan uważa, że wszystkie osoby pracujące w szerokim tego słowa znaczeniu powinny mieć prawo do organizowania się i ochrony swoich praw.

Natura jednak sama radzi sobie z powyższą patologią. Niż demograficzny odsłonił prawdziwe oblicze wielu wyższych szkół prywatnych. Niewątpliwie, są też małe, akademickie wspólnoty, bez blichtru, bez nadużyć czy finansowych przekrętów, gdzie stosunki międzyludzkie są do pozazdroszczenia w wielu jednostkach uczelni publicznych. W takich szkołach władze rzeczywiście skupiają się na kształceniu zawodowym, praktycznym, troszcząc się o jak najlepszą kadrę.

Jest zatem w tym szkolnictwie tak i siak. Jest także nijak.