07 maja 2013
Najlepsze kasztany są na placu ... państwowych matur
Mamy za sobą już 10 lat od wprowadzenia pierwszych egzaminów zewnętrznych, jakie powszechnie obowiązują w polskim systemie szkolnym. Ich wdrożenie nie miało nic wspólnego z troską o jakość edukacji, tylko z uzyskaniem niby porównywalnych wyników kształcenia w całym kraju na podstawie jednorodnych testów z zakresu zaakceptowanych przez polityków i opinię publiczną wybranych przedmiotów (dyscyplin wiedzy). Niestety, wszędzie i zawsze tam, gdzie polityka i ideologia rządzących stają się nadrzędnymi w stosunku do procesu uczenia się i socjalizacji młodych pokoleń, musi dojść do gry pozorów, manipulacji i powierzchownych sukcesów. Z czego się bowiem mamy dzisiaj cieszyć? Z tego, że w polskich szkołach tresuje się dzieci i młodzież jak szczury pod ustanowiony przez urzędników klucz, dekoder znaczeń, jedynie słusznych wyników?
Chcemy, by polska młodzież konkurowała w świecie oryginalnością, twórczością, niezależnością, wyobraźnią, poziomem krytycyzmu, a zmuszamy ją do uczenia się "pod sznurek" , odtwórczo, sztampowo, skrótowo (brykowo), poprawnie politycznie (submisyjnie, ulegle). Wierzymy, że z każdym rokiem polska młodzież uzyskuje coraz wyższe wyniki, bo takie są dane statystyczne z obliczeń, jakie przekazują komisje egzaminacyjne do centrum. Nie przyjmujemy do wiadomości towarzyszącej temu procesowi politycznej manipulacji, bo sądzimy, że egzaminy państwowe są obiektywne, wymierne, a więc i sprawiedliwe. Ba, wyrównują szanse edukacyjne dzieci i młodzieży z różnych środowisk.
Wystarczy jednak, że układający testy "przykręcą śrubę" wbrew politycznemu zamówieniu, a wszystko się rozsypuje. Co roku okazuje się, że egzamin maturalny z któregoś przedmiotu był za trudny. Każdego roku, któreś z zadań zostało błędnie skonstruowane. Co jakiś czas procedury okazują się nieszczelne, bo czasy pozorowania wiedzy i umiejętności wyzwalają skłonność do cwaniactwa, oszustw, pasożytnictwa. Uczniowie doskonalą się, ale w ... technikach ściągania, załatwiania, "strzelania na chybił trafił", a organizatorzy egzaminów cieszą się, że im więcej jest w nich zadań zamkniętych, tym mniejsze będą koszty ich sprawdzania.
Już była przecież mowa o tym, jakby to było dobrze, gdyby wszystkie zadania w testach były zamknięte, a poprawność wyników weryfikował skaner. Po co nam do tego są nauczyciele? To tylko niepotrzebnie obciąża budżet państwa. Lepiej mieć tandetę, bo przecież wiadomo, że najzdolniejsi i tak sobie poradzą z pomocą własnych rodziców. To oni byli i będą elitami kraju, do czego nie są im zupełnie potrzebne te egzaminy, gdyż i tak wygrywając olimpiady czy przedmiotowe konkursy mogą przebierać w dostępie do szkół wyższych, jak w ulęgałkach. Pozostałym pozostaje szczaw i mirabelki, czyli zadania politycznie skalibrowane przez podległą MEN - Centralną Komisję.
Każdego roku maturę mają zdać politycy będący u władzy. To oni decydują, jaki odsetek młodzieży może być poza granicą sukcesu. Gra w chowanego toczy się na całego a my wierzymy, że to służy kulturze, narodowi, społeczeństwu i cywilizacji. Niestety, to tak zdemoralizowane pokolenie przejmie za kilkanaście lat po nas władzę w tym kraju, także w MEN i CKE. To dopiero będzie jazda... bez trzymanki, na hulajnodze nędzy i prymitywizmu.
A teraz kilka cytatów z wypowiedzi znacznie ode mnie mądrzejszego w tym temacie profesora pedagogiki (a nie psychologii) Krzysztofa Konarzewskiego (b. dyrektora CKE):
1) Teraz każdy test ma własną skalę, niewspółmierną z testami z lat ubiegłych. Wskutek tego nie można odpowiedzieć na wiele interesujących pytań. Na przykład chciałbym wiedzieć, czy wzrost liczby nauczycieli dyplomowanych w systemie oświaty przekłada się na lepsze wykształcenie dzieci i młodzieży. Nie dowiem się jednak tego, bo corocznie test buduje się tak, by jego średnia pokryła się ze średnią z roku ubiegłego.
2) Ale wygrywa klasówka! Wydawanie świadectw kosztem 200 mln zł rocznie! Wygrywają testy podporządkowane nie tyle wymogom teorii pomiaru, ile wyobrażeniom polityków o sprawiedliwych pytaniach. Sprawiedliwych, czyli niebudzących oburzenia wśród nauczycieli i rodziców. To dlatego resort edukacji bez przerwy zmienia reguły gry. Jestem przekonany, że przy takim nakładzie pieniędzy i wysiłku ten system powinien służyć oświacie narodowej, a nie będzie służyć, jeśli usytuujemy go za nisko, bo wtedy stanie się igraszką bojaźliwych i żądnych władzy urzędników. (tamże)
3) Egzaminy służą selekcji uczniów w obrębie systemu. O samym systemie nie mówią nic. Jest tak dlatego, że każdy egzamin musi być dostosowany do średniego poziomu egzaminowanych. Budowę testów egzaminacyjnych otwiera decyzja polityczna w sprawie pożądanego odsetka porażek (powiedzmy - między 10 a 20 proc. abiturientów). Następnie dobiera się progowy wynik (powiedzmy - 30 proc. możliwych punktów) pozwalający uzyskać założony odsiew. Jeśli chcemy ocenić jakość wykształcenia Polaków i pracę szkół, powinniśmy się włączać w międzynarodowe badania porównawcze. Dają one znacznie szersze, rzetelniejsze i bardziej miarodajne informacje o naszej oświacie, a kosztują sto razy mniej. (http://www.rzeczpospolita.pl/gazeta/wydanie_050722/publicystyka/publicystyka_a_9.html)
4) Nowa matura miała dawać wyniki porównywalne. Zapomniano jednak, że każdy test ma własną skalę. Wynik odzwierciedla nie tylko wiedzę egzaminowanego, ale i poziom trudności testu. Trudnością testu jednokrotnego użytku można sterować jedynie w grubym przybliżeniu. Boleśnie przekonali się o tym kandydaci na warszawską AGH: 50 proc. z geografii nie równa się 50 proc. z historii.
W przyszłym roku na maturze będą inne testy o innych poziomach trudności. Co zrobi resort, jeśli odsetek porażek skoczy do 20 proc.? Obciąży winą uczniów czy przyzna, że CKE źle skalibrowała testy? Uczelnie będą musiały brać pod uwagę nie tylko wynik na świadectwie, ale i rocznik świadectwa - jak koneserzy rocznik wina. W przeciwnym razie będą pozywane przed sąd pod zarzutem nierównego traktowania kandydatów. Jedyne wyjście z tej sytuacji polega na zdefiniowaniu wyniku względem średniej krajowej, zamiast maksymalnej liczby punktów. Z niepojętego powodu jest ono jednak zakazane rozporządzeniem ministra edukacji. Widać, ile jeszcze musimy się nauczyć, zanim zyski z nowej matury zrównoważą jej koszty. (tamże)
06 maja 2013
Od naukowców z uczelni, ktore z definicji powinny świadczyć prawdę i etos, wymagam więcej
Tego nauczyła mnie znakomita Profesor andragogiki - OLGA CZERNIAWSKA, kiedy w kilka miesięcy po habilitacji otrzymałem do recenzji, bez uprzedzenia, rozprawę habilitacyjną z jednego z uniwersytetów. Jej autorem był ksiądz katolicki, doktor nauk humanistycznych w dyscyplinie pedagogika. Po przeczytaniu jego dysertacji zastanawiałem się, co z nią uczynić, bowiem ponad połowa jej zawartości była tłumaczeniem na język polski (oczywiście bez wskazania na to w przypisie) książki niemieckiego profesora pedagogiki. Byłem tego pewien, gdyż autor pisał rozprawę na temat, który był przedmiotem moich wieloletnich zainteresowań badawczych. Zgromadziłem poważną literaturę z tego zakresu i przeczytałem chyba wszystko, co się ukazało w Niemczech na interesujący mnie problem. Mój niemiecki przewodnik po literaturze pedagogicznej, mistrz i mentor prof. Erich Dauzenroth z Uniwersytetu w Giessen nawet śmiał się, że jego koledzy nie znają tego, z czym ja zdołałem się zapoznać w czasie krótkich pobytów stażowych w tej uczelni.
Promotor nie mógł tego odkryć. Doktorant skorzystał z książki, która ukazała się w małym nakładzie. Nie mógł przypuszczać, że trafi na recenzenta, który jednak czytał i znał tę samą, niemieckojęzyczną literaturę naukową. Drugi recenzent, utytułowany, też nie mógł tego odkryć, gdyż sam nie znał żadnego języka obcego (może znał rosyjski, nie wiem). Tak więc promotor i recenzent byli niejako usprawiedliwieni. Gorzej, kiedy usiłowali mnie przekonać, że chyba czytałem inną pracę... Zostawiam to teraz na boku.
Wydawałoby się, że nie był to plagiat w dosłownym tego słowa znaczeniu - kopiuj+ wklej, skoro ktoś tak się wysilił, że dokonał przekładu, trudnego zresztą tekstu naukowego, na język polski. A jednak w moim przekonaniu był to plagiat, bowiem niemalże treść całej książki została wpisana do doktoratu jako własna, łącznie z tytułami podrozdziałów. Cóż miałem zrobić? Była połowa lat 90.XX w. Nikt wówczas nie tropił i nie napiętnował plagiatów, plagiaryzmu. Zdarzała się w środowisku akademickim "wolna amerykanka". Udałem się do mojej Profesor, kierowniczki Katedry z zapytaniem, co powinienem uczynić w takiej sytuacji? Jest to moja pierwsza recenzja, nie mam żadnego doświadczenia, nie wiem, jak postępuje się w takich sytuacjach?
Odpowiedź była poprzedzona najpierw tym, co w środowisku powszechnie obowiązuje, a mianowicie, jeśli nie chcemy dać wyrazu w postaci negatywnej oceny czyjejś rozprawy naukowej, to:
- można rozprawę odesłać do jednostki z informacją, że nie będziemy jej opiniować (niektórzy podają powód: choroba, nadmiar obowiązków, niezgodność problematyki z własnym dorobkiem i wiedzą itp.);
- można napisać recenzję pozytywną, a tylko "między wierszami" dać do zrozumienia członkom rady wydziału, promotorowi pracy i doktorantowi (-ce), że mamy tu do czynienia z nieuczciwością autora;
- można napisać pochwalną, apologetyczną opinię, bo przecież nikt się nie zorientuje;
- można wreszcie uczciwie napisać, że pracę oceniamy negatywnie, ponieważ autor dokonał fałszerstwa przypisując sobie cudze treści. Na koniec tego wywodu moja Profesor dodała: a skoro jest to ksiądz katolicki, to tym bardziej trzeba być wymagającym i rzetelnym w ocenie jego dorobku, bo on powinien być wzorem cnót, wartości.
Wczoraj rozmawiałem z moim przyjacielem, który recenzował właśnie - jako młody doktor habilitowany - rozprawę zbiorową. Był w niej m.in. artykuł pewnej osoby z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. To, co uczyniła, wywołało w nim słuszne wzburzenie. Okazało się, że owa pani magister, zapewne w pogoni za mnożeniem własnego dorobku, a może i przed otwarciem przewodu doktorskiego, przywołała w swoim artykule, w jednym z przypisów, kilka obcojęzycznych rozpraw tak, jakby je rzeczywiście przeczytała. Kiedy sprawdził, czy jest to możliwe, bo teksty były wydane jeszcze w latach 70. i 80. XX wieku, a problematyka dotyczyła współczesności, okazało się, że pani magister wkleiła jako własny tekst obcy, który został zamieszczony w Internecie jako praca dyplomowa w ramach jakichś studiów podyplomowych. Nie dotyczyło to akapitu, dwóch zdań, ale.. kilkunastu stron!!!
Mamy nadzieję, że redaktor tomu, po otrzymaniu negatywnej recenzji, ów plagiat usunie i go nie opublikuje. Gdyby jednak mój przyjaciel nie podał w wątpliwość wiarygodności tego tekstu, to ukazałby się on i kogo by cytowano, zwielokrotniając indeks Hirscha? Oczywiście - tę panią z KUL-u.
Są jednak, jak się okazuje, różne sposoby na omijanie prawa i uzyskiwanie cudzym kosztem kolejnych publikacji. Wystarczy, że taki pseudonaukowiec w "swoim" artykule będzie cytował co rusz innego autora, nie wnosząc niczego nowego do omawianej problematyki, poza wtrąceniami i jednozdaniowymi komentarzami czy łącznikami cytowanych treści. Na podstawie czyjejś jednej książki niektórzy piszą "swoje" artykuły i ... mają dorobek.
Promotor nie mógł tego odkryć. Doktorant skorzystał z książki, która ukazała się w małym nakładzie. Nie mógł przypuszczać, że trafi na recenzenta, który jednak czytał i znał tę samą, niemieckojęzyczną literaturę naukową. Drugi recenzent, utytułowany, też nie mógł tego odkryć, gdyż sam nie znał żadnego języka obcego (może znał rosyjski, nie wiem). Tak więc promotor i recenzent byli niejako usprawiedliwieni. Gorzej, kiedy usiłowali mnie przekonać, że chyba czytałem inną pracę... Zostawiam to teraz na boku.
Wydawałoby się, że nie był to plagiat w dosłownym tego słowa znaczeniu - kopiuj+ wklej, skoro ktoś tak się wysilił, że dokonał przekładu, trudnego zresztą tekstu naukowego, na język polski. A jednak w moim przekonaniu był to plagiat, bowiem niemalże treść całej książki została wpisana do doktoratu jako własna, łącznie z tytułami podrozdziałów. Cóż miałem zrobić? Była połowa lat 90.XX w. Nikt wówczas nie tropił i nie napiętnował plagiatów, plagiaryzmu. Zdarzała się w środowisku akademickim "wolna amerykanka". Udałem się do mojej Profesor, kierowniczki Katedry z zapytaniem, co powinienem uczynić w takiej sytuacji? Jest to moja pierwsza recenzja, nie mam żadnego doświadczenia, nie wiem, jak postępuje się w takich sytuacjach?
Odpowiedź była poprzedzona najpierw tym, co w środowisku powszechnie obowiązuje, a mianowicie, jeśli nie chcemy dać wyrazu w postaci negatywnej oceny czyjejś rozprawy naukowej, to:
- można rozprawę odesłać do jednostki z informacją, że nie będziemy jej opiniować (niektórzy podają powód: choroba, nadmiar obowiązków, niezgodność problematyki z własnym dorobkiem i wiedzą itp.);
- można napisać recenzję pozytywną, a tylko "między wierszami" dać do zrozumienia członkom rady wydziału, promotorowi pracy i doktorantowi (-ce), że mamy tu do czynienia z nieuczciwością autora;
- można napisać pochwalną, apologetyczną opinię, bo przecież nikt się nie zorientuje;
- można wreszcie uczciwie napisać, że pracę oceniamy negatywnie, ponieważ autor dokonał fałszerstwa przypisując sobie cudze treści. Na koniec tego wywodu moja Profesor dodała: a skoro jest to ksiądz katolicki, to tym bardziej trzeba być wymagającym i rzetelnym w ocenie jego dorobku, bo on powinien być wzorem cnót, wartości.
Wczoraj rozmawiałem z moim przyjacielem, który recenzował właśnie - jako młody doktor habilitowany - rozprawę zbiorową. Był w niej m.in. artykuł pewnej osoby z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. To, co uczyniła, wywołało w nim słuszne wzburzenie. Okazało się, że owa pani magister, zapewne w pogoni za mnożeniem własnego dorobku, a może i przed otwarciem przewodu doktorskiego, przywołała w swoim artykule, w jednym z przypisów, kilka obcojęzycznych rozpraw tak, jakby je rzeczywiście przeczytała. Kiedy sprawdził, czy jest to możliwe, bo teksty były wydane jeszcze w latach 70. i 80. XX wieku, a problematyka dotyczyła współczesności, okazało się, że pani magister wkleiła jako własny tekst obcy, który został zamieszczony w Internecie jako praca dyplomowa w ramach jakichś studiów podyplomowych. Nie dotyczyło to akapitu, dwóch zdań, ale.. kilkunastu stron!!!
Mamy nadzieję, że redaktor tomu, po otrzymaniu negatywnej recenzji, ów plagiat usunie i go nie opublikuje. Gdyby jednak mój przyjaciel nie podał w wątpliwość wiarygodności tego tekstu, to ukazałby się on i kogo by cytowano, zwielokrotniając indeks Hirscha? Oczywiście - tę panią z KUL-u.
Są jednak, jak się okazuje, różne sposoby na omijanie prawa i uzyskiwanie cudzym kosztem kolejnych publikacji. Wystarczy, że taki pseudonaukowiec w "swoim" artykule będzie cytował co rusz innego autora, nie wnosząc niczego nowego do omawianej problematyki, poza wtrąceniami i jednozdaniowymi komentarzami czy łącznikami cytowanych treści. Na podstawie czyjejś jednej książki niektórzy piszą "swoje" artykuły i ... mają dorobek.
05 maja 2013
ONIET, WSP w Łodzi, i inne portale, czyli hajter o błędach literowych, faktograficznych i fotograficznych
Ponad tydzień temu ukazał się w wydaniu tradycyjnym "Gazecie Prawnej" wywiad ze mną na temat polskiej edukacji, a dopiero wczoraj - po jego ukazaniu się w wersji online - redakcja ONET-u wrzuciła swoje jego omówienie. Moim zdaniem nie jest to najlepsze streszczenie, chociaż zostało okraszone kilkoma cytatami. Tymczasem prowadzący wywiad Rafał Drzewiecki nadał mu swoistą dynamikę, stawiając kluczowe pytania. Tak jednak musi być w tabloidowych mediach, że tekst nie może być w nich zbyt długi, za to jego czytelnicy mają pole do popisu. Nie będą przecież sięgać do całego wywiadu (ten przedrukowała m.in. Oficyna Wydawnicza "Impuls"), nie muszą też interesować się tym, co sam opublikowałem na określony temat. Natomiast mogą wykazać się własną inwencją.
Forumowicze, komentatorzy mogą coś lub czemuś na tej kanwie: dopisać, przypisać, zarzucić, ośmieszyć, pochwalić, sprostować, podkreślić, odrzucić, podrzucić, zareklamować, insynuować, skopiować, dodać, ująć, zniekształcić, przeinaczyć, wyolbrzymić, pomniejszyć, wydrwić, zmanipulować, itd., itd. No i świat się kręci. Dziękuję jednej z moich studentek, która w komentarzu podkreśliła, że nazywam się ŚLIWERSKI a nie - jak podał w tytule swojego artykułu i w tekście ONET - ŚLIWIERSKI. Nie mam o to pretensji, bo w rzeczy samej, jest to najczęściej pojawiający się błąd literowy. Sam przecież też popełniam błędy, bo któż jest doskonały? Ja nie jestem, dlatego wybaczam. Ciekawie natomiast wyglądałby mój tekst, w którym celowo popełniłbym błąd literowy, zmieniając tym samym znaczenie nazwy portalu z taką tradycją już działającego w Internecie, i zamiast ONET napisałbym ONIET. To byłby dopiero wskaźnik najwyższego stopnia hajterstwa, gdyby ów portal miał rosyjski i w dodatku krytyczny w nazwie kontekst.
Muszę jednak oddać sprawiedliwość redaktorom "Wiadomości" ONET-u. Po 3 godzinach zostało poprawione moje nazwisko w tekście, a ja zostałem za ten błąd przeproszony. Pełen szacun.
Mam zatem zadanie dla forumowiczów i blogowiczów, które podpowiedział mi mój przyjaciel. Kto napisze naukowy artykuł na podstawie 3 tys. komentarzy, jakie znalazły się pod omówieniem wywiadu ze mną w ONET? Autor najlepszej rozprawy otrzyma ode mnie specjalną nagrodę wraz z najnowszą książką, która właśnie jest w druku w Oficynie Wydawniczej "Impuls" i lada moment się ukaże, a jest jeszcze bardziej ostra, niż treść udzielonego wywiadu. (Prace należy kierować drogą elektroniczną na podany w blogu adres).
Tłumaczę zarazem część tytułu tego postu. Otóż o tym, z jak poważnym niechlujstwem mamy do czynienia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Łodzi najlepiej świadczy fakt opublikowania na stronie portalu "rektorzy.pl" mojego zdjęcia przy nazwisku osoby, której nie znam i przy Wyższej Szkole Pedagogicznej w Łodzi, którą istotnie - kierowałem jako rektor przed laty, ale po wykryciu matactw ze strony założycielki i kanclerz w jednej osobie, złożyłem dymisję i z niej odszedłem. Szkoła także na swojej stronie internetowej wprowadza czytelników w błąd, nie ujawniając rzeczywistych powodów zaistniałego przed trzema laty stanu rzeczy. No cóż, muszę zatem, sprostować ten nie tylko fotograficzny błąd: Nie jestem - na szczęście - już rektorem WSP w Łodzi i nie jestem dr. Leszkiem Cezarym Szymańskim. Fałszywa jest też na stronie tej szkoły informacja, że "Od 2004 roku funkcję Rektora WSP pełnił prof. zw. dr hab. Bogusław Śliwerski, a od 2011 roku funkcję tą powierzono dr Leszkowi Cezaremu Szymańskiemu." Wynikałoby z niej, że od 5 maja 2010 r. do 2011 nie było w tej instytucji retora. No cóż, nie pierwsza to manipulacja medialna. Ciekawe, kto w październiku 2010 r. inaugurował rok akademicki? Może mój sobowtór?
Jeszcze jedno sprostowanie przy szumie wokół wywiadu, jaki przeprowadził ze mną dla "Gazety Prawnej" red. R. Drzewiecki. Ukazują się kolejne omówienia wywiadu, skroty, a tym samym i przeinaczenia. Informacja zaczyna żyć własnym życiem, byle tylko ktoś chiał na nią zwrócić uwagę. Ostatnio, jeden z portali informacyjnych zatytułował "swój" tekst następujaco: "Profesor PAN: Polska właśnie jest na prostej drodze ku edukacyjnej katastrofie". Otóż wyjaśniam. Nie jestem członkiem PAN. Nie jestem profesorem PAN. Jestem przewodniczącym Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, a to nie jest to samo, co bycie członkiem czy profesorem PAN. Zainteresowanym pozostawiam tę kwestię do rozwiązania, byle tylko nie powtarzali takich błędów, bo są one poważne.
04 maja 2013
Nauczycielskie przywileje z łezką w oku
Tak wypomina się nauczycielom "przywileje" twierdząc, że są pozostałością socjalizmu, a oni sami są leniwi, gnuśni, mało kreatywni i niezaangażowani, a to tylko dlatego, by „zabełtać” społeczeństwu w głowach. Głoszenie, że czas najwyższy przywrócić sprawiedliwość społeczną w czasach kryzysu, kiedy o kryzysie mówi się u nas od ponad 25 lat, jest dalece nieuzasadnione. Kryzys był przed wojną, w PRL, jest także w III RP jako dopełnienie dobrobytu.
Jeśli władzy danego kraju zależy na tym, by mieć jak najlepiej wykształconych obywateli, a tym samym by i społeczeństwo mieniło się oświeconym, powinna inwestować przede wszystkim w nauczycieli, by oddali oni swoim podopiecznym wielokroć więcej, niż sami otrzymali. Kiepski to bowiem uczeń, który nie przewyższa swojego nauczyciela. Tu nieantagonistyczna rywalizacja między uczniami a ich nauczycielami musi być solidnie wspierana: po stronie nauczycieli przez ich władze, zwierzchników, a po stronie uczniów przez ich środowisko rodzinne.
Co może władza? To, co powinno być oczywiste , zrozumiałe i w pełni akceptowane przez społeczeństwo, a mianowicie jak najwięcej inwestować w nauczycieli – materialnie, socjalnie i kulturowo. Nie mówmy i nie wierzmy tym, którzy twierdzą, że nauczyciele w Polsce zostali w sposób szczególny wyróżnieni i żyli jak „pączki w maśle”, bo akurat w minionym ustroju było odwrotnie. Pewne przywileje zawodowe, socjalne, ale nie materialne i nie kulturowe, były kością rzuconą pod stół, a nie wyrazem szacunku dla tej profesji i dostrzegania w niej kapitału kulturowego dla całego narodu.
Kiedy jednak sięgniemy do okresu II RP, okresu międzywojennego, to już w samej pragmatyce nauczycielskiego zawodu dostrzeżemy, jak ówczesna, a przecież kapitalistyczna władza traktowała nauczycieli. Sięgnę po kilka przykładów z Prawa Nauczyciela Polskiego z 1929 r., a więc z okresu, który na pewno zaliczany był do kryzysu ekonomicznego w świecie. I czytam:
- art. 42. Nauczycielowi i jego najbliższej rodzinie Skarb Państwa zapewnia należytą opiekę lekarską i środki lecznicze (…).
Art. 43. Nauczycielowi służy prawo do zaopatrzenia emerytalnego, a wdowie i sierotom po nim do zaopatrzenia wdowiego i sierocego (…)
Art. 45. Prawo do uposażenia i wynagrodzenia nie może być pod rygorem nieważności przeniesione na inne osoby. Ten artykuł zabezpieczał nauczyciela od wielkiego obciążenia za długi prywatne, które by uniemożliwiało mu egzystencję a tym samym byłoby ze szkodą dla dobra służby.
Art. 52. Poza feriami nauczyciel może otrzymać płatny lub bezpłatny urlop:
a) dla poratowania zdrowia (roczny!)
b) dla załatwienia ważnych spraw osobistych, rodzinnych i majątkowych; (do 2 miesięcy)
c) dla dalszego kształcenia się zawodowego;
d) dla celów naukowych lub oświatowych.
Art. 54. Nauczyciel stały w ciągu pierwszych 20 lat swojej służby czynnej ma prawo otrzymać pięciomiesięczny lub wyjątkowo dłuższy urlop płatny dla celów dalszego kształcenia się zawodowego.
Był jeszcze jeden ciekawy zapis w tym prawie, a mianowicie w art. 29 gwarantowano mu wolność sumienia i działania zgodnego z prawem. Nauczyciel obowiązany jest wypełniać zlecenia służbowe swoich przełożonych, o ile one wyraźnie nie sprzeciwiają się obowiązującym przepisom. Jeżeli zlecenie służbowe jest w przekonaniu nauczyciela przeciwne dobru służby, albo też dobru publicznemu w ogólności, albo też zawiera znamiona pomyłki co do faktu lub co do prawa, nauczyciel powinien wyjawić swoje spostrzeżenia władzy, która wydała zlecenie, a gdyby mimo to otrzymał ponownie to samo zlecenie. Wykonać je. Jeżeli zlecenie było ustne, może zażądać, aby mu zostało powtórzone na piśmie. W przypadkach, kiedy znoszenie się z władzą pociągnęłoby za sobą niewykonalność lub bezprzedmiotowość zlecenia, nauczyciel obowiązany jest wykonać je,. O ile nie grozi stąd niepowetowana szkoda. Po wykonaniu takiego zarządzenia nauczyciel ma jednakże prawo zawiadomić o wykonaniu szkodliwego jego zdaniem zarządzenia władzę bezpośrednio przełożoną na tą, która wydała zlecenie.
W szkole nie mógł pracować ktoś, kto nie miał świadectwa lekarskiego o przydatności do zawodu nauczycielskiego, tzn. kto wykazał posiadanie takich „zboczeń w organizmie”, jak:
- rażący wygląd zewnętrzny, zniekształcenia i zeszpecenie twarzy, tiki i grymasy;
- ciężka nieuleczalna choroba skóry, niezasłonięte części ciała, przykra woń z ust i z nosa;
- gruźlica, nie wyrównana wada serca;
- zaburzenia mowy (jąkanie, seplenienie, bełkotanie), trudności w pisaniu (stałe drżenie rąk, kurcz pisarski),
- nie dające się naprawić wybitne uszkodzenie wzroku i słuchu,
- zaburzenie w układzie nerwowym, nadmierna pobudliwość i wybuchowość, jakiekolwiek oznaki choroby nerwowej, skłonność do zaburzeń umysłowych itp.
Specjalny dodatek do płacy otrzymywali nauczyciele, którzy ukończyli renomowane uczelnie w kraju i poza granicami (wymienione w odrębnym rozporządzeniu). Przysługiwał im także dodatek ekonomiczny za żonę - zwolnioną nauczycielkę (np. w wyniku braku godzin dla niej).
A dzisiaj, możemy wywiesić w pokoju nauczycielskim satyryczny rysunek, który być może wzmacnia czyjeś poczucie humoru, ale już nie poczucie znaczenia pełnionej służby. To bowiem ulega wyczerpywaniu się z każdą kolejno ogłaszaną przez MEN reformą.
03 maja 2013
Konstytucya 3.MAJA 1791 a porowate granice prywatnej wyższej szkoły pedagogicznej
Święto 3 Maja przypomina treść pierwszej konstytucji w Europie, a drugiej w świecie po Konstytucji Stanów Zjednoczonych, która została uchwalona przez Sejm Czteroletni 3 maja 1791 r. zawierając m.in. taki oto zapis:
"Władza sądownicza nie może być wykonywana ani przez władzę prawodawczą, ani przez króla; lecz przez magistratury na ten koniec ustanowione i wybierane. Powinna być zaś tak do miejsc przywiązaną, żeby każdy człowiek bliską dla siebie znalazł sprawiedliwość; żeby przestępny widział wszędzie groźną nad sobą rękę krajowego rządu".
Konstytucja rozpoczynała okres Rzeczypospolitej oświeconej, ale po dzień dzisiejszy mamy problem z tym procesem, gdyż niezależnie od tego, ile jest sądów i jak one działają, niektórzy pracodawcy świadomie podejmują decyzje, które są jawnym łamaniem praw pracowniczych. Być może powinni mieć suflera, jak Leszek Miller z SLD, by przypominał im możliwe skutki łamania przez nich prawa, co prędzej czy później nie tylko dotrze do opinii publicznej w danym środowisku zawodowym, ale i przełoży się na postawy wobec pracodawcy. Trudno o zaufanie, a tym samym i o zaangażowanie w wykonywanie obowiązków, kiedy pracodawca, co zilustruję na przykładzie jednej z prywatnych wyższych szkół pedagogicznych, nie ma zamiaru liczyć się nie tylko z prawem, ale i własnym środowiskiem.
Oto jeden z właścicieli takich wyższych szkółek doszedł do wniosku, że nie jest dobrze, kiedy lepiej mówi się w "jego" placówce o wykładowcy akademickim, niż o nim samym. Chwalić powinno się tylko jego, i to z jak największą ilością wazeliny (na każdej stacji benzynowej można w nią się zaopatrzyć, serwując szefowi zamiast kawy z lubością wypowiadaną serią pochlebstw). Jeśli się tego nie czyni, tylko przychodzi do pracy i jak najlepiej wykonuje swoje obowiązki, to można zostać wezwanym na dywanik przez "uległego" właścicielowi suflera, który powiadomi, że musi z takim pracownikiem rozwiązać umowę.
Wówczas nie pozostaje nic innego, jak skierowanie sprawy do sądu, a ten - chciał nie chciał - poprze pokrzywdzonego przez pracodawcę wyrokiem, który bywa czasami dotkliwy dla właściciela szkoły. właśnie pracownicy jednej z takich szkółek dowiedzieli się, że zapadł wyrok w procesie, jaki nieprawidłowo zwolniony nauczyciel akademicki wytoczył „ulubionemu” a już byłemu szefowi. Ten - jak donosi - przegrał!!! Sąd uznał, że zwolnienie nauczyciela w trybie dyscyplinarnym było złamaniem prawa. Nakazał zatem zmianę trybu wypowiedzenia umowy o pracę oraz wypłatę odszkodowania w żądanej przez niego wysokości (3 x pensja brutto wraz z odsetkami od daty złożenia pozwu), oraz zapłacenie kosztów sądowych.
Buta, arogancja właściciela szkoły sprawiły, że wcześniej - na tzw. sprawie mediacyjnej - nie zgodził się na zawarcie ugody zaproponowanej przez sąd, i to na znacznie dla niego korzystniejszych warunkach, niż te, które zostały zawarte w wyroku. To kosztuje, emocjonalnie i prestiżowo. Nauczyciel akademicki i tak by prędzej czy później odszedł z tej marnej "wsp", gdyż - jak stwierdza -jej właściciel oszukał wiele osób, i co gorsze, to robi dalej. On sam żałuje, że wysiłek tak wielu ludzi – osób, które tą szkołę tworzyły, został w jakiejś mierze zmarnowany, ale pewnych uwarunkowań personalnych się w niej nie przeskoczy.
Trafnie podsumował tę sytuację jeden z byłych, a uniwersyteckich profesorów: "Wypada się tylko cieszyć, że jeszcze jakaś sprawiedliwość jest, że ten "układ zamknięty" ma porowate granice". Coś się zmieniło w ciągu minionych wieków. Przestępny pracodawca celowo zakrywa oczy, zamykając się w swoim gabinecie, by nie widzieć wszędzie groźnej nad sobą ręki sądowniczej władzy. Tracąc władzę nad sobą nie widzi, że nie ma już jej nad innymi.
02 maja 2013
Troska i nadzieja w życiu i dziełach Przewodnika po świecie tzw. Wielkich Wartości
Pod tytułem "Troska i nadzieja" ukazała się znakomita rozprawa z pedagogiki społecznej prof. Wiesława Theissa z Uniwersytetu Warszawskiego, który poświęcił ją działalności społeczno-wychowawczej ks. Henryka Szumana na Pomorzu w latach 1908-1939. Wydała ją Oficyna Adama Marszałka w Toruniu.
Mało jest w naszym kraju badań biograficznych, których twórcy przybliżaliby współczesnym i następnym pokoleniom dokonania wybitnych postaci w dziejach oświaty i wychowania. Tak mało przecież wiemy o tym, kim byli, jakie podejmowali działania, czym się kierowali i co osiągnęli ci, którzy stanowili elitę pedagogiczną naszego kraju. Często ich skromność, niejako „szarość” życia pełnego codziennych, konsekwentnie i systematycznie podejmowanych zadań na rzecz innych, potrzebujących pomocy, wsparcia sprawia, że wraz ich odejściem zanika o nich pamięć, poza tą, która jest pielęgnowana przez ich najbliższych, członków rodzin, przyjaciół czy wiernych im wychowanków.
Ks. Henryk Szuman był jednym z takich pedagogów społecznych, który jako skromny kapłan z Pomorza, realizował swoją misję religijną i wychowawczą, organizując opiekę i pomoc dla osieroconych dzieci i młodzieży, dla osób bezrobotnych, bezdomnych, biednych, żyjących w skrajnym ubóstwie, często uzależnionych od alkoholu.
Jak pisze o nim we wstępie Autor tej biografii: Ocalił od wynarodowienia i wychował setki sierot wojennych, pomagał samotnym matkom, wspierał ubogich i zmarginalizowanych. Intensywnie działał także na polu społeczno-kulturalnym: wydawał czasopisma dla dzieci, organizował środowiskowe stowarzyszenia młodzieżowe, robotnicze i kobiece, prowadził akcje charytatywne, należał do czołowych postaci krajowego ruchu abstynenckiego. (s. 9).
Profesor W. Theiss podążał w swoich badaniach historyczno-pedagogicznych śladami życia i działalności człowieka, którego inicjatywy, poświęcenie, pokora i niezwykła odwaga w jakże trudnych czasach, odtwarzał z zachowanych jeszcze w niektórych parafialnych oraz państwowych archiwach dokumentów, rozproszonych listów, ze skrawków rozmów pamiętających jeszcze jego pedagogię współpracowników, znajomych, a także z publikowanych przez księdza tekstów i ich recepcji. Ta niepozorna formatem książka liczy prawie 430 stron narracji o życiu i dziełach nieobecnej w świadomości współczesnych profesjonalistów i społeczników postaci. Zastosowana w niej struktura i stylistyka narracji stanowi rzadko stosowaną metodę badań z historii humanistycznej, która łączy w sobie nową historię społeczną z historią antropologiczną i mikrohistorią, wzbogacając katolicką odmianę pedagogiki społecznej i pracy socjalnej, a więc pedagogiki społecznej rozumianej jako teoria i praktyka wychowawczo-socjalnej pracy w środowisku życia człowieka, o nową analizę i refleksję naukową księdza społecznika.
Przyjęta przez W. Theissa perspektywa badawcza odrzuca (...) klasyczną historiografię „antykwaryczno-erudycyjną” skupioną na minionych zdarzeniach widzianych głównie w perspektywie chronologii, by w to miejsce przyjąć kulturowo-antropologiczne postrzeganie i interpretowanie przeszłości. W tym ujęciu na planie pierwszym sytuuje się człowiek i jego społeczno-kulturowy świat, a zadaniem procesu poznania nie jest wyłącznie przedstawienie i wyjaśnienie „tego, co było”, ale interpretacja i rozumienie ludzkiej przeszłości. (s. 13-14)
Właśnie teraz, w dniach szczególnej pamięci o ludziach wykluczanych i wykluczonych społecznie i tych, którzy im pomagali, w okolicznościach patriotycznych doznań z tytułu Święta Flagi Rzeczypospolitej Polskiej i Święta Konstytucji 3 Maja, warto przywołać rozprawę pedagoga społecznego, który odkrywa w niej wartości nadające sens ludzkiemu życiu, sprzyjające tworzeniu i ratowaniu tożsamości narodowej, kultury i tradycji, za które wielu - jak ks. Henryk Szuman - oddawało własne życie.
Warto podtrzymywać pamięć społeczną o tych, którzy ponosili surowe i dotkliwe kary za nieposłuszeństwo wobec państwowej władzy, okazując wielką determinację i odwagę w budowaniu solidarnego ruchu oporu przeciwko bezprawnie panującym nad Polakami zaborcom. Iluż było w czasach zaborów czy II wojny światowej Polaków i ich rodzin, pielęgnujących wśród bliskich i podopiecznych postawy wolności, narodowej dumy i tożsamości kulturowej wbrew narażaniu się na utratę własnej wolności, a nawet życia.
Książka Wiesława Theissa jest zarazem potwierdzeniem pedagogicznej prawidłowości o roli wychowania rodzinnego przez żywy kontakt z chlubnymi kartami przeszłości. To dowód na istnienie międzygeneracyjnego i kulturotwórczego przekazu zastanego dziedzictwa narodowego w środowisku rodzinnym i wspólnotach religijnych, które gwarantowały dzieciom i młodzieży życie w "małej ojczyźnie', swoistego rodzaju "ludzkie bycie-u-siebie", jego pełną obecność i godność. (s. 58) Znajdziemy w niej także nawiązanie do jakże znaczących wydarzeń historycznych w dziejach naszego narodu, jak chociażby strajki szkolne dzieci i ich rodziców we Wrześni w 1901 r., działalność tajnych organizacji młodzieżowych filomatów, ruchu harcerskiego na Pomorzu czy formacji osobowościowej polskiej inteligencji dzięki studiom na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości ks. H. Szuman optymistycznie zachęcał najmłodszych do krzewienia w sobie postawy patriotycznego zaangażowania w wierszu, którego fragment jest przytoczony w niniejszej książce:
Nam świat dziś stoi otworem,
Chwytajmy życie, pracujmy z humorem,
Z młodzieńczą siłą stworzym ideały,
Abyśmy Bogu i Polsce co najlepsze dały
(...)(s. 127)
Czy obecne pokolenie ma jakieś marzenia i ideały, dążenia, które wyrastają ponad popkulturowe atrakcje? Czy rozwija się w nim bezinteresownie polityczne zaangażowanie i bezkompromisowość w walce o ponadczasowe WARTOŚCI? Czy mamy dziś "pokolenie przełomu" czy "pokolenie zaje....."? Wątpliwe to czy oczywiste?
01 maja 2013
Ministrowie edukacji odsłaniają nie tylko jej patologiczny stan
Nie bardzo rozumiem, dlaczego Roman Giertych, były minister edukacji narodowej postanowił na fali krytyki rządu PO+PSL zaatakować ministrę Krystynę Szumilas, żądając jej odwołania. Zarzuca pani minister wszystko, co tylko się da:
- likwidację szkół na masową skalę (chociaż czynią to samorządy),
- plany likwidacji bibliotek szkolnych (chociaż został ten zamysł odwołany przez min. M. Boniego),
- fatalne wyniki egzaminów gimnazjalnych i maturalnych (za Giertycha były tak samo fatalne),
- kolejki do przedszkoli (tu jest constans od kilkunastu lat),
- bezmyślne zmiany w systemie nauczania, które prowadzą do upadku liceów ogólnokształcących i wtórnego analfabetyzmu
- oraz zatrważające dane o aktach przemocy w polskich szkołach.
Zdaniem byłego ministra edukacji "ministerstwo nie robi nic, aby powstrzymać falę przestępczości". Jest on przekonany, że minister Szumilas nie radzi sobie z kierowaniem polską edukacją".
Wszystko to racja, częściowa, ale racja. To samo można było powiedzieć o Katarzynie Hall i jej poprzednikach. Znacznie poważniejszym zarzutem R. Giertycha pod adresem MEN jest zorganizowanie przez ten resort wspólnie z Ministerstwem Zdrowia konferencji pt. "Standardy edukacji seksualnej w Europie", która odbyła się 22 kwietnia pod agendą ONZ oraz polskiego biura Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), jej współorganizatorami były ministerstwa Edukacji i Zdrowia. Jako konsultant krajowy w dziedzinie seksuologii prof. Zbigniew Lew-Starowicz mówił na niej m.in., że między 9. a 12. rokiem życia dziecko powinno nauczyć się "skutecznie stosować prezerwatywy i środki antykoncepcyjne w przyszłości", a także "brać odpowiedzialność za bezpieczne i przyjemne doświadczenia seksualne". Zaś od 12. roku życia powinno uczyć się samodzielnie kupować środki antykoncepcyjne, a 15-latkom można już przedstawiać "krytyczne podejście do norm kulturowych/religijnych w odniesieniu do ciąży i rodzicielstwa".
Na stronie ONET-u pojawiło się sondujące opinię publiczną pytanie: Czy minister edukacji Krystyna Szumilas powinna zostać odwołana? Muszę przyznać, że liczba głosujących okazała się wyjątkowo duża. Niezależnie od zamieszczonych pod artykułem na ten temat prawie 2 tys. komentarzy, w sondzie wzięło udział ogółem 16 799 osób (stan na godz. 22.30 w dn. 30.04.2013), wynik jest znaczący: ZA odwołaniem pani K. Szumilas było 14 131 osób (84%), PRZECIW - tylko 1 698 osób (10%), zaś nie mających zdania 970 osób (6%).
Ma Roman Giertych coś wspólnego z Krystyną Szumilas poza faktem, że też był ministrem edukacji. On też był przedmiotem ataków, manifestacji, prób odwołania go z rządu przez opozycję. Nie miał wówczas najlepszej prasy, a polityka oświatowa była zgodna z tym, do czego później przyznał się b. premier komentując specyfikę rządzenia w naszym kraju: Kazimierz Marcinkiewicz: "Ja w polityce jestem od dwudziestu lat i wiem, na czym ona polega, i wiem, jak ostro się gra. Jak w piosence Gintrowskiego o Witkacym: "polityka (…) to w krysztale pomyje". Te siedemnaście lat pokazuje, że absolutnie tak jest: z wierzchu kryształ: władza, decyzje, limuzyny, krawaty, garnitury, telewizje, wystąpienia, parlament i tak dalej, ale że tak naprawdę to jest bajorko, brudna, grząska gra. Czasem mniej, czasem bardziej."
Czyżby pan Roman Giertych nie pamiętał, jak prof. Krzysztof Konarzewski określił jego ministerialny wkład w rozwój polskiej oświaty? Pisał tak: (…) okazało się, że on tą oświatą powozi jak pijany chłop furmanką. Nie było nikogo, kto mógłby mu się przeciwstawić. To pokazuje, jak patologiczny jest to system." (Kadencji nie wystarczy, Głos Nauczycielski 2008 nr 4, s. 5)
Subskrybuj:
Posty (Atom)