Jestem drugi dzień na Litwie. Piękny kraj. Wilno urzeka historią, wielokulturowością, wszechobecną młodzieżą oraz niezwykłą czystością. Dawno nie byłem w tak zadbanym mieście. Razi jedynie graffiti niemalże w każdej bramie, podwórkach, na murach starych kamienic.
Pod wieczór studenci bawią się w klubach, pubach, których jest tu pełno. W niektórych jest live music, bez specjalnych wejściówek. Młodzi piją piwo, rozprawiają o polityce i aktualnej sytuacji na rynku pracy. Spotykam młode małżeństwa z dziećmi.
Z analiz socjologicznych wynika, że najwięcej bezrobotnych "wyprodukował" w Wilnie w 2013 r. Uniwersytet Witolda Wielkiego. Aż 20% jego absolwentów nie znalazło pracy. Na drugim i trzecim miejscu znalazły się Uniwersytet Kazimierza Simonavićiusa oraz Akademia Sztuk Pięknych, bo 19%. Pracodawcy najwyżej cenią absolwentów Uniwersytetu Wileńskiego.
Jak widać, młodzi Litwini mają te same problemy, co nasi absolwenci. Problem ma zatem wymiar globalny, strukturalny. Być może odnotowywany 17 procentowy wzrost liczby turystów z zagranicy sprawi, że zwiększy się liczba miejsc i ofert pracy. Najwięcej turystów przybywa z Estonii i Białorusi. Z Polski wzrost jest na poziomie 1%. Komisja Europejska przyjmie w przyszłą środę rozstrzygnięcie, czy Litwa sprostała kryteriom wprowadzenia euro. Już teraz widać ceny w litach i euro, bowiem Litwini chcą wprowadzenia euro z dn. 1 stycznia 2015 r.
Wysokim szacunkiem i wsparciem otacza się na Litwie rodziny. W grudniu ub.roku rozpoczęła się w Sejmie debata na temat potrzeby uzupełnienia Konstytucji o stwierdzenie, że (...) rodzina wywodzi się z małżeństwa" i "rodzina wywodzi się z macierzyństwa i ojcostwa". Litwinom zależy na tym, by dzieci wzrastały i wychowywały się w zdrowych rodzinach.
W dn. 1 czerwca w Wilnie będzie obchodzone Święto Rodziny, która to jest traktowana jako kolebka życia. Przewidywany jest pochód rodzin od gmachu Sejmu aż do pl. Ratuszowego. Spotkają się rodziny różnych wyznań - prawosławne, katolickie i ewangelickie.
30 maja 2014
List otwarty: Andrzej Nowakowski do Rafała Grupińskiego
W związku z treścią Listu Otwartego, jaki wystosował Andrzej Nowakowski, dyrektor wydawnictwa Universitas do Rafała Grupińskiego, przewodniczącego Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej, a dotyczącego polityki Ministerstwa Edukacji Narodowej, przytaczam jego treść poniżej:
„Drogi Rafale,
Pierwszy raz w życiu piszę list otwarty... Wybacz, że w tej właśnie formie zwracam się do Ciebie, ale wydaje mi się, że jest przynajmniej kilka istotnych powodów, które to usprawiedliwiają. Zważ również, że czynię to na łamach pisma branżowego, wolnego od wszelkich politycznych uwarunkowań, które na ogół utrudniają swobodną wymianę myśli. Rzecz dotyczy ważnej dla wszystkich – nie tylko dla naszego środowiska! – sprawy absurdalnego sporu, jaki toczy się od paru miesięcy pomiędzy wydawcami edukacyjnymi a MEN-em w sprawie tzw. 'darmowych podręczników'. Jesteś politykiem, który pełni obecnie bardzo ważną funkcję szefa Klubu Parlamentarnego PO. Ale dla nas, dla naszej branży, jesteś przede wszystkim 'człowiekiem książki', kimś, czyjego poglądu na sprawę oczekujemy od dłuższego czasu, bez względu na to, jak bardzo mógłby stać w sprzeczności ze stanowiskiem pani minister Joanny Kluzik-Rostkowskiej oraz żyrującej ją większości parlamentarnej.
Twój głos wydaje się nam ważny również dlatego, że jak żaden inny polityk masz wiedzę, kompetencje i rozeznanie w problemach rynku książki. Co więcej: pełniłeś swego czasu funkcję szefa WSiP-u, największej polskiej oficyny edukacyjnej, i nie kto inny jak właśnie Ty zasadniczo przyczyniłeś się do znalezienia takich rozwiązań, które MEN-owi wydają się dzisiaj absurdalne i nie do przyjęcia, a zarazem są źródłem demagogicznych oskarżeń. Dotyczy to kwestii tzw. 'boxów', których jesteś 'ojcem', a które przez resort traktowane są jako źródło wszelkiego zła. To właśnie Twoich „boxów” pani minister używa jako głównego argumentu na rzecz twierdzenia, że wydawcy edukacyjni to w gruncie rzeczy wyzyskiwacze, którzy bez skrupułów drenują kieszenie rodziców.
Nie sadzę, by trzeba było w tym miejscu przywoływać argumentację każdej ze stron sporu; wiem, że znasz ją doskonale. Pozwól jednak, że podzielę się z Tobą kilkoma uwagami, które nie dają mi spokoju mimo, że mnie samego jako wydawcy nie dotyczą przecież bezpośrednio. Otóż chciałbym zrozumieć, jakie uzasadnienie kryje się za wprowadzaną właśnie w życie ideą nacjonalizacji rynku podręczników. Tu nawet nie chodzi o ten nieszczęsny elementarz, który ma wkrótce obowiązywać i który oby był najlepszy na świecie (co mu zresztą chyba nie grozi)... Otóż takie rozwiązanie, wbrew sugestiom MEN-u, nigdzie w Europie nie obowiązuje.
Żaden kraj nie wpadł na pomysł, żeby jeden z jego resortów ingerował w rynek w produkcji czegokolwiek, a już zwłaszcza podręczników. Słuszna idea ulżenia najbiedniejszym w dostępie do edukacji nigdzie nie polega na zastąpieniu producenta, podlegającego wszelkim rygorom wolnej gry rynkowej, przez... ministra – polega ona mianowicie na wspomaganiu najbardziej potrzebujących poprzez dofinansowanie z pieniędzy podatników. MEN powiada ustami pani minister, że chodzi o taką zmianę, która umożliwi pomoc bardziej skuteczną. Jednocześnie przemilcza kompromitujący fakt, że przewidziane w budżecie środki pomocowe w ramach 'wyprawki szkolnej', nie są, rok po roku, w pełni wykorzystywane.
Idąc tropem rozumowania resortu, należałoby znacjonalizować produkcję szkolnego obuwia, tornistrów, przyborów do pisania, zeszytów, tabletów i czego tam jeszcze. Przecież to purnonsens. Rząd, liberalny w deklaracjach, wchodząc na ścieżkę nacjonalizacji oczywiście musi zacząć 'kombinować' z prawem (kiedyś nazywano to falandyzacją). I tak np. musi wymyślić, jak tu obejść ustawę o przetargach. Żaden odpowiedzialny prezes dużego przedsiębiorstwa nie odważyłby się na takie rozwiązanie – a MEN to potrafi!... Okazuje się, że podręczniki mają być drukowane przez Centrum Usług Wspólnych, czyli firmę podlegającą szefowi Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, czyli... bez przetargu. Drogi Rafale, sam powiedz... Przecież to hucpa i kpina. Ręce opadają.
Uwaga druga: Rafale, może jeszcze nie miałeś okazji dokładniej zapoznać się z dokumentem pt. 'Cyfrowa szkoła' ani z przyjętym 25 lutego przez Radę Ministrów sprawozdaniem z realizacji tego rządowego programu. Otóż najogólniej i najdelikatniej rzecz ujmując, owo sprawozdanie ma się nijak do zamierzeń resortu edukacji w kwestii przejęcia od rynku książki 'obowiązku' drukowania podręczników. A dotyczy on kwestii kluczowych dla najbliższej przyszłości w budowaniu edukacyjnej infrastruktury. Ale... jak mniemam, każdy departament MEN-u jest sam dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem.
I na koniec uwaga zasadnicza, bo dotyczy pieniędzy. Rafale, śmiem twierdzić, że wszystkie wyliczenia resortu, które mają uzasadnić sens tej dziwnej rewolucji, są wzięte z księżyca. Każdy liczy, jak mu wygodnie, ale rzecz w tym, że MEN-owskie kalkulacje nie zostały poddane jakiemukolwiek niezależnemu audytowi. Gdyby tak się stało, to zaręczam Ci, że te rachunki bardzo łatwo byłoby zakwestionować. Zresztą spróbował to już uczynić – i to, a skądże!, nie na zamówienie MEN-u – Warsaw Enterprise Institute. Jeśli ustalenia tego raportu, choćby tylko w części, są poprawne, to już mamy powody do niepokoju.
Zaczynam podejrzewać, że cały absurd sytuacji polega w istocie na tym, iż za działaniami MEN-u nie stoją jakieś ważne argumenty natury – nazwijmy to – społecznej, a jedynie ambicje i emocje kilku ludzi, którzy chcą pokazać niektórym wydawcom 'gest Kozakiewicza'. Muszę uczciwie przyznać, że owi wydawcy moooocno pracowali w przeszłości, żeby MEN do takich działań sprowokować, więc w tym sensie niech się teraz nie dziwią. Ale to nie może być wystarczającym powodem 'zabaw', których jesteśmy teraz świadkami!
Rafale, w oczekiwaniu na Twoją reakcję pozostaję z wyrazami sympatii i szacunku,
Andrzej Nowakowski”
Tymczasem koło socjalistycznej edukacji toczy się rytmem, który wyznaczają regionalne spotkania-przedstawicieli władz MEN z dyrektorami szkół podstawowych i wybranymi nauczycielami wczesnej edukacji. Na tym polega przygotowywanie szkół do przyjęcia sześciolatków. Nauczyciele nauczycielom gotują ten los.
„Drogi Rafale,
Pierwszy raz w życiu piszę list otwarty... Wybacz, że w tej właśnie formie zwracam się do Ciebie, ale wydaje mi się, że jest przynajmniej kilka istotnych powodów, które to usprawiedliwiają. Zważ również, że czynię to na łamach pisma branżowego, wolnego od wszelkich politycznych uwarunkowań, które na ogół utrudniają swobodną wymianę myśli. Rzecz dotyczy ważnej dla wszystkich – nie tylko dla naszego środowiska! – sprawy absurdalnego sporu, jaki toczy się od paru miesięcy pomiędzy wydawcami edukacyjnymi a MEN-em w sprawie tzw. 'darmowych podręczników'. Jesteś politykiem, który pełni obecnie bardzo ważną funkcję szefa Klubu Parlamentarnego PO. Ale dla nas, dla naszej branży, jesteś przede wszystkim 'człowiekiem książki', kimś, czyjego poglądu na sprawę oczekujemy od dłuższego czasu, bez względu na to, jak bardzo mógłby stać w sprzeczności ze stanowiskiem pani minister Joanny Kluzik-Rostkowskiej oraz żyrującej ją większości parlamentarnej.
Twój głos wydaje się nam ważny również dlatego, że jak żaden inny polityk masz wiedzę, kompetencje i rozeznanie w problemach rynku książki. Co więcej: pełniłeś swego czasu funkcję szefa WSiP-u, największej polskiej oficyny edukacyjnej, i nie kto inny jak właśnie Ty zasadniczo przyczyniłeś się do znalezienia takich rozwiązań, które MEN-owi wydają się dzisiaj absurdalne i nie do przyjęcia, a zarazem są źródłem demagogicznych oskarżeń. Dotyczy to kwestii tzw. 'boxów', których jesteś 'ojcem', a które przez resort traktowane są jako źródło wszelkiego zła. To właśnie Twoich „boxów” pani minister używa jako głównego argumentu na rzecz twierdzenia, że wydawcy edukacyjni to w gruncie rzeczy wyzyskiwacze, którzy bez skrupułów drenują kieszenie rodziców.
Nie sadzę, by trzeba było w tym miejscu przywoływać argumentację każdej ze stron sporu; wiem, że znasz ją doskonale. Pozwól jednak, że podzielę się z Tobą kilkoma uwagami, które nie dają mi spokoju mimo, że mnie samego jako wydawcy nie dotyczą przecież bezpośrednio. Otóż chciałbym zrozumieć, jakie uzasadnienie kryje się za wprowadzaną właśnie w życie ideą nacjonalizacji rynku podręczników. Tu nawet nie chodzi o ten nieszczęsny elementarz, który ma wkrótce obowiązywać i który oby był najlepszy na świecie (co mu zresztą chyba nie grozi)... Otóż takie rozwiązanie, wbrew sugestiom MEN-u, nigdzie w Europie nie obowiązuje.
Żaden kraj nie wpadł na pomysł, żeby jeden z jego resortów ingerował w rynek w produkcji czegokolwiek, a już zwłaszcza podręczników. Słuszna idea ulżenia najbiedniejszym w dostępie do edukacji nigdzie nie polega na zastąpieniu producenta, podlegającego wszelkim rygorom wolnej gry rynkowej, przez... ministra – polega ona mianowicie na wspomaganiu najbardziej potrzebujących poprzez dofinansowanie z pieniędzy podatników. MEN powiada ustami pani minister, że chodzi o taką zmianę, która umożliwi pomoc bardziej skuteczną. Jednocześnie przemilcza kompromitujący fakt, że przewidziane w budżecie środki pomocowe w ramach 'wyprawki szkolnej', nie są, rok po roku, w pełni wykorzystywane.
Idąc tropem rozumowania resortu, należałoby znacjonalizować produkcję szkolnego obuwia, tornistrów, przyborów do pisania, zeszytów, tabletów i czego tam jeszcze. Przecież to purnonsens. Rząd, liberalny w deklaracjach, wchodząc na ścieżkę nacjonalizacji oczywiście musi zacząć 'kombinować' z prawem (kiedyś nazywano to falandyzacją). I tak np. musi wymyślić, jak tu obejść ustawę o przetargach. Żaden odpowiedzialny prezes dużego przedsiębiorstwa nie odważyłby się na takie rozwiązanie – a MEN to potrafi!... Okazuje się, że podręczniki mają być drukowane przez Centrum Usług Wspólnych, czyli firmę podlegającą szefowi Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, czyli... bez przetargu. Drogi Rafale, sam powiedz... Przecież to hucpa i kpina. Ręce opadają.
Uwaga druga: Rafale, może jeszcze nie miałeś okazji dokładniej zapoznać się z dokumentem pt. 'Cyfrowa szkoła' ani z przyjętym 25 lutego przez Radę Ministrów sprawozdaniem z realizacji tego rządowego programu. Otóż najogólniej i najdelikatniej rzecz ujmując, owo sprawozdanie ma się nijak do zamierzeń resortu edukacji w kwestii przejęcia od rynku książki 'obowiązku' drukowania podręczników. A dotyczy on kwestii kluczowych dla najbliższej przyszłości w budowaniu edukacyjnej infrastruktury. Ale... jak mniemam, każdy departament MEN-u jest sam dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem.
I na koniec uwaga zasadnicza, bo dotyczy pieniędzy. Rafale, śmiem twierdzić, że wszystkie wyliczenia resortu, które mają uzasadnić sens tej dziwnej rewolucji, są wzięte z księżyca. Każdy liczy, jak mu wygodnie, ale rzecz w tym, że MEN-owskie kalkulacje nie zostały poddane jakiemukolwiek niezależnemu audytowi. Gdyby tak się stało, to zaręczam Ci, że te rachunki bardzo łatwo byłoby zakwestionować. Zresztą spróbował to już uczynić – i to, a skądże!, nie na zamówienie MEN-u – Warsaw Enterprise Institute. Jeśli ustalenia tego raportu, choćby tylko w części, są poprawne, to już mamy powody do niepokoju.
Zaczynam podejrzewać, że cały absurd sytuacji polega w istocie na tym, iż za działaniami MEN-u nie stoją jakieś ważne argumenty natury – nazwijmy to – społecznej, a jedynie ambicje i emocje kilku ludzi, którzy chcą pokazać niektórym wydawcom 'gest Kozakiewicza'. Muszę uczciwie przyznać, że owi wydawcy moooocno pracowali w przeszłości, żeby MEN do takich działań sprowokować, więc w tym sensie niech się teraz nie dziwią. Ale to nie może być wystarczającym powodem 'zabaw', których jesteśmy teraz świadkami!
Rafale, w oczekiwaniu na Twoją reakcję pozostaję z wyrazami sympatii i szacunku,
Andrzej Nowakowski”
Tymczasem koło socjalistycznej edukacji toczy się rytmem, który wyznaczają regionalne spotkania-przedstawicieli władz MEN z dyrektorami szkół podstawowych i wybranymi nauczycielami wczesnej edukacji. Na tym polega przygotowywanie szkół do przyjęcia sześciolatków. Nauczyciele nauczycielom gotują ten los.
29 maja 2014
Była minister edukacji - Krystyna Szumilas została skutecznie odrzucona przez obywateli
Całe szczęście, że była ministra edukacji nie została wybrana do Parlamentu Europejskiego, bo zapewne uwierzyłaby w moc swojego autorytetu i dokonań. Tymczasem w okresie rządów PO-PSL ich nigdy nie było. Krystyna Szumilas czyniła wszystko, by tkwić w pozorze, fikcji i podtrzymywaniu arogancji władzy, bo - jak sama przyznała się po odejściu z resortu - Premier jej obiecał umieszczenie na liście kandydatów do Parlamentu Europejskiego. Własny interes i nieodpowiedzialne decyzje musiały skutkować porażką. Jeżeli ktoś podejmuje się kierowania resortem edukacji byle tylko przetrwać do wyborów, a przy tym wpisywać się w rolę "zderzaka" władzy, to już na wejściu zdradza oświatowe środowisko.
Było to widoczne w jej kadencji, toteż na skutek widocznej nieudolności ministry w zarządzaniu szkolnictwem i w wyniku presji społeczeństwa, w tym także części polityków, wielokrotnie kierowano postulaty o jak najszybsze jej odwołanie z tej funkcji. Premier jednak wolał chronić bardzo słabą ministrę zgodnie z daną jej obietnicą, że za wytrwałość spotka ją nagroda. Trzeba było jak najdłużej podtrzymywać fasadową egzystencję w strukturach władzy z nadzieją, że pozyska sojuszników i elektorat konieczny do wygrania w wyborach. Nie powiódł się manewr wprowadzenia na stanowisko wiceministra koleżanki z środowiska dyrektorów szkół i przedszkoli, gdyż bardzo szybko jego przedstawicielka zachwyciła się sobą, a nie wykazała mocą kompetencji kluczowych do wprowadzania jakichkolwiek reform oświatowych.
Pani K. Szumilas pomógł też Grzegorz Żurawski, rzecznik resortu edukacji, który ujawnił swoim studentom, że jego rolą jest okłamywanie polskiego społeczeństwa. Miał tak przygotowywać dane statystyczne, tak nimi manipulować, żeby obywatele nie zorientowali się w pseudoedukacyjnych reformach tego rządu. To rodzice sześciolatków pozbawili K. Szumilas marzenia o fotelu posłanki w Parlamencie Europejskim. Jak niezwykle trafnie pisali o tej ministrze dziennikarze, miała ona na swoim koncie długą liczbę pomyłek, wpadek, nierozważnych i pochopnych posunięć.
O konieczności obniżenia wieku szkolnego i o przedszkolu dla pięciolatków mówili przecież dwaj poprzedni ministrowie edukacji - Krystyna Łybacka i Mirosław Sawicki z SLD. Przymierzało się do takiej zmiany wieku obowiązku szkolnego PiS, którego wiceminister edukacji Jarosław Zieliński zlecił nawet przygotowanie potrzebnych ekspertyz prawnych i analiz finansowych. Tak więc to "kukułcze jajo" podrzucili PO i PSL poprzednicy, zdając sobie sprawę z tego, że wymaga to nie tylko ogromnych nakładów finansowych, ale przede wszystkim całościowego przemodelowania wczesnej edukacji. Do tego jednak potrzeba ludzi kompetentnych, a nie specjalistów od public relations.
Akcja "Ratuj Maluchy" odsłoniła ignorancję i niedowład MEN, kompletny brak wiedzy i umiejętności w zakresie przygotowania rodziców, nauczycieli i opinii publicznej do proponowanych zmian. Wpompowano miliony złotych w propagandowe akcje, skonsumowano środki unijne w wielu przypadkach do utrzymania władzy a nie jej kompetentnego sprawowania. Co gorsza, K. Szumilas, podobnie jak jej poprzedniczka - Katarzyna Hall - nie potrafiła komunikować się ze społeczeństwem. Prezentowała styl władztwa napuszonego, aroganckiego, który wyrażał się w wywiadach tezą: "Nie lubię rozmawiać bez celu".
Ministra wolała jeździć od miasta do miasta na przygotowane (odpowiedni dobór słuchaczy) konferencje oświatowe, które miały być oddaniem jedynie hołdu władzy centralnej, natomiast w żadnej mierze nie miały służyć dialogowi, analizie trafnych uwag krytycznych, studiowaniu i analizowaniu wiedzy naukowej z zakresu psychologii rozwojowej i pedagogiki wczesnej edukacji. Pani K. Szumilas wolała propagandzistów i najemnych za środki unijne "naukowców", których rolą było przygotowywanie ekspertyz do manipulacji opinią. Doprowadziła do destrukcji edukacji przedszkolnej i chaosu we edukacji wczesnoszkolnej. Zapłaciła też cenę poważnych błędów swojej poprzedniczki K. Hall. Niczego nie zmieniła w procesie nadzoru pedagogicznego, w samym MEN, gdyż wolała mieć za sobą posłusznych i uległych wizytatorów, z pomocą których postanowiła zmusić nauczycieli do konformizmu wobec centrum.
Totalną klapą okazało się dla tej ministry zamówienie w IBE badań czasu pracy nauczycieli, podobnie jak badań nad sześciolatkami. Wyrzucono w błoto miliony złotych z budżetu państwa. Tylko ten, kto wyalienował się z zawodu nauczycielskiego mógłby sądzić, że za pomocą manipulacji pseudonaukowymi raportami, pełnymi artefaktów, uda się wmówić społeczeństwu, że nauczyciele są obibokami, nieudacznikami, pracującymi zaledwie 18 godzin tygodniowo, a dzieci sześcioletnie nagle uzyskały dojrzałość siedmiolatków, a nawet ją przewyższyły.
Do porażki K. Szumilas przyczyniła się także jej następczyni, która reprezentuje tę samą formację polityczną. Mam tu na uwadze wprowadzenie jednego eleMENtarza do szkół podstawowych. Mam nadzieję, że ta kwestia powróci jeszcze w kolejnych kampaniach wyborczych i pozbawi tę władzę legitymizacji społecznej już w strukturach władzy samorządowej i państwowej w naszym kraju.
Było to widoczne w jej kadencji, toteż na skutek widocznej nieudolności ministry w zarządzaniu szkolnictwem i w wyniku presji społeczeństwa, w tym także części polityków, wielokrotnie kierowano postulaty o jak najszybsze jej odwołanie z tej funkcji. Premier jednak wolał chronić bardzo słabą ministrę zgodnie z daną jej obietnicą, że za wytrwałość spotka ją nagroda. Trzeba było jak najdłużej podtrzymywać fasadową egzystencję w strukturach władzy z nadzieją, że pozyska sojuszników i elektorat konieczny do wygrania w wyborach. Nie powiódł się manewr wprowadzenia na stanowisko wiceministra koleżanki z środowiska dyrektorów szkół i przedszkoli, gdyż bardzo szybko jego przedstawicielka zachwyciła się sobą, a nie wykazała mocą kompetencji kluczowych do wprowadzania jakichkolwiek reform oświatowych.
Pani K. Szumilas pomógł też Grzegorz Żurawski, rzecznik resortu edukacji, który ujawnił swoim studentom, że jego rolą jest okłamywanie polskiego społeczeństwa. Miał tak przygotowywać dane statystyczne, tak nimi manipulować, żeby obywatele nie zorientowali się w pseudoedukacyjnych reformach tego rządu. To rodzice sześciolatków pozbawili K. Szumilas marzenia o fotelu posłanki w Parlamencie Europejskim. Jak niezwykle trafnie pisali o tej ministrze dziennikarze, miała ona na swoim koncie długą liczbę pomyłek, wpadek, nierozważnych i pochopnych posunięć.
O konieczności obniżenia wieku szkolnego i o przedszkolu dla pięciolatków mówili przecież dwaj poprzedni ministrowie edukacji - Krystyna Łybacka i Mirosław Sawicki z SLD. Przymierzało się do takiej zmiany wieku obowiązku szkolnego PiS, którego wiceminister edukacji Jarosław Zieliński zlecił nawet przygotowanie potrzebnych ekspertyz prawnych i analiz finansowych. Tak więc to "kukułcze jajo" podrzucili PO i PSL poprzednicy, zdając sobie sprawę z tego, że wymaga to nie tylko ogromnych nakładów finansowych, ale przede wszystkim całościowego przemodelowania wczesnej edukacji. Do tego jednak potrzeba ludzi kompetentnych, a nie specjalistów od public relations.
Akcja "Ratuj Maluchy" odsłoniła ignorancję i niedowład MEN, kompletny brak wiedzy i umiejętności w zakresie przygotowania rodziców, nauczycieli i opinii publicznej do proponowanych zmian. Wpompowano miliony złotych w propagandowe akcje, skonsumowano środki unijne w wielu przypadkach do utrzymania władzy a nie jej kompetentnego sprawowania. Co gorsza, K. Szumilas, podobnie jak jej poprzedniczka - Katarzyna Hall - nie potrafiła komunikować się ze społeczeństwem. Prezentowała styl władztwa napuszonego, aroganckiego, który wyrażał się w wywiadach tezą: "Nie lubię rozmawiać bez celu".
Ministra wolała jeździć od miasta do miasta na przygotowane (odpowiedni dobór słuchaczy) konferencje oświatowe, które miały być oddaniem jedynie hołdu władzy centralnej, natomiast w żadnej mierze nie miały służyć dialogowi, analizie trafnych uwag krytycznych, studiowaniu i analizowaniu wiedzy naukowej z zakresu psychologii rozwojowej i pedagogiki wczesnej edukacji. Pani K. Szumilas wolała propagandzistów i najemnych za środki unijne "naukowców", których rolą było przygotowywanie ekspertyz do manipulacji opinią. Doprowadziła do destrukcji edukacji przedszkolnej i chaosu we edukacji wczesnoszkolnej. Zapłaciła też cenę poważnych błędów swojej poprzedniczki K. Hall. Niczego nie zmieniła w procesie nadzoru pedagogicznego, w samym MEN, gdyż wolała mieć za sobą posłusznych i uległych wizytatorów, z pomocą których postanowiła zmusić nauczycieli do konformizmu wobec centrum.
Totalną klapą okazało się dla tej ministry zamówienie w IBE badań czasu pracy nauczycieli, podobnie jak badań nad sześciolatkami. Wyrzucono w błoto miliony złotych z budżetu państwa. Tylko ten, kto wyalienował się z zawodu nauczycielskiego mógłby sądzić, że za pomocą manipulacji pseudonaukowymi raportami, pełnymi artefaktów, uda się wmówić społeczeństwu, że nauczyciele są obibokami, nieudacznikami, pracującymi zaledwie 18 godzin tygodniowo, a dzieci sześcioletnie nagle uzyskały dojrzałość siedmiolatków, a nawet ją przewyższyły.
Do porażki K. Szumilas przyczyniła się także jej następczyni, która reprezentuje tę samą formację polityczną. Mam tu na uwadze wprowadzenie jednego eleMENtarza do szkół podstawowych. Mam nadzieję, że ta kwestia powróci jeszcze w kolejnych kampaniach wyborczych i pozbawi tę władzę legitymizacji społecznej już w strukturach władzy samorządowej i państwowej w naszym kraju.
28 maja 2014
Katastrofalnie niski poziom uspołecznienia Polaków
Nie ulega już dla mnie wątpliwości, że tak niski udział Polaków w wyborach do Parlamentu Europejskiego zawdzięczamy m.in. katastrofalnej edukacji w skali makropolitycznej i szkolnej. W polskiej szkole uczy się młodzież o demokracji, ale nie wychowuje je w demokracji i dla demokracji. Poświęcam tej kwestii odrębną rozprawę pt. "Diagnoza uspołecznienia publicznego szkolnictwa III RP w gorsecie centralizmu" (Kraków 2013).
Zamieszczam w niej dowody na to, jak Platforma Obywatelska wraz z Polskim Stronnictwem Ludowym skutecznie niszczyła podstawy obywatelskiego myślenia i działania, partycypacji w sprawach dobra ogólnego. Partia z nazwy obywatelska dała przez ostatnie lata dowody na to, jak być władzą antyobywatelską, jak ośmieszać oddolne inicjatywy obywateli, podważać ich prawo do bezpośredniego wpływu na bieżące losy ich dzieci (np. referendum w sprawie obowiązku szkolnego) czy lokalnej władzy (np.referendum w sprawie odwołania Prezydent Warszawy).
Ostatnie wybory okazały się kolejną kompromitacją zadowolonych z siebie elit władzy, które ośmielają się jeszcze mienić spadkobiercami ruchu "Solidarność". Rządzący cieszą się z wyników wyborów, natomiast ani jednym zdaniem nie wypowiedzą się na temat beznadziejnie niskiego kapitału społecznego obywateli naszego kraju, w tym ich zaufania do organów władzy wykonawczej i ustawodawczej.
Tu przypomnę, że MEN usiłowało w 2010 r. zmienić zapis w ordynacji wyborczej - twierdząc, że jego nieprecyzyjny zapis może uniemożliwiać edukowanie uczniów z wiedzy obywatelskiej. Zdaniem ówczesnej ministry edukacji młodzi ludzie w ramach obowiązkowych zajęć w szkole muszą się uczyć o wyborach. Zdaniem nauczycieli, najlepszym czasem na tę naukę jest okres, kiedy te wybory się odbywają. Jak wiadomo, w szkołach uczy się o demokracji "na sucho", kostycznie, formalnie, by uczniowie wiedzieli o czymś, czego i tak nie doświadczą w rzeczywistości.
Ministra K. Szumilas poproszona o wyjaśnienie zaangażowania się władz MEN w odrzucenie wniosku o referendum - stwierdziła, że: (...) jest dobre dla polskich szkół, ponieważ gwarantuje im spokój. Gdyby sejm przyjął wniosek referendalny, oznaczałoby to rewolucję w polskiej szkole i niepokój dla uczniów, nauczycieli i rodziców, bo byłoby to przebudowanie całego systemu edukacji."
Lepszej lekcji sterowanej przez władze demokracji ministerstwo nie mogło dać młodym Polakom. Do rewolucji w polskiej szkole i tak dojść musi, jeśli rządzącym rzeczywiście zależy na jakości kształcenia i wychowania młodych pokoleń. Jak na razie pokazały one władzy czerwoną kartkę głosując na formację Nowej Prawicy. Tymczasem przed nami przygotowania do kolejnej "gierkowszczyzny" , czyli Parlamentu Dzieci i Młodzieży 1 czerwca. Po raz dwudziesty młodzi Polacy zobaczą, na czym polega pozorowanie demokracji i poszanowanie przez rządzących praw dzieci i młodzieży.
Zamieszczam w niej dowody na to, jak Platforma Obywatelska wraz z Polskim Stronnictwem Ludowym skutecznie niszczyła podstawy obywatelskiego myślenia i działania, partycypacji w sprawach dobra ogólnego. Partia z nazwy obywatelska dała przez ostatnie lata dowody na to, jak być władzą antyobywatelską, jak ośmieszać oddolne inicjatywy obywateli, podważać ich prawo do bezpośredniego wpływu na bieżące losy ich dzieci (np. referendum w sprawie obowiązku szkolnego) czy lokalnej władzy (np.referendum w sprawie odwołania Prezydent Warszawy).
Ostatnie wybory okazały się kolejną kompromitacją zadowolonych z siebie elit władzy, które ośmielają się jeszcze mienić spadkobiercami ruchu "Solidarność". Rządzący cieszą się z wyników wyborów, natomiast ani jednym zdaniem nie wypowiedzą się na temat beznadziejnie niskiego kapitału społecznego obywateli naszego kraju, w tym ich zaufania do organów władzy wykonawczej i ustawodawczej.
Tu przypomnę, że MEN usiłowało w 2010 r. zmienić zapis w ordynacji wyborczej - twierdząc, że jego nieprecyzyjny zapis może uniemożliwiać edukowanie uczniów z wiedzy obywatelskiej. Zdaniem ówczesnej ministry edukacji młodzi ludzie w ramach obowiązkowych zajęć w szkole muszą się uczyć o wyborach. Zdaniem nauczycieli, najlepszym czasem na tę naukę jest okres, kiedy te wybory się odbywają. Jak wiadomo, w szkołach uczy się o demokracji "na sucho", kostycznie, formalnie, by uczniowie wiedzieli o czymś, czego i tak nie doświadczą w rzeczywistości.
Ministra K. Szumilas poproszona o wyjaśnienie zaangażowania się władz MEN w odrzucenie wniosku o referendum - stwierdziła, że: (...) jest dobre dla polskich szkół, ponieważ gwarantuje im spokój. Gdyby sejm przyjął wniosek referendalny, oznaczałoby to rewolucję w polskiej szkole i niepokój dla uczniów, nauczycieli i rodziców, bo byłoby to przebudowanie całego systemu edukacji."
Lepszej lekcji sterowanej przez władze demokracji ministerstwo nie mogło dać młodym Polakom. Do rewolucji w polskiej szkole i tak dojść musi, jeśli rządzącym rzeczywiście zależy na jakości kształcenia i wychowania młodych pokoleń. Jak na razie pokazały one władzy czerwoną kartkę głosując na formację Nowej Prawicy. Tymczasem przed nami przygotowania do kolejnej "gierkowszczyzny" , czyli Parlamentu Dzieci i Młodzieży 1 czerwca. Po raz dwudziesty młodzi Polacy zobaczą, na czym polega pozorowanie demokracji i poszanowanie przez rządzących praw dzieci i młodzieży.
27 maja 2014
Kup sobie EUROPEJSKI ORDER i bądź osobistością
Zakończyły się wybory do Parlamentu Europejskiego, więc ci, którzy się nie dostaną, niech kupią sobie na otarcie łez EUROPEJSKI ORDER WHO IS WHO. Szczególnie, jeśli są pracownikami naukowymi z tytułem profesora i kandydowali do PE.
Nie jest to jednak rynkowa oferta tylko dla osób przegranych lub niespełnionych. Każdy zainteresowany tym, by ktoś go wreszcie docenił, odznaczył czy wręczył mu jakiś medal, może wreszcie spełnić swoje marzenia.
Europejski Order jest na niebieskiej wstędze w granatowym etui oraz posiada Certyfikat Nadania. Można go otrzymać już za jedyne 99 Euro. Wystarczy tylko przesłać na konto stowarzyszenia stosowną kwotę. Tak informuje o celu, jaki zamierza ono realizować przy okazji nadawania tego "Orderu". Otóż ma to przyczynić się do podnoszenia (...) poprzez swą działalność świadomości ogółu w sferze intelektualnej i humanitarnej w obliczu różnych aspektów kulturowych w Europie. Motywowanie każdej jednostki do przejmowania odpowiedzialności za racjonalny rozwój wolnej i społecznej gospodarki rynkowej oraz wspólnoty na terenie Europy.
Dotyczy to również porozumienia między narodami, rozwijania zdolności rozumienia kulturowego, promocji handlu i wzajemnej wymiany informacji na polu kultury oraz w aspekcie warunków prawnych i ekonomicznych, została powołana nagroda, która corocznie będzie przyznawana wybranym osobistościom z różnych obszarów życia publicznego. 2. Nagroda ma ponadto na celu, poprzez środki masowego przekazu, szerzenie wiedzy o dziele i kulturalnej wartości działań laureata nagrody oraz zwrócenie uwagi społeczeństwa na specjalistów, którzy działają na różnych specyficznych obszarach. (pisownia zgodna z oryginałem - BŚ)
Wprawdzie nikt Państwa nie zaprosi na ceremonię wręczenia Orderu mimo tak szczytnie zarysowanych celów, ale zapewne wiąże się to z troską o zaoszczędzenie czasu i kosztów podróży. Nagrodzone osobistości, które potwierdzą przyjęcie przyznanej nagrody, otrzymają przesyłkę pocztową z Orderem. Nagroda przyznawana jest wyłącznie istniejącym członkom stowarzyszenia oraz kandydatom, którzy złożą wniosek o członkostwo w nim i na jego podstawie zostaną członkami.
Niezależnie od tego, czy ktoś otrzyma ów order czy też nie, może już jako członek stowarzyszenia, które rzekomo ma swoją siedzibę w Brukseli, a oddział w Szwajcarii, korzystać z własnej wyspy lub zamieszkać w raju podatkowym. Zapewne też musi to wszystko sobie kupić, ale cóż to dla obrotnego i przedsiębiorczego cwaniaka. Wystarczy tylko znaleźć paru naiwniaków. Najlepiej z takim samym orderem.
Kup sobie Europejski Order i bądź osobistością. Ciekawe, czy będzie można uwzględnić w swoich osiągnięciach naukowych taki order, kiedy złożymy wniosek o postępowanie habilitacyjne? W końcu jest to Europejski Order.
Nie jest to jednak rynkowa oferta tylko dla osób przegranych lub niespełnionych. Każdy zainteresowany tym, by ktoś go wreszcie docenił, odznaczył czy wręczył mu jakiś medal, może wreszcie spełnić swoje marzenia.
Europejski Order jest na niebieskiej wstędze w granatowym etui oraz posiada Certyfikat Nadania. Można go otrzymać już za jedyne 99 Euro. Wystarczy tylko przesłać na konto stowarzyszenia stosowną kwotę. Tak informuje o celu, jaki zamierza ono realizować przy okazji nadawania tego "Orderu". Otóż ma to przyczynić się do podnoszenia (...) poprzez swą działalność świadomości ogółu w sferze intelektualnej i humanitarnej w obliczu różnych aspektów kulturowych w Europie. Motywowanie każdej jednostki do przejmowania odpowiedzialności za racjonalny rozwój wolnej i społecznej gospodarki rynkowej oraz wspólnoty na terenie Europy.
Dotyczy to również porozumienia między narodami, rozwijania zdolności rozumienia kulturowego, promocji handlu i wzajemnej wymiany informacji na polu kultury oraz w aspekcie warunków prawnych i ekonomicznych, została powołana nagroda, która corocznie będzie przyznawana wybranym osobistościom z różnych obszarów życia publicznego. 2. Nagroda ma ponadto na celu, poprzez środki masowego przekazu, szerzenie wiedzy o dziele i kulturalnej wartości działań laureata nagrody oraz zwrócenie uwagi społeczeństwa na specjalistów, którzy działają na różnych specyficznych obszarach. (pisownia zgodna z oryginałem - BŚ)
Wprawdzie nikt Państwa nie zaprosi na ceremonię wręczenia Orderu mimo tak szczytnie zarysowanych celów, ale zapewne wiąże się to z troską o zaoszczędzenie czasu i kosztów podróży. Nagrodzone osobistości, które potwierdzą przyjęcie przyznanej nagrody, otrzymają przesyłkę pocztową z Orderem. Nagroda przyznawana jest wyłącznie istniejącym członkom stowarzyszenia oraz kandydatom, którzy złożą wniosek o członkostwo w nim i na jego podstawie zostaną członkami.
Niezależnie od tego, czy ktoś otrzyma ów order czy też nie, może już jako członek stowarzyszenia, które rzekomo ma swoją siedzibę w Brukseli, a oddział w Szwajcarii, korzystać z własnej wyspy lub zamieszkać w raju podatkowym. Zapewne też musi to wszystko sobie kupić, ale cóż to dla obrotnego i przedsiębiorczego cwaniaka. Wystarczy tylko znaleźć paru naiwniaków. Najlepiej z takim samym orderem.
Kup sobie Europejski Order i bądź osobistością. Ciekawe, czy będzie można uwzględnić w swoich osiągnięciach naukowych taki order, kiedy złożymy wniosek o postępowanie habilitacyjne? W końcu jest to Europejski Order.
26 maja 2014
Pierwsza książka dla mam noworodka, czyli Bookstart w polskim wydaniu
To prawda, że ani noworodek, ani niemowlę nie czytają książeczek, ale od tego mają swoich rodziców czy prawnych opiekunów, by jak najwcześniej komunikowali się z maleństwem. Także, czytając mu wyliczanki czy wierszyki.
Kierownictwo Fundacji "ABCXXI - Cała Polska czyta dzieciom" zapadło już w naszą świadomość swoimi akcjami na rzecz popularyzowania czytelnictwa wśród dzieci. W PRL ukazywały się bardzo tanie książeczki dla dzieci w serii "Poczytaj mi mamo!". Przypominało zawarte w niej zawołanie dialogiczne podejście dziecka do rodzica jak u Marii Montessori, która ukuła dziecięcy apel do rodziców czy dorosłych: "Pozwól mi zrobić to samemu".
W przypadku współczesnej Fundacji chodzi jednak o coś więcej, a mianowicie o to, by realizowany przez nią projekt bezpłatnego ofiarowania mamom na już w szpitalu tzw. "Pierwszej Książki Mojego Dziecka" uświadomił mamom znaczenie bezpośredniej komunikacji z dzieckiem jak najwcześniej. Takowa trafiła już do niemal 80 tys. rodziców w całej Polsce wraz z przekazywanymi im przez inne podmioty nieodpłatnie także pieluszkami czy kosmetykami do pielęgnacji noworodka. Pakiet edukacyjno-kulturalny dla matek noworodków składa się z opracowanej przez Fundację książki z informacjami dla rodziców i wierszami do czytania dzieciom od urodzenia oraz z płyty DVD zawierającej film edukacyjny na temat potrzeb emocjonalnych dzieci i kołysanki - śpiewanki. Książka jest przekazywana matkom przy ich wypisie ze szpitala położniczego.
Skąd wziął się pomysł na taką akcję? Zdaniem Elżbiety Olszewskiej - członkini Zarządu i Dyrektorki Programowej Fundacji - Bookstar ma w swoim pedagogicznym przesłaniu sprzyjać zahamowaniu degradacji językowej i spadku czytelnictwa w kraju, a to, jak wiemy z wielu badań, jest naprawdę poważnie zagrożone. Twórczyniom tego projektu bardzo zależy na tym, żeby bezpłatna książka mogła znaleźć się w każdym domu, w którym przychodzi na świat dziecko. Opracowano książeczkę, która ma pomagać w rozwoju emocjonalnym małego dziecka przez kontakt z czytającym mu dorosłym a zarazem ma to wpierać naukę języka.
Jak jeszcze uzasadniają ten projekt jego twórcy? Piszą o tym następująco:
Najnowsze badania nad rozwojem i funkcjonowaniem mózgu potwierdzają, że klucz do zdrowia emocjonalnego, a tym samym do wszechstronnego rozwoju oraz zdolności do nauki tkwi we wczesnym dzieciństwie. Jedną z najważniejszych umiejętności, które decydują o jakości życia, jest dobra znajomość języka - język jest bowiem podstawowym narzędziem myślenia, komunikacji z ludźmi oraz zdobywania wiedzy. Należy uczyć dziecko mowy od chwili narodzin. Pierwsze dni, tygodnie, miesiące i lata życia to z punktu widzenia rozwoju mózgu okres wrażliwy dla nauki języka, to czas, kiedy każde zdrowe dziecko jest w stanie nauczyć się brzmienia i gramatyki dowolnego języka poprzez samo osłuchanie i następnie praktykowanie go w kontakcie z bliskimi osobami. Warunek – musi mieć liczne okazje, by słyszeć poprawny język kierowany do niego i aktywnie, emocjonalnie uczestniczyć w komunikacji. Już w wieku 4 miesięcy dziecko potrafi odróżnić język ojczysty od innego, gdyż jest ewolucyjnie przygotowane do tego, by od urodzenia uważnie słuchać.
Młodzi rodzice często tego nie wiedzą. Wyniki badań nad mózgiem, a także wiedza z zakresu psychologii rozwojowej dziecka, w trudem torują sobie w Polsce drogę do świadomości społecznej. Nie tylko w Polsce. Problem coraz gorszego przygotowania językowego dzieci we współczesnym świecie i w ślad za tym narastającego braku ich kompetencji czytelniczych dostrzegają kraje Unii Europejskiej i całego rozwiniętego świata. Współcześni rodzice mają coraz mniej czasu dla dziecka, mało do niego mówią i mało mu czytają. Dziecko od najmłodszego wieku otoczone jest mediami elektronicznymi, z których nie może nauczyć się języka, gdyż nauka mowy wymaga emocjonalnego zaangażowania bliskiej dorosłej osoby i praktykowania mowy przez dziecko w kontakcie z nią.
W roku 2012 we wrześniu odbyła się na Cyprze konferencji „Literacy for All” zorganizowana przez Unię Europejską, podczas której zaprezentowany został raport na temat analfabetyzmu w Unii (ponad 74 mln obywateli to pierwotni lub wtórni analfabeci) oraz rekomendacje, wśród których znalazły się też zalecenia czytania dzieciom od urodzenia. Analfabetyzm nie tylko odciska piętno na jakości życia osób, które nie potrafią czytać i słabo radzą sobie z językiem, powoduje on też ogromne straty społeczne i ekonomiczne oraz hamuje innowacyjność w skali każdego kraju i całej Wspólnoty.
W marcu 2013 odbyła się w Lipsku trzydniowa międzynarodowa konferencja ekspertów zorganizowana przez niemiecką organizacje Stieftung Lesen pod tytułem ”Przygotowanie
do życia – wczesna edukacja językowa dzieci”. Specjaliści z 36 krajów – w tym z Polski, z Fundacji „ABCXXI - Cała Polska czyta dzieciom”, - wymieniali się wiedzą i doświadczeniem; wśród wykładowców znaleźli się czołowi specjaliści z zakresu psychologii rozwoju dziecka, neurobiologii, „ekonomii analfabetyzmu”, więzi pomiędzy rodzicem i dzieckiem, wpływu ruchu oraz muzyki na rozwój umiejętności językowych; etnicznych, kulturowych, społecznych i ekonomicznych uwarunkowań umiejętności językowych dzieci, nowych mediów, książek interaktywnych w Internecie, roli bibliotek, pracy wolontariuszy, programów czytelniczych UNESCO itp.. Temat ilustracji w książkach dla dzieci nie był w ogóle poruszany, gdyż wg organizatorów tematyka wczesnej edukacji językowej jest domeną nauk społecznych, a nie sztuki.
Konkluzje konferencji można podsumować tak:
1- Dziecko trzeba uczyć języka od urodzenia. Należy to robić mówiąc do niego, bawiąc się z nim, czytając mu i angażując dziecko w te czynności;
2 - Rodzice są najważniejszymi nauczycielami mowy, ponieważ są z dzieckiem od urodzenia i ponieważ nauka mowy wymaga emocjonalnego zaangażowania w relację z najbliższą osobą. Rodziców nie należy wyręczać, ale uświadamiać, edukować i wspierać.
Na świecie wiele krajów wprowadziło rozdawnictwo książek dla najmłodszych dzieci, uważając to za niezwykle opłacalną inwestycję w przyszłość indywidualną i społeczną. Na towarzyszącej konferencji wystawie „Bookstart” swoje projekty przedstawiły: Wielka Brytania, Kanada, Szwajcaria, Japonia, Portugalia, Holandia, Włochy, Niemcy, Francja, Dania, Chorwacja, Belgia, Austria, Australia. Podczas warsztatu projektów Bookstart w różnych krajach przekazano informację, że np. angielski Bookstart działający od 20 lat, jest od wielu lat finansowany z pieniędzy publicznych, także w wielu innych krajach projekty te są wspierane przez państwo lub władze lokalne.
W projekcie „Pierwsza Książka Mojego Dziecka” Fundacja „ABCXXI- Cała Polska czyta dzieciom” uwzględniła najnowszą wiedzę nt rozwoju mózgu i psychiki dziecka oraz wiedzę dotyczącą etapów wychowania czytelnika. Celem projektu jest wsparcie rodziców w procesie wychowania zdrowego emocjonalnie, wykształconego, moralnego i kulturalnego dziecka poprzez budowanie ich świadomości i nawyków związanych z zaspokajaniem jego potrzeb emocjonalnych i codziennym czytaniem mu od urodzenia. Książka i film przynoszą rodzicom wyraźny przekaz o potrzebie spędzania z dzieckiem czasu, dania mu szansy na dobre osłuchanie się z językiem, budowanie trwałego skojarzenia czytania z przyjemnością. Książka musi być zatem atrakcyjna dla rodziców, by chcieli po nią jak najczęściej sięgać – i tak jest według pozyskanych przez Fundację bardzo licznych pozytywnych opinii i ankiet. Książka ma się też podobać najmłodszym, w wieku do ok. 1,5 roku – i bardzo się podoba, czego dowodem jest m.in. to, że w domach, gdzie dzieci mają duży wybór książek, Pierwsza Książka Mojego Dziecka staje się ich ulubioną. W dobie mediów wizualnych codzienne czytanie dziecku od urodzenia jest najbardziej skuteczną strategią wychowania czytelnika.
Konieczność wczesnej edukacji językowej dzieci staje się nagląca i coraz powszechniej uświadamiana. Mamy nadzieję, że w Polsce, gdzie 300 tys. dzieci w wieku 4 -14 lat ma tzw. specyficzne zaburzenia językowe (SLI), nie wywołane przyczynami medycznymi ani dysleksją, 20% 15-latków to funkcjonalni analfabeci, a ok. 60% ogółu społeczeństwa niczego nie czyta, podejmiemy także działania sprawdzone w innych krajach i stawimy czoło problemowi rosnącego wtórnego analfabetyzmu i nieczytania. Mamy nadzieję, że wprowadzenie projektu Pierwsza Książka Mojego Dziecka, adresowanego do młodych rodziców, któremu towarzyszyć będą badania jego skuteczności, będzie ważnym krokiem w systemowym przeciwdziałaniu spadkowi poziomu umiejętności językowych i czytelnictwa, co przełoży się na poprawę poziomu wykształcenia i kultury w naszym kraju.
Po pierwszym roku doświadczeń organizatorzy tego projektu już wiedzą, że publikacja spełnia swoją rolę. Projekt jest objęty Honorowym Patronatem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego dzięki czemu pilotażowa seria projektu PKMD – 6 tys. egzemplarzy została rozprowadzona w ub. roku dzięki współpracy i ze środków Narodowego Centrum Kultury (NCK). Pierwsza ogólnopolska edycja PKMD – wyniosła już 73 tys. egz., które zostały przekazane od grudnia do marca 2014 matkom w ponad 92% szpitalach w całym kraju.
Kiedy zaczynali swoją kampanię, problemem było to, że dzieci nie czytają. Teraz problemem jest to, że dzieci słabo mówią, toteż zaproponowano książeczkę, która przekona rodziców, że warto spędzać czas z dzieckiem.
Jak to w Polsce bywa - grupa artystów i ilustratorów zaprotestowała przeciwko dofinansowaniu przez ministerstwo kultury tej czytanki dla dzieci, ale nie dlatego, że jej treść jest niewłaściwa czy sama idea nonsensowna, tylko z powodu zawartych w niej ilustracji. Ponad stu wykładowców akademii sztuk pięknych, psychologów, ilustratorów i wydawców książek dla dzieci podpisało się pod listem protestacyjnym do ministra kultury, by nie dofinansowywał książeczki, która ich zdaniem jest artystycznym kiczem, tandetą czy nawet szmirą.
Organizatorzy projektu bronią się twierdząc, że ich odbiorcą jest rodzic dziecka, a nie jurorzy konkursów plastycznych. Oprawa graficzna jest tu trzeciorzędna, gdyż najważniejsze jest to, by mamy po prostu chciały dzieciom czytać, rozwijać ich mowę. Ta książka jest przeznaczona do czytania dzieciom od urodzenia, a te nie są przecież kandydatami do wyrabiania im poczucia estetyki. Gdyby akcję poparło Ministerstwo Edukacji Narodowej nikt zapewne by nie protestował, bo tam nikt nie przejmuje się ilustracjami, czego doświadczyliśmy już przy pierwszej części zaprezentowanego publicznie "EleMENtarza" dla pierwszoklasistów.
Jak zwykle, nie o matki naszych dzieci tu chodzi, tylko o pieniądze, które artyści woleliby przeznaczyć na inne cele. A mamy niech najwyżej wzmacniają swoje poczucie wartości na kolejnych regionalnych czy krajowych kongresach kobiet. Może w następnych wyborach do Parlamentu Europejskiego będą miały sukces i pozyskają środki na edukację językową dzieci na naszym kontynencie.
Możecie Państwo sami ocenić wartość tego projektu, w tym także jego wytwór. PKMD można zobaczyć pobierając ją jako bezpłatny e-book pod niniejszym adresem.
Tymczasem list jednej z matek:
Szanowna Pani,
Mieszkam w Cieszynie (...) Jestem absolwentką socjologii na UJ, potem przez kilka lat pracowałam jako doradczyni przy pozyskiwaniu funduszy europejskich, teraz jestem na urlopie wychowawczym i wychowuję moją dwuletnią córkę Zuzię. Wypełniłam ankietę na temat „Pierwszej książki” obszernie i dość emocjonalnie, ponieważ uważam, że jest to naprawdę wyjątkowa pozycja - a mam pewne porównanie, ponieważ posiadamy w domu naprawdę wiele książeczek dla najmłodszych dzieci. Najlepszą i najbardziej bezstronną recenzentką jest tu jednak moja córka, która po prostu uwielbia tę książkę, sięga po nią zawsze i domaga się czytania po raz nie wiem już który wybranych wierszyków.
Mam nadzieję, że moje wypowiedzi w ankiecie pomogą Pani przekonać nieprzekonanych, że ta książka w pełni zasługuje na to, aby stać się właśnie „Pierwszą książką” każdego dziecka, także tego, którego rodzice nie zamierzali kupować żadnych książek.
Pani Henryka przekazała mi przedwczoraj płytę z filmem, którego wcześniej nie widziałam – „Jak kochać dziecko”. Uważam, że jest on bardzo wartościowy i każdy rodzic powinien go obejrzeć. Sposób wychowywania dziecka, które Państwo w nim propagujecie, jest mi bardzo bliski – działam w lokalnym „Klubie Kangura” propagującym noszenie dzieci w chustach i inne idee „rodzicielstwa bliskości”; uczestniczyłam też w kilku warsztatach wychowawczych przygotowanych w nurcie rodzicielstwa bliskości i komunikacji bez przemocy. W tym filmie wspaniale udało się Paniom zebrać i przedstawić treści, których dowiadywałam się z wielu książek o wychowaniu i na wielu warsztatach.
Dla rodziców, którzy nie czytają książek i nie chodzą na warsztaty, ten film będzie prawdziwą skarbnicą wiedzy – wiedzy, która niestety nie jest powszechna w naszym społeczeństwie: jak mądrze kochać dziecko, traktując je z szacunkiem, zaspokajając jego potrzeby emocjonalne, wychowując je, aby wyrosło na dojrzałego, szczęśliwego człowieka. Uważam również, że bardzo dobrym pomysłem było przedstawienie tych treści właśnie w formie filmu. Dzięki temu mają one szanse trafić do tych rodziców, którzy niechętnie sięgają po słowo pisane, a być może nie przyszłoby im w ogóle do głowy, by przeczytać coś na temat tak „oczywisty”, jak wychowywanie dziecka.
Z okazji Dnia Matki kieruję do wszystkich mam najserdeczniejsze życzenia, by spotykały się ze strony Bliskich z miłością, a ze strony przyjaciół, znajomych, współpracowników czy sąsiadów z serdecznością, zrozumieniem, wsparciem i szacunkiem.
25 maja 2014
Ni to krety... ni akademiccy nauczyciele
Analizując interesujące mnie dane akademickie musiałem zajrzeć na stronę internetową bazy kadr akademickich. Są dwie takie strony internetowe, które firmuje MNiSW, a mianowicie:
OPI – Ośrodka Przetwarzania Informacji, na której znajdziemy zakładkę „Ludzie nauki”. Po wejściu na stronę otwiera nam się formularz bazy danych, w którym możemy wpisać imię i nazwisko interesującej nas osoby, nauczyciela akademickiego.
Baza zawiera informacje o:
* naukowcach co najmniej ze stopniem doktora
* polskich uczonych pracujących i mieszkających za granicą
* obcokrajowcach – członkach Polskiej Akademii Nauk i Polskiej Akademii Umiejętności
* zagranicznych naukowcach recenzujących polskie prace naukowe
* osobach bez stopni naukowych, gdy kierują pracami badawczymi lub pełnią funkcje kierownicze w jednostkach zaplecza naukowego.
Niestety, baza nie jest prowadzona rzetelnie. Nie jest aktualizowana i zawiera niepełne dane. Kiedy po wpisaniu nazwiska i kliknięciu „szukaj” wyświetli się nam rekord danych, to w główce będzie miał ponoć stopień naukowy czy tytuł naukowy danej osoby. Nie jest to jednak zgodne z prawdą, bowiem wpisuję nazwisko osoby, o której wiem tylko tyle, że posługuje się jako samodzielny pracownik naukowy stopniem doktora habilitowanego. Ma też stanowisko profesora wyższej szkoły zawodowej, ale... w bazie opublikowanych danych nie znajduję ani jednej informacji o tym, gdzie uzyskała habilitację, na podstawie jakiej rozprawy czy dorobku naukowego, kim byli jej recenzenci oraz gdzie miało miejsce nadanie stopnia dr hab.?
Na jakiej podstawie MNiSW czy podmiot prowadzący tę domenę godzi się na publikowanie danych, które nie mają wiarygodnych dowodów? Dlaczego wprowadza się w błąd opinię publiczną oraz środowisko akademickie godząc się na zamieszczenie informacji o rzekomej habilitacji, ale bez uwydatnienia jej źródła?
Kiedy skończy się w naszym kraju ta gra w półsłówka, w ukryty program? Kiedy władze zaczną wreszcie dyscyplinować zarówno sobie podległe służby, jak i kiedy rektorzy uczelni zaczną ponosić odpowiedzialność, także prawną za zatrudnianie osób z dyplomami, które nie są zgodne z polskim prawem?
Z biegiem czasu zaczyna się odsłona fałszywych gier niektórych Polaków, którzy uzyskiwali stopnie docenta na Słowacji. Tam nie opublikowali żadnej dysertacji habilitacyjnej, gdyż Słowacy jej nie upowszechniają, natomiast chętnie biorą kasę za postępowanie na docenturę na podstawie zmanipulowanych przez niektóre osoby danych o ich rzekomym dorobku naukowym. W Polsce nie znajdziemy żadnej monografii, żadnego raportu badawczego wielu habilitowanych na Słowacji rodaków.
Kto i dlaczego ich zatem zatrudnia w uniwersytetach i akademiach, skoro nie są twórcami prac naukowych? To, że takie osoby są zatrudniane w wyższych szkołach prywatnych i państwowych wyższych szkołach zawodowych mnie nie dziwi, bo w wielu przypadkach ich założyciele kierują się jedynie przyrostem papierów wartościowych i dla kasy łamią wszelkie normy, nie tylko obyczajowe, a niektórzy z naszych koleżanek czy kolegów profesorów im w tym pomagają. Studenci są po to, by powiększać czyjś majątek, który nawet po upadku szkoły można potem przekształcić w hotel, schronisko, salę teatralną czy kinową, ośrodek masażu lub prywatne przedszkole.
Drodzy studenci, wpiszcie nazwisko swojego doktora, doktora habilitowanego czy profesora w wyszukiwarkę OPI i dowiedzcie się, czy i gdzie dana osoba uzyskała awans naukowy. Może podzieli się z wami tajemnicą sukcesu za opłatą w EURO i już w rok po studiach magisterskich będziecie doktorami nauk, a w dwa lata później doktorami habilitowanymi? Papier to papier, dokument to dokument. Może ukręcicie jakieś lody?
Jest jeszcze POL-on, czyli System Informacji o Szkolnictwie Wyższym. Ten jest finansowany ze środków MNiSW i ponoć przez ten resort prowadzony i nadzorowany. Co z tego, skoro wpisując nazwisko zatrudnionego w polskiej uczelni profesora czy doktora habilitowanego nie znajdziemy nazwisk niektórych osób w tym systemie. Co to jest? A może są to ni to krety ni to służby? Kto promuje w Polsce doktorów? Habilitowani z ukrytą habilitacją?
Subskrybuj:
Posty (Atom)