13 lipca 2012
Kto nauczycielom daje i odbiera...
Można sięgnąć do wypowiedzi premiera Donalda Tuska sprzed lat, a najlepiej z tych okresów, kiedy albo nadchodziły wybory samorządowe czy parlamentarne, albo właśnie PO je wygrywała, by dostrzec, że nastąpiło jakieś dziwne przemieszczenie akcentów w stosunku do nauczycieli: od miłości, szacunku i uwielbienia, czego wskaźnikiem stawały się coroczne podwyżki płac, do poniżania, pomniejszania i obciążania winą za kryzys finansowy państwa i samorządów. Nie przypominam sobie, by nauczyciele sami żebrali o podwyżki. Od kilkudziesięciu lat znoszą upokorzenia z godnością, będąc w grupie elit tego kraju jedną z nieustannie manipulowanych przez kolejne rządy profesji.
Ktoś może powiedzieć, że to przez związki zawodowe i ustawę Karta Nauczyciela, w tym przez przywileje, jakie ta społeczność zawodowa uzyskała w stanie wojennym "od Wojciecha Jaruzelskiego". Jeszcze trochę, a uwierzymy, że ten stan był możliwy dzięki dobrze wówczas opłacanym nauczycielom. Niech tak twierdzi, jeśli w to wierzy, bo ja nie jestem aż tak naiwny. Można zapytać, czy słuszne jest dzisiaj wywoływanie w społeczeństwie negatywnych postaw wobec tej grupy zawodowej tak, jakby ona cokolwiek i komukolwiek ukradła, czegoś pozbawiła wbrew istniejącemu prawu? Nauczycielom od lat płacono mało, toteż nie bez powodu mówiono o proletaryzacji tego zawodu. Ustawowe rozwiązania miały wyrównywać ów poziom strat materialnych przywilejem dłuższych wakacji, przejściem na emeryturę po 30 latach pracy, dodatkami dla nauczycieli wiejskich itp. Ach, zapomniałem o urlopie na poratowanie zdrowia. Rozumiem, że władze po to wprowadziły te urlopy, by w ukryty niejako sposób dotować niskopłatnych nauczycieli. Mało zarabiacie, to pójdźcie sobie na roczny, płatny urlop zdrowotny? Czy taka była intencja tego urlopu? Czy może specyfika tego zawodu sprawia, że część nauczycieli, bo nie dotyczyło i nadal nie dotyczy to wszystkich, wymaga szczególnego zadośćuczynienia? A może zdrowie nauczycieli tak się poprawiło, że te urlopy istotnie nie są konieczne?
Kto to policzył? Kto to obiektywnie wykazał? Ze znanych mi badań na temat wypalenia zawodowego nauczycieli wynika, że ok. 23%, czyli co piąty wymaga poważnej terapii, a kolejne 25% jest tym wypaleniem zagrożonych. Innymi słowy, prawie co drugi nauczyciel jest wyczerpany lub na granicy wyczerpania ze względu na warunki pracy i płacy w szkolnictwie publicznym, a kiedy chce skorzystać z przysługującego mu urlopu na poratowanie zdrowia, wyrzuca mu się to jako bezczelność, wyłudzenie, życie na koszt społeczeństwa. Być może są tacy, którzy to wyłudzają, ale od czego jest organ władzy państwowej? Dlaczego odbierać innym to, co jakiś margines być może traktuje jako okazję do relaksu? A wśród posłów czy w rządzie nie ma ludzi marginesu, tzn. wyłudzających korzyści z tytułu istniejących ku temu możliwości (rachunki za paliwo mimo braku samochodu, wyłudzanie diet za udział w posiedzeniach, w których się nie uczestniczy ale podpisuje listę obecności, łapownictwo, powiązania z mafią, nieuczciwymi lobbystami itp.)?
Gdyby to były takie kokosy, to do nauczycielskiego zawodu powinni pchać się "drzwiami i oknami" najwybitniejsi i najzdolniejsi absolwenci szkół średnich, a następnie szkół wyższych, a jednak... nie pchali się i nie pchają. Jeśli już, to zabiegają o możliwość wykonywania tego zawodu w większości ci, dla których jest on czymś więcej, niż tylko miłość do dzieci, chęć pracy z nimi, ale także albo przede wszystkim jest on pasją pomagania innym w ich rozwoju, kształcenia młodych pokoleń, dzielenia się z nimi własnym mistrzostwem, wprowadzania młodszych w świat, by zmieniać go wspólnie z nimi. Nikt nie policzył i nie zbadał, jak wiele osób wykonuje ten zawód z autentyczną pasją, zaangażowaniem, radością współtworzenia i ustawicznego eksperymentowania, uczenia się, bycia z innymi i dla innych.
Ministerstwo Edukacji Narodowej wolało zamówić badania dotyczące czasu pracy nauczycieli, by wykazać za ich pośrednictwem, że ci mają go za dużo dla siebie, dla swoich rodzin, a za mało go poświęcają swoim uczniom, niż zdiagnozować efektywność czasu pracy własnych urzędników, w tym także ministra i wiceministrów. Jakaś dziwna cisza zapanowała nad wynikami tych badań. Czyżby okazało się, że jest inaczej, niż chciałaby tego władza? Po co jest konstruowana wraz z mediami antynauczycielska kampania w okresie wakacyjnym, kiedy Polacy wyjeżdżają na urlopy, odpoczywają i mają więcej czasu na lekturę, także codziennej prasy? Niech poczytają sobie o nauczycielach-darmozjadach, którzy potrafią "wyciągnąć" nawet ponad 8 tys. zł. miesięcznie, a przecież powinni być nadal ubogimi krewnymi w stosunku do średniej klasy ... średniej. Ilu z nich zarabia ponad 8 tys. zł.? A jeśli mieliby wszyscy zarabiać tę kwotę, to byłoby to za dużo? Ze względu na co? Co ma być tu punktem odniesienia?
Media jednak chętnie okładają nauczycieli "kijami oskarżeń" za wyłudzanie z kasy państwowej nienależnych im przywilejów. Nienależnych od kiedy? Od tego roku czy od przyszłego? A jakie są standardy tego, co nauczyciele powinni posiadać? Kto określił to minimum ekonomiczne, kulturowe, społeczne? Niech naród się dowie, że to przez nauczycieli budżety samorządów wkrótce zostaną rozsadzone i nie będzie już co z nich finansować, poza edukacją przedszkolną i szkolną. Niech obywatele wiedzą, że to przez nauczycieli jedynym rozwiązaniem tej trudnej finansowo sytuacji jest łączenie szkół, prywatyzowanie niektórych placówek oświaty publicznej, umieszczanie przedszkoli w kontenerach (hit oszczędnościowy tego roku!), zwalnianie tym samym nauczycieli i zatrudnianie tych z najniższymi kwalifikacjami, bo są dla gmin tańsi. Kto im na to zezwolił? B. minister edukacji K. Hall obniżyła wymóg poziomu wykształcenia dla nauczycieli, a K. Szumilas jeszcze to utrwala, więc niby dlaczego gminy miałyby nie skrzystać z tej strukturalnej zachęty władzy? Tak samo skorzystają, jak niektórzy nauczyciele z urlopu na poratowanie zdrowia.
Jak mówił ostatnio jeden z prezydentów miast: Podstawowy problem polega na tym, że państwo centralnie reguluje wszystkie kwestie związane z zarządzaniem oświatą, przerzucając na samorządy obowiązek realizacji tych zadań. Odgórnie ustalony jest czas pracy nauczycieli i ich średnie zarobki, samorząd ma nawet ograniczone możliwości przekazywania czy łączenia szkół . Czy rzeczywiście winni są temu nauczyciele? Tak, bo proszę zobaczyć, jak manipuluje się tu zmiennymi, kiedy ten sam prezydent miasta wyciąga ze swojej diagnozy (tezy) obciążony błędem logicznym wniosek:
Skutek jest taki, że system edukacji jest bardzo nieefektywny. Nakłady na edukację rosną, a jednocześnie kształcimy coraz mniej uczniów. Nie widać też znaczących postępów w podnoszeniu jakości nauczania.
Co ma piernik do wiatraka? Jaka jest zależność przyczynowo-skutkowa między centralistycznym regulowaniem przez rząd - przez premiera i ministra edukacji narodowej niemalże wszystkich kwestii związanych z funkcjonowaniem polskiej oświaty, w tym także zawodu nauczyciela, a brakiem efektywności systemu edukacji? A może należałoby wytłuszczoną czcionką pisać o tym, że MEN nie wykorzystało pieniędzy przeznaczonych w zeszłym roku na dokształcanie nauczycieli!
Może by tak władze państwowe i samorządowe przestały prowadzić między sobą wojnę o wpływy kosztem nauczycieli i uczniów? Może posłużyłyby się chociaż raz wskaźnikami, które byłyby przekonywującym dowodem na występowanie jakichkolwiek związków między jednym a drugim czy trzecim czynnikiem? Może należałoby skończyć z tymi pseudozarzutami, że nauczyciele boją się cyfrowej szkoły, tylko należałoby się zastanowić nad tym, z jakiego powodu niektórzy pedagodzy krytykują ten projekt jako częściowo nonsensowny?
12 lipca 2012
Nauczyciel o sublimacji wojny
Kilka lat temu dr Marek Mencel opublikował swój esej w miesięczniku Nowa Szkoła"(nr 10/2006), który wówczas zatytułował - "Mecz piłkarski, czy(li) sublimacja wojny". Poprosiłem Autora o wyrażenie zgody na przedruk w blogu, pamiętając jak komentujący moje wpisy w okresie EURO 2012 pan Dariusz apelował o nieschodzenie ze ścieżki sportowych metafor, skoro zbliża się Olimpiada w Londynie. Doskonale M. Mencel nawiązuje w artykule do sportowej metafory w postulowaniu koniecznych zmian w polskiej edukacji. Zbliża się Olimpiada, a i o niej - jak się okazuje - siedem lat temu także była mowa.
Oto zatem esej, którego treść potwierdza, jak bardzo myśli pedagogów, które rodzą się w określonym miejscu i czasie, przekraczają te wymiary, stając się aktualnymi po latach. To tak, jakby wychowanie, kształcenie nie miały na nic wpływu i trzeba nieustannie powracać do tych samych problemów oraz nadziei, ktore pozwolą na ich rozwiązanie z udziałem powyższych procesów:
Nawiązując do edukacji sportowej naszych dzieci, chciałbym zastanowić się nad widowiskiem piłkarskim jako „sublimacją” wojny. Od dłuższego już czasu, oglądając mecze piłkarskie mam wrażenie, że słucham relacji wojennych z tego, co dzieje się na boisku, a więc ze zmagań „wojennych”.
Dawniej, wojna była najczęściej grą korzyści, a niekiedy tylko pojedynkiem najlepszych rycerzy (chorągwi) opartym na honorowych zasadach. II wojna światowa chyba po raz pierwszy w historii wprowadziła „totalną grę” bez zasad, w której ponadto ginęli też „widzowie” (osoby cywilne). Chodziło o zniszczenie przeciwnika, a nie o pokonanie według pewnych zasad. Już Aztekowie „kopali piłkę”, ale przegranych w tym meczu czekała śmierć. Futbol w swej obecnej formie pochodzi z Anglii, a więc kraju dżentelmenów. Jest więc dżentelmeńską odmianą wojny. Beckham, w telewizyjnej reklamie, też występował w roli starożytnego rycerza.
Współczesny mecz piłkarski to gra (wojna?) z zasadami (totalna – dzięki telewizji). Jest nawet sędzia. Oto terminologia piłkarska (wojenna?), używana również w telewizyjnych relacjach z meczów: atak, obrona, napastnik, obrońca, egzekutor, selekcjoner, spalony, rzut karny, faul, uderzać, strzelać, rezerwa, skrzydło, przedzierać się, wojownik itd. Nazwy niektórych drużyn piłkarskich: Ajaks, Legia, Gwardia, Spartak też są „wojenne”, a na koszulkach zawodników widnieją godła państw lub herby „wojenne”, czyli logo sponsorów. W „meczu-wojnie” uczestniczą też widzowie; hymny, przezwiska, gwizdy, bójki, „barwy wojenne” – również na twarzach. Dawniej też tak się straszono, a najlepsi zawodnicy-wojownicy decydowali często o rezultacie wojny.
„Mecze-wojny” mogą być europejskie (mistrzostwa europy), światowe (mistrzostwa świata) lub regionalne. Mecze towarzyskie to manewry. Są też ćwiczenia-treningi (niekiedy objęte ścisłą tajemnicą). Spikerzy, czyli „komentatorzy wojenni” darzą nas informacjami o zawodnikach (klubach) oraz „wiedzą” historyczną, a obserwatorzy czuwają nad przekupnymi ostatnio (niestety) „sędziami wojennymi”.
„Jeżeli ani jedno państwo nie ma ministerstwa agresji, a wszystkie mają ministerstwa obrony, to skąd biorą się wojny?” – pyta Sławomir Mrożek. Sami je „organizujemy”, tak jak zawody w piłce nożnej! Obecnie trzeba wymyślić grę, która będzie sublimacją terroryzmu. Terroryzm nie jest bowiem wojną, czy nawet grą wojenną; to brak jakichkolwiek zasad, a w zamachach giną głównie osoby postronne, nawet nie „widzowie”. 7 lipca 2005 r. dotknął on boleśnie stolicę ojczyzny futbolu – Londyn. Dzień wcześniej Anglia cieszyła się z wiadomości o organizacji Igrzysk Olimpijskich w 2012 roku. Może to właśnie igrzyska olimpijskie mogłyby być „sublimacją” współczesnego terroryzmu, zamiast być jego areną, jak to miało miejsce w Monachium w 1972 roku? Może...
(Marek Mencel)
Oto zatem esej, którego treść potwierdza, jak bardzo myśli pedagogów, które rodzą się w określonym miejscu i czasie, przekraczają te wymiary, stając się aktualnymi po latach. To tak, jakby wychowanie, kształcenie nie miały na nic wpływu i trzeba nieustannie powracać do tych samych problemów oraz nadziei, ktore pozwolą na ich rozwiązanie z udziałem powyższych procesów:
Nawiązując do edukacji sportowej naszych dzieci, chciałbym zastanowić się nad widowiskiem piłkarskim jako „sublimacją” wojny. Od dłuższego już czasu, oglądając mecze piłkarskie mam wrażenie, że słucham relacji wojennych z tego, co dzieje się na boisku, a więc ze zmagań „wojennych”.
Dawniej, wojna była najczęściej grą korzyści, a niekiedy tylko pojedynkiem najlepszych rycerzy (chorągwi) opartym na honorowych zasadach. II wojna światowa chyba po raz pierwszy w historii wprowadziła „totalną grę” bez zasad, w której ponadto ginęli też „widzowie” (osoby cywilne). Chodziło o zniszczenie przeciwnika, a nie o pokonanie według pewnych zasad. Już Aztekowie „kopali piłkę”, ale przegranych w tym meczu czekała śmierć. Futbol w swej obecnej formie pochodzi z Anglii, a więc kraju dżentelmenów. Jest więc dżentelmeńską odmianą wojny. Beckham, w telewizyjnej reklamie, też występował w roli starożytnego rycerza.
Współczesny mecz piłkarski to gra (wojna?) z zasadami (totalna – dzięki telewizji). Jest nawet sędzia. Oto terminologia piłkarska (wojenna?), używana również w telewizyjnych relacjach z meczów: atak, obrona, napastnik, obrońca, egzekutor, selekcjoner, spalony, rzut karny, faul, uderzać, strzelać, rezerwa, skrzydło, przedzierać się, wojownik itd. Nazwy niektórych drużyn piłkarskich: Ajaks, Legia, Gwardia, Spartak też są „wojenne”, a na koszulkach zawodników widnieją godła państw lub herby „wojenne”, czyli logo sponsorów. W „meczu-wojnie” uczestniczą też widzowie; hymny, przezwiska, gwizdy, bójki, „barwy wojenne” – również na twarzach. Dawniej też tak się straszono, a najlepsi zawodnicy-wojownicy decydowali często o rezultacie wojny.
„Mecze-wojny” mogą być europejskie (mistrzostwa europy), światowe (mistrzostwa świata) lub regionalne. Mecze towarzyskie to manewry. Są też ćwiczenia-treningi (niekiedy objęte ścisłą tajemnicą). Spikerzy, czyli „komentatorzy wojenni” darzą nas informacjami o zawodnikach (klubach) oraz „wiedzą” historyczną, a obserwatorzy czuwają nad przekupnymi ostatnio (niestety) „sędziami wojennymi”.
„Jeżeli ani jedno państwo nie ma ministerstwa agresji, a wszystkie mają ministerstwa obrony, to skąd biorą się wojny?” – pyta Sławomir Mrożek. Sami je „organizujemy”, tak jak zawody w piłce nożnej! Obecnie trzeba wymyślić grę, która będzie sublimacją terroryzmu. Terroryzm nie jest bowiem wojną, czy nawet grą wojenną; to brak jakichkolwiek zasad, a w zamachach giną głównie osoby postronne, nawet nie „widzowie”. 7 lipca 2005 r. dotknął on boleśnie stolicę ojczyzny futbolu – Londyn. Dzień wcześniej Anglia cieszyła się z wiadomości o organizacji Igrzysk Olimpijskich w 2012 roku. Może to właśnie igrzyska olimpijskie mogłyby być „sublimacją” współczesnego terroryzmu, zamiast być jego areną, jak to miało miejsce w Monachium w 1972 roku? Może...
(Marek Mencel)
11 lipca 2012
Elitarny klub pedagogów habilitowanych w Polsce
został wczoraj powiększony o kolejną jego Członkinię - dr Alicję Żywczok z Uniwersytetu Śląskiego. Habilitowana jest autorką czterech monografii: Filozoficzne korzenie pedagogiki radości, Kraków 2000; Wychowanie do radości życia, Warszawa 2004; Aksjologia odkrycia naukowego – studium rozwoju i wychowania osobowości naukowych, Toruń 2009 i dysertacji habilitacyjnej pt. Ku afirmacji życia. Pedagogiczne podstawy pomyślnej egzystencji (Katowice: Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego 2011).
Warto odnotować, bo już częściowo wspominałem w blogu o niektórych przewodach habilitacyjnych z naszej dyscypliny, że w bieżącej kadencji Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów, a więc od lutego 2011 r. uzyskały habilitację następujące osoby - w kolejności wyznaczania recenzentów w ich przewodach przez Centralną Komisję (w nawiasie podaję nazwę uczelni, w której przewód został przeprowadzony, co nie musi być tożsame z miejsce zatrudnienia):
1) Agnieszka Konieczna(Akademia Pedagogiki Specjalnej w Warszawie)
2) Wioletta Danilewicz (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
3) Danuta Lalak (Uniwersytet Śląski w Katowicach)
4) Witold Jan Chmielewski (Uniwersytet Wrocławski)
5) Agnieszka Weiner (Akademia Pedagogiki Specjalnej w Warszawie)
6) Tomasz Gmerek (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
7) Małgorzata Lewartowska-Zychowicz (Uniwersytet Gdański)
8) Maria Groenewald (Uniwersytet Gdański)
9) Maria Reut (Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu)
10) Małgorzata Kowalczyk (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu)
11) Beata Mazepa-Domagała (Uniwersytet Śląski w Katowicach)
12) Bogusław Milerski (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
13) Dariusz Stępkowski (Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy)
14) Urszula Bartnikowska (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
15) Jerzy Halicki (Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy)
16) Agnieszka Żyta (Uniwersytet Gdański)
17) Beata Nowak (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
18) Aleksandra Zawiślak (Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy)
19) Agnieszka Gromkowska-Melosik (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
20) Zdzisław Kazanowski (Uniwersytet Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie)
21) Agnieszka Nowak-Łojewska (Uniwersytet Gdański)
22) Ryszarda Cierzniewska (Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu)
23) Sławomir Banaszak (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
24) Jolanta Wojciechowska (Uniwersytet Gdański)
25) Joanna Ostrouch Kamińska (Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu)
26) Beata Jachimczak (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
27) Alicja Żywczok (Uniwersytet Śląski w Katowicach)
28) Danuta Wajsprych (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu)
29) Agnieszka Wałęga (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu)
30) Beata Dyrda (Uniwersytet Śląski w Katowicach)
31) Kinga Kuszak (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
Wszystkim doktorom habilitowanym serdecznie gratuluję i życzę dalszej pracy twórczej, pasjonujących wyników badań naukowych, a w okresie wakacyjnym odpoczynku od napięć i trosk związanych nie tylko z ich przygotowaniami do kolokwium i wykładu habilitacyjnego.
Warto odnotować, bo już częściowo wspominałem w blogu o niektórych przewodach habilitacyjnych z naszej dyscypliny, że w bieżącej kadencji Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów, a więc od lutego 2011 r. uzyskały habilitację następujące osoby - w kolejności wyznaczania recenzentów w ich przewodach przez Centralną Komisję (w nawiasie podaję nazwę uczelni, w której przewód został przeprowadzony, co nie musi być tożsame z miejsce zatrudnienia):
1) Agnieszka Konieczna(Akademia Pedagogiki Specjalnej w Warszawie)
2) Wioletta Danilewicz (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
3) Danuta Lalak (Uniwersytet Śląski w Katowicach)
4) Witold Jan Chmielewski (Uniwersytet Wrocławski)
5) Agnieszka Weiner (Akademia Pedagogiki Specjalnej w Warszawie)
6) Tomasz Gmerek (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
7) Małgorzata Lewartowska-Zychowicz (Uniwersytet Gdański)
8) Maria Groenewald (Uniwersytet Gdański)
9) Maria Reut (Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu)
10) Małgorzata Kowalczyk (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu)
11) Beata Mazepa-Domagała (Uniwersytet Śląski w Katowicach)
12) Bogusław Milerski (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
13) Dariusz Stępkowski (Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy)
14) Urszula Bartnikowska (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
15) Jerzy Halicki (Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy)
16) Agnieszka Żyta (Uniwersytet Gdański)
17) Beata Nowak (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
18) Aleksandra Zawiślak (Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy)
19) Agnieszka Gromkowska-Melosik (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
20) Zdzisław Kazanowski (Uniwersytet Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie)
21) Agnieszka Nowak-Łojewska (Uniwersytet Gdański)
22) Ryszarda Cierzniewska (Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu)
23) Sławomir Banaszak (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
24) Jolanta Wojciechowska (Uniwersytet Gdański)
25) Joanna Ostrouch Kamińska (Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu)
26) Beata Jachimczak (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
27) Alicja Żywczok (Uniwersytet Śląski w Katowicach)
28) Danuta Wajsprych (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu)
29) Agnieszka Wałęga (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu)
30) Beata Dyrda (Uniwersytet Śląski w Katowicach)
31) Kinga Kuszak (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu)
Wszystkim doktorom habilitowanym serdecznie gratuluję i życzę dalszej pracy twórczej, pasjonujących wyników badań naukowych, a w okresie wakacyjnym odpoczynku od napięć i trosk związanych nie tylko z ich przygotowaniami do kolokwium i wykładu habilitacyjnego.
10 lipca 2012
Jaka jest szkoła?
Na okres wakacyjny Oficyna Wydawnicza "Impuls" opublikowała książeczkę dra Marka Adama Mencla pod tytułem: Jaka jest szkoła od A do Ż? Szkolne abecadło (niepełne) (2012). O wcześniejszej książce autora tej pracy pisałem nieco wcześniej w "Pedagog w blogosferze 2008/2009" Kraków 2009, s. 50-53). Kiedy słońce przygrzewa nas na plaży lub musimy odbyć dłuższą podróż z możliwością czytania po drodze, albo gdy nieustannie myślimy o szkole, do której przyjdzie nam wrócić pod koniec sierpnia, przygotowując klasę do nowego roku szkolnego, możemy spokojnie sięgnąć po wspomniany tytuł. Jest to bowiem lektura o polskich szkołach, także ad absurdum. Napisał ją refleksyjny nauczyciel, niepokorny badacz oświatowej rzeczywistości a zarazem trasformatywny pedagog, który scholé otium i scholé negotium zna od podszewki. Co ważne, jest nauczycielem, który mimo uzyskania stopnia naukowego doktora nauk humanistycznych w dyscyplinie pedagogika, nadal uczestniczy w akademickim ruchu myśli, spotkaniach i debatach prowadzonej przez prof. Marię Dudzikową Sekcji Samokształceniowej Doktorów Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, łącząc praktykę i bogate doświadczenie zawodowe z najnowszą wiedzą z zakresu pedagogiki szkolnej i porównawczej czy polityki oświatowej.
Jak na alfabet przystało, przegląd typów i modeli szkół zaczyna się od pytania o "atrakcyjną szkołę", a potem pojawia się już szkoła:
"Babska" (mam nadzieję, że nasze genderówy się nie obrażą), "Bez bazy, sprzętu i zaplecza", "Bezpieczna",
"Czasowa",
"Demokratyczna", "Dobra, czyli szkoła dobroci", "Do-kształcająca się", "Dyrektorska",
"Ekologiczna",
"Firmowa (bez reklamy?)", "Funkcyjna (bez autorytetów?)",
"Gorsza",
"Hallówkowa, czyli artykuł 42", "Honorowa", "Humanitarna",
"Informatyczno-informacyjna", "Integracyjna",
"Językowa",
"Konkursowa", "Kulturalna czy sportowa",
"Licealna" , "Licha",
"Małomiasteczkowa", "Menedżerska", "Miejska", "Miłosierna", "Monitorowana, czyli "scholaptikon", "Mundurkowa",
"nadzorowana, czyli nadzór w edukacji", "Nasza", "Nauczająca czy ucząca się?", "Nauczycielska", "Niedokończona", "Nowa",
"Oceniana i oceniająca", "Opiekująca się",
"Papierkowa, tylko na papierze?", "Partnerska", "Patriotyczna", "Plagiatowa", "Pogimnazjalna", "Polityczno-ekonomiczna", "Pomaturalna", "Pozorowana, czyli pozór w demokratycznej edukacji", "Projektowa","PR-owska", "Prywatna", "Publiczna",
"Reformowana", "Religijna", "Rodzicielska", "Rozmawiająca",
"Seksualna, czyli o przygotowaniu do życia w rodzinie", "Socjotechniczna", "Sponsorowana", "Stara",
"Tania", "Teatralna",
"Uczniowska", "Uspołeczniona", "Uśmiechnięta",
"Wesoła", "Wiejska", "Wirtualna, czyli o dwóch światach", "Wychowująca", "Wypalona",
"Zawodowa", "Zdrowa"., "Zespołowa", "Zewaluowana", "Zielona, czyli o roli "zielonego" w ekonomii",
"Żałobna", szkołą żałoby?", "Żeby szkołą... (była szkołą?), czyli zakończenie.
Każdy może dodać sobie znany typ szkoły, by poszerzyć niniejszy katalog. SZKOŁA bowiem - zgodnie ze swoim starogreckim znaczeniem słowa scholé - jest miejscem spokoju, wolności, odpoczynku, tajemniczego uroku, oddania się czynnościom sprawiającym radość. Sam upomniałbym się o nieobecne w tej niepełnej klasyfikacji modele szkół:
"Anarchistyczna", "Autorska", "Autorytarna", "Antypedagogiczna",
"BEZ, czyli: "bez Murów, "bez Sensu", "bez Nauczyciela", "Bezpłciowa", "bez Korepetycji", "bez Przemocy", "bez Szkoły", "Bezstresowa", "(byle-)Jakości",
"Chałowa",
"dla Dziecka" (school4child), "Dialogu",
"Eksperymentalna", "Ekumeniczna" , "Europejska",
"Fair Play", "Fundamentalistyczna", "Filozoficzna", "Filantropijna",
"Gościnności",
"Harcerska"
"Innowacyjna",
"Klasyczna", "Koedukacyjna",
"Laboratorium", "Liberalna", "Liderów",
"Marzeń", "Międzynarodowa",
"Ortodoksyjna", "Otwarta",
"Pisania", "Pozoru", "Pracy", "Przedsiębiorczości", "Przetrwania", "Przyjazna", "Przyszłości",
"Radosna", "Rodzenia",
"Stowarzyszona UNESCO", "Środowiskowa",
"Tradycyjna",
"Uśmiechu",
"Zabawy", "Zawodowa", "z Klasą", "z Pasją", "z Profilem",
"Zróżnicowana"
itd., itd.
Może w czasie wakacji wymyślimy jeszcze jakąś nazwę i odpowiadającą jej misję? A może wymyślimy zupełnie nową szkołę, szkołę bez szkoły czy szkołę szkoły?
09 lipca 2012
Procesualny zarys teorii - także oświatowej - władzy
Socjolog, profesor Jadwiga Staniszkis opublikowała znakomite studium pt. "Zawładnąć. Zarys procesualnej teorii władzy" (Scholar, Warszawa 2012). Jest ono konieczne każdemu, kto zajmuje się makropolityką w swoich projektach czy badaniach społecznych. W zależności od tego, czego ona dotyczy, czytelnicy będą sięgać zapewne po różne argumenty, jakie pojawiają się w tej książce. Niniejsza publikacja wieńczy bowiem kres potocznych analiz fenomenu władzy na rzecz ustrukturyzowanego i logicznie skonstruowanego przez tę Autorkę modelu złożoności i współzależności procesów panowania, a w tym przypadku zawładnięcia społeczeństwem przez sprawujących władzę.
Książka pojawia się w kluczowym dla naszego życia momencie, bo coraz bardziej jest widoczne to, jak obecne elity władzy politycznej nie tylko reprodukują się dzięki kolejnej kadencji, ale przede wszystkim konsolidują swoją siłę sprawczą. To dzięki niej coraz głębiej penetrują nasze codzienne życie i degradują możliwość wykonywania przez nas własnych powinności w ramach ról społeczno-zawodowych. Jak niezwykle trafnie to zauważa J. Staniszkis - proces zawładnięcia to warunek istnienia władzy (czyli - jej odpowiednia intensywność), który odnosi się do trzech typów relacji angażujących nie tylko samą formułę władzy ale także społeczny i kulturowy kontekst, w którym się ona realizuje". (s. 10)
Dzięki rozprawie J. Staniszkis lepiej zrozumiemy na czym polegają trzy rodzaje dyktatu, jakim operuje w państwie władza, a więc:
1) dyktat idei (w wydaniu bolszewickim, ale i unijnym)
2) dyktat formy (za pomocą ekonomii norm i możliwości wyboru sposobu obecności prawa),
3) dyktat mocy.
Mamy w tej książce przeprowadzoną metaanalizę percepcji władztwa w wymiarze zawładnięcia, dzięki której możliwy staje się opis i wyjaśnienie przy jego pomocy np. mechanizmów rozpadu struktur panowania władzy socjalistycznej, popełnionych przez opozycję błędów przy zawieraniu kontraktu z upadającym reżimem ("Okrągły Stół") czy powody niewykształcenia się po 1989 r. silnej i trwałej zasady społecznej w relacjach między władzą a społeczeństwem.
Autorka interesująco odsłania, wprowadzaną przez kolejne ekipy rządzące w naszym państwie w wyniku integracji europejskiej czy procesów globalizacyjnych - miękką przemoc strukturalną, która prowadzi do zauważalnego już obniżenia standardów materialnych w sferze realnej i redukcji standardów społecznych w wyniku coraz gorszej jakości oraz mniejszej dostępności usług publicznych czy towarzyszącego temu systematycznego regresu strukturalnego (poziom technologiczny) oraz przerzuceniu problemów na przyszłe pokolenia.(s. 18)
W Polsce nie ma już dyktatu idei, który zastąpiła deaksjologizacja panowania. Jak pisze J. Staniszkis: "Zwiększyło to jeszcze arbitralność i bezkarność władzy, z jednej strony, i demoralizację społeczeństw, z drugiej strony. Utrata zdolności rozróżniania między "dobrem" a "złem" w planie moralnym (i destrukcja tych kategorii poprzez ideologiczne zawładnięcie nimi, decydujące o wektorze oceny) zniszczyła, czy też raczej zdewaluowała język. Odbudowa życia społecznego po owej historycznej katastrofie, jaką był komunizm, trwa do dziś i jeszcze się nie zakończyła.(s. 33)
W sytuacji zużycia się w Polsce komunistycznego dyktatu idei, władze III RP panują przez generowane kryzysy i kapitalizm polityczny. Wprowadza się do norm prawnych dyktat idei nierozpoznawalnych dla społeczeństwa, które - przy niemożliwości oparcia panowania na własnej tradycji aksjonormatywnej - wzmacnia się dyktatem formy w bardzo dyskretny sposób - przez różnego rodzaju procedury, rozbicie autonomii instytucji i środowisk itp. Jest to więc miękka, ale skuteczna metoda odpaństwowienia i na tym polega jej główny moment władczy. (s. 39)
Nie ma w Polsce społeczeństwa obywatelskiego, ani też społeczeństwa autonomicznego wobec tego, co ma jeszcze miejsce w innych państwach UE, gdyż nie ma w Polsce możliwości absolutyzowania, choćby w minimalnym stopniu, określonego kanonu moralnego. To rozbicie jedności i integralności przestrzeni normatywnej, gdy moralność publiczna i indywidualna często rozchodzą się, nie tylko narusza rzymską zasadę "słuszności" prawa, ale również prowadzi do odspołecznienia. Utrudnia bowiem jednostce pełną identyfikację z przestrzenią publiczną. (s. 44)
Dyktat mocy polega na tym, że najważniejszym celem panowania nie jest realizacja jakiejś idei, jakiejś misji, ale koncentrowanie się władzy przede wszystkim na utrwalaniu samej siebie. Jeśłi przyjrzymy się temu, jak sprawuje swoje władztwo MEN w stosunku do oświaty i jej podmiotów, to zauważymy, że w tym resorcie (podobnie zresztą, jak i w innych) reżyseruje się określone sytuacje, by wykazać, że ośrodek tej władzy jest jedynym gwarantem porządku i zapewnienia społeczeństwu dostępu do wykształcenia. Potwierdza się także dzięki studium J. Staniszkis - wykazywany przeze mnie m.in. w książce "Problemy współczesnej edukacji. Dekonstrukcja polityki oświatowej III RP" (Warszawa 2009) czy Edukacja pod prąd (II wyd. Kraków 2008)to, jak od 1993 r., a więc od powrotu w resorcie edukacji lewicy do władzy, następował proces upartyjniania systemu oświatowego w naszym państwie oraz jak MEN inspirował w różnych fazach politycznego panowania w okresie III RP konflikty i nadużywał czy zużywał symbole, by manipulować społeczeństwem i środowiskiem oświatowym.
08 lipca 2012
Jedyny koncert sir Eltona Johna w Polsce
miał miejsce wczoraj, w Łodzi, w pięknej i przestronnej hali Atlas Arena. Elton John przyleciał do Łodzi własnym samolotem. Koncert rozpoczął się punktualnie o godz. 19.30 występem duetu utalentowantych wiolonczelistów z Chorwacji - "2 Cello": Luca Sulica i Stjepana Hausera, którzy genialnie wykonali utwory m.in. U2 i Nirvany. W kilkanaście minut później na scenie zjawił się sir Elton John śpiewając "Peli pili peli". Ktoś z pierwszego rzędu podał mu po tym utworze pluszowego bociana, który rozbawił artystę. Wielokrotnie po wykonywanych uwtorach podchodził do brzegu sceny pozdrawiając tłumnie zgromadzoną publiczność.
Koncert został bardzo dobrze przygotowany. Na wielkim ekranie za towarzyszącymi Eltonowi Johnowi muzykami i żeńskim chórem, pojawiały się animacje, stwarzające estetyczny podkład do każdej z jego piosenek. Siedzący dalej od sceny mogli być bliżej muzyków, dzięki dwóm telebimom i profesjonalnie rejestrowanym przez kamerzystów wydarzeniom na scenie. Kiedy Elton John śpiewał poruszający emocje utwór "Candle in the wind", na ekranie pojawiły się płonące znicze. Mogliśmy usłyszeć większość jego największych przebojów, jak: Bennie and the Jets, Levon, Grey Seal, Tiny Dancer, Philadelphia Freedom, Hey Ahab, Funeral for a Friend / Love Lies Bleeding czy Rocket Man, toteż nic dziwnego, że kilkutysięczna publiczność doskonale bawiła się i reagowała na jego zachęty, gesty, by śpiewać razem z nim.
Im bardziej koncert zbliżał się ku końcowi, tym coraz więcej osób zaczęło gromadzić się na płycie hali i tańczyć. Dochodzili do nich widzowie, którzy siedzieli w górnych sektorach hali koncertowej, by zachęcić piosenkarza do bisowania. Elton John zaczął jednak rozdawać ze sceny autografy. Ktoś wstawił na scenę małą dziewczynkę, by ta zdobyła podpis artysty. Elton John podpisał się na podanym przez nią folderze, a następnie ucałował. Podobno po raz pierwszy zdarzyło się w trakcie jego koncertów, że rozdawał autografy! Owacyjne przyjęcie artysty przez polską publiczność sprawiło, że wyjątkowo dał się namówić do wykonania jeszcze jednego utworu na pożegnanie z polską publicznością. Część osób zdażyła już wyjść, bo nie przypuszczała, że może być "dogrywka", autentyczne sam na sam z zachwyconą koncertwem widownią.
Układ programu przypominał mi trochę zasady dobrej, skautowej zbiórki, bowiem niezwykle dynamicznie zaśpiewane i zagrane przez artystę utwory rockowe przeplatane były nastrojowymi narracjami muzycznymi i genialnym śpiewem, wciąż wielobarwnym, dźwięcznym, poruszającym i porywającym zarazem. Wbrew temu, co zapowiadali dziennikarze, artysta nie przebierał się w czasie swojego koncertu, ani też nie było w jego trakcie żadnych ekscesów czy manifestów. Dominowała natomiast sztuka muzyczna i doskonale bawiąca się publiczność. Dobrze, że zapowiadane tournee jednego z najbarwniejszych muzyków ostatnich dekad miało miejsce w Łodzi, bo ponoć został odwołany jego drugi koncert w Gdańsku. Część zawiedzionych tym wielbicieli jego sztuki zdołała dojechać jeszcze na łódzki koncert. Warto było!
Dla naukowców wakacje są czasem przygotowań do ich własnych "koncertów" w nowym roku akademickim. Nie bez znaczenia jest to, gdzie ci najlepsi będą "występować" - w szkołach typu remiza strażacka, w pięknych uniwersyteckich aulach czy w wynajętych salach widowiskowych. Być może wykłady niektórych z nich trzeba będzie odwołać, gdyż nie znajdą się na nie klienci. Czyżby czekał nas "krokodyli rock" 2012/2013?
Bilety na koncert były bardzo drogie. To był zapewne powód, dla którego łódzka Atlas Arena nie była wypełniona po brzegi, a w Gdańsku trzeba było odwołać drugi koncert Eltona Johna. Może organizatorzy powinni zmienić swoją zachłanną mentalność na tę, którą od lat stosują już biura turystyczne, a mianowicie na wprowadzenie oferty typu "last Minute"? Może uczelnie publiczne, które nie zdołają wypełnić miejsc na studiach niestacjonarnych też zastosują 30 września br. taką ofertę - taniej, a przy tym dydaktyczne all inclusive?
07 lipca 2012
Dlaczego ukrywa się przed kandydatami na studia statuty wyższych szkół prywatnych?
Zacznijmy od poszukiwania odpowiedzi na pytanie: Dlaczego niektórzy założyciele – właściciele wyższych szkół prywatnych ukrywają przed kandydatami i studentami oraz ich nauczycielami statut szkoły?
Jeśli zajrzymy na stronę uniwersytetów czy akademii, politechnik lub innych typów szkół publicznych, to bez żadnego problemu znajdziemy na nich Statut, a więc uczelnianą konstytucję, w której zapisane są najważniejsze kwestie regulujące jej życie, procesy czy wydarzenia. Nieco inaczej jest z wyższymi szkołami prywatnymi, tzw. wsp, gdzie tylko nieliczni ich właściciele ujawniają statut. Na stronach tych szkół jest wiele informacji, tylko nie ma tej najistotniejszej dla oceny poziomu jej wiarygodności. Są nawet informatory mówiące o tym, dlaczego warto podjąć studia właśnie w tej szkole wyższej, ale … bez opublikowania w nich nawet regulaminu studiów, nie wspominając już o Statucie. Są też szkoły, które tylko dlatego nie udostępniają na swoich stronach internetowych regulaminów i statutu, gdyż kandydaci czy studiujący mieliby problemy z odnalezieniem się w ich zawiłościach. Jak jest naprawdę? Powód wydaje się być prosty. Założyciele nie chcą, by kandydaci na studia i osoby już studiujące dowiedzieli się, na jakich zasadach dana „wsp” funkcjonuje.
To właśnie w Statucie musi być informacja o tym, na jakiej podstawie prawnej działa dana uczelnia, kto jest jej założycielem oraz jakie ma uprawnienia. Ze Statutu także wynika jakie dana „wsp” ma cele, jak zamierza je realizować, jak jest zorganizowana, (jaką ma strukturę), jakie ma organy oraz jaki jest ich zakres działania. Jest też w Statucie mowa o tym, kto może być w takiej szkole nauczycielem , jaki jest jego czas pracy oraz jakie ma obowiązki, a także na jakich zasadach nawiązywany jest z nim stosunek pracy. Statuty informują o sposobie rekrutowania i pozycji studentów w uczelni, o ich obowiązkach, a także o mieniu, finansach i działalności gospodarczej tych szkół. Mało kto interesuje się przepisami przejściowymi, w których znajduje się informacja o tym, kto może tę uczelnię zlikwidować i na jakich zasadach oraz kto staje się po jej likwidacji właścicielem majątku.
Powróćmy jednak do kluczowego dla tego postu pytania. Istotną kwestią, którą powinien zainteresować się ten, kto chce studiować lub pracować w tzw. wsp, jest to, kto jest założycielem „wsp” – czy jest to osoba prywatna (fizyczna), stowarzyszenie, spółka, fundacja, związek wyznaniowy lub kościół? Od tego zależy bowiem to, czy taka szkołą ma gwarancje względnej wiarygodności i stabilności, czy może na skutek niekompetentnego lub pozorowanego zarządzania nią jest jedynie „pralnią brudnych pieniędzy”, hurtownią dyplomów, kioskiem lub remizą strażacką – jak sygnalizują to studenci tych placówek, które były, są lub mogą wkrótce znaleźć się w stanie upadłości (likwidacji).
Ciekawostką może być np. to, kiedy założyciel zapisuje w statucie, że ma uprawnienia do pełnienia roli kanclerza lub powołania na to stanowisko innej osoby. To taka schizoidalna okoliczność powodująca, że ktoś zawiera z samym sobą umowy o pracę, o płacę, uniemożliwiając innym podmiotom kontrolowanie majątku szkoły. Tym samym taki majątek, który pochodzi m.in. z wpływów z czesnego i wpisowego studentów czy z zysków z kontraktów badawczych realizowanych przez uczelnię, staje się własnością założyciela-kanclerza. Nie grozi to, z czym mieliśmy wielokrotnie już do czynienia w szkołach prywatnych, że kanclerz jako odrębny podmiot, wyprowadzał środki z budżetu szkoły, prowadząc do jej upadku. Tu taki założyciel może to czynić na własne konto.
Kolejną interesująca kwestią jest to, jak w takiej „wsp” jest powoływany rektor. Są szkoły, w których rektora wybiera i powołuje senat.
W większości jednak takich „wsp” rektora powołuje i mianuje założyciel, zaś dla zmylenia nauczycieli prosi o opinię organ, jakim jest senat szkoły. Nawet , gdyby senat był przeciw, a niechby tylko spróbował, to założyciel i tak mianuje rektorem, kogo tylko chce, byle ten posiadał stopień naukowy doktora. Nie muszą tu być istotne jakiekolwiek inne kryteria – kompetencji akademickich, naukowych, zgodności wykształcenia z profilami kształcenia studentów itp. W takiej sytuacji rektor nie ma nic do powiedzenia, poza jedynie tym, czy zamierza uczestniczyć w grze, czy nie, czy będzie podpisywał faktury kanclerza, czy nie, gdyż nie dysponuje w takiej relacji akademicką suwerennością. Każda jego propozycja, nawet najdalej korzystna dla środowiska szkoły, musi być zaakceptowana przez założyciela, a tu woluntaryzm jest decydującym kryterium. Ten zawsze może powiedzieć: NIE bo NIE. I żeby się nie wiem, jak wytężał, to nie podźwignie, taki to ciężar – jak pisał poeta.
Nooo, chyba, że założyciel musi się z takim rektorem liczyć, bo bez niego jego szkoła nie zachęcałaby do podejmowania w niej studiów i pracy. Jeśli bowiem założyciel stawia na osobę, na jej autorytet, to znaczy, że chce budować wizerunek szkoły jako placówki wiarygodnej. To tylko kwestia czasu, jak długo jest tym zainteresowany. Jeden ze znanych mi uniwersyteckich profesorów, kiedy miał propozycję objęcia funkcji rektora „wsp”, szybko zorientował się po rozmowie z założycielem, że tu nie chodzi o żadną naukę, o wysoką jakość kształcenia, tylko o utrzymanie produkcji. Stwierdził wówczas, że w tej sytuacji nie splami swojego akademickiego statusu i dorobku. Byli tacy, co splamili i musieli na łamach prasy i w telewizji tłumaczyć się, dlaczego, pełniąc funkcję rektora, dopuścili do regularnego łamania prawa.
Jeśli założyciel zamierza prowadzić szkołę tak, jak każde przedsiębiorstwo usługowe – USŁUGI DLA LUDNOŚCI – to nie ma znaczenia, kto jest tu rektorem, dziekanem czy nauczycielem akademickim. Tu trzeba spełnić tzw. progowe warunki formalno-prawne, a i te nie są spełniane, byle nie podpaść organom kontroli państwowej, albo ryzykować, że nie zostanie się przyłapanym na oszustwie. Do produkcji musi być towar, który pozyskuje się jak najmniejszym kosztem, by mieć jak najwyższy zysk. Ważne, by byli klienci, którzy są gotowi płacić za tę usługę. Kiedy idziemy do hipermarketu, to nie interesujemy się tym, kto jest jego dyrektorem, kto nas obsługuje. Podobnie ma się z tak zarządzanymi „wsp” , że ich założyciele traktują je jak hipermarket potencjalnie dostępnych dyplomów, za które klienci muszą zapłacić – rejestracją, uczęszczaniem lub nie uczęszczaniem (w modelu e-lerningowym) na zajęcia dydaktyczne, zaliczaniem i zdawaniem egzaminów, regularnym uiszczaniem czesnego itp.
Nie ma zatem znaczenia, kto nas obsługuje w środku, kto jest w dziale promocji, kto wciska nam produkty do spróbowania, kto siedzi przy kasie. Można dla osłony pozoru ubrać personel w togi i birety, zamówić insygnia „władzy akademickiej”, wydawać własne publikacje, czasopisma czy gadżety. Ma to głównie odwrócić uwagę klientów od tego, co jest tak na prawdę w środku „pudełka czekoladek”. Smacznego.
Jeśli zajrzymy na stronę uniwersytetów czy akademii, politechnik lub innych typów szkół publicznych, to bez żadnego problemu znajdziemy na nich Statut, a więc uczelnianą konstytucję, w której zapisane są najważniejsze kwestie regulujące jej życie, procesy czy wydarzenia. Nieco inaczej jest z wyższymi szkołami prywatnymi, tzw. wsp, gdzie tylko nieliczni ich właściciele ujawniają statut. Na stronach tych szkół jest wiele informacji, tylko nie ma tej najistotniejszej dla oceny poziomu jej wiarygodności. Są nawet informatory mówiące o tym, dlaczego warto podjąć studia właśnie w tej szkole wyższej, ale … bez opublikowania w nich nawet regulaminu studiów, nie wspominając już o Statucie. Są też szkoły, które tylko dlatego nie udostępniają na swoich stronach internetowych regulaminów i statutu, gdyż kandydaci czy studiujący mieliby problemy z odnalezieniem się w ich zawiłościach. Jak jest naprawdę? Powód wydaje się być prosty. Założyciele nie chcą, by kandydaci na studia i osoby już studiujące dowiedzieli się, na jakich zasadach dana „wsp” funkcjonuje.
To właśnie w Statucie musi być informacja o tym, na jakiej podstawie prawnej działa dana uczelnia, kto jest jej założycielem oraz jakie ma uprawnienia. Ze Statutu także wynika jakie dana „wsp” ma cele, jak zamierza je realizować, jak jest zorganizowana, (jaką ma strukturę), jakie ma organy oraz jaki jest ich zakres działania. Jest też w Statucie mowa o tym, kto może być w takiej szkole nauczycielem , jaki jest jego czas pracy oraz jakie ma obowiązki, a także na jakich zasadach nawiązywany jest z nim stosunek pracy. Statuty informują o sposobie rekrutowania i pozycji studentów w uczelni, o ich obowiązkach, a także o mieniu, finansach i działalności gospodarczej tych szkół. Mało kto interesuje się przepisami przejściowymi, w których znajduje się informacja o tym, kto może tę uczelnię zlikwidować i na jakich zasadach oraz kto staje się po jej likwidacji właścicielem majątku.
Powróćmy jednak do kluczowego dla tego postu pytania. Istotną kwestią, którą powinien zainteresować się ten, kto chce studiować lub pracować w tzw. wsp, jest to, kto jest założycielem „wsp” – czy jest to osoba prywatna (fizyczna), stowarzyszenie, spółka, fundacja, związek wyznaniowy lub kościół? Od tego zależy bowiem to, czy taka szkołą ma gwarancje względnej wiarygodności i stabilności, czy może na skutek niekompetentnego lub pozorowanego zarządzania nią jest jedynie „pralnią brudnych pieniędzy”, hurtownią dyplomów, kioskiem lub remizą strażacką – jak sygnalizują to studenci tych placówek, które były, są lub mogą wkrótce znaleźć się w stanie upadłości (likwidacji).
Ciekawostką może być np. to, kiedy założyciel zapisuje w statucie, że ma uprawnienia do pełnienia roli kanclerza lub powołania na to stanowisko innej osoby. To taka schizoidalna okoliczność powodująca, że ktoś zawiera z samym sobą umowy o pracę, o płacę, uniemożliwiając innym podmiotom kontrolowanie majątku szkoły. Tym samym taki majątek, który pochodzi m.in. z wpływów z czesnego i wpisowego studentów czy z zysków z kontraktów badawczych realizowanych przez uczelnię, staje się własnością założyciela-kanclerza. Nie grozi to, z czym mieliśmy wielokrotnie już do czynienia w szkołach prywatnych, że kanclerz jako odrębny podmiot, wyprowadzał środki z budżetu szkoły, prowadząc do jej upadku. Tu taki założyciel może to czynić na własne konto.
Kolejną interesująca kwestią jest to, jak w takiej „wsp” jest powoływany rektor. Są szkoły, w których rektora wybiera i powołuje senat.
W większości jednak takich „wsp” rektora powołuje i mianuje założyciel, zaś dla zmylenia nauczycieli prosi o opinię organ, jakim jest senat szkoły. Nawet , gdyby senat był przeciw, a niechby tylko spróbował, to założyciel i tak mianuje rektorem, kogo tylko chce, byle ten posiadał stopień naukowy doktora. Nie muszą tu być istotne jakiekolwiek inne kryteria – kompetencji akademickich, naukowych, zgodności wykształcenia z profilami kształcenia studentów itp. W takiej sytuacji rektor nie ma nic do powiedzenia, poza jedynie tym, czy zamierza uczestniczyć w grze, czy nie, czy będzie podpisywał faktury kanclerza, czy nie, gdyż nie dysponuje w takiej relacji akademicką suwerennością. Każda jego propozycja, nawet najdalej korzystna dla środowiska szkoły, musi być zaakceptowana przez założyciela, a tu woluntaryzm jest decydującym kryterium. Ten zawsze może powiedzieć: NIE bo NIE. I żeby się nie wiem, jak wytężał, to nie podźwignie, taki to ciężar – jak pisał poeta.
Nooo, chyba, że założyciel musi się z takim rektorem liczyć, bo bez niego jego szkoła nie zachęcałaby do podejmowania w niej studiów i pracy. Jeśli bowiem założyciel stawia na osobę, na jej autorytet, to znaczy, że chce budować wizerunek szkoły jako placówki wiarygodnej. To tylko kwestia czasu, jak długo jest tym zainteresowany. Jeden ze znanych mi uniwersyteckich profesorów, kiedy miał propozycję objęcia funkcji rektora „wsp”, szybko zorientował się po rozmowie z założycielem, że tu nie chodzi o żadną naukę, o wysoką jakość kształcenia, tylko o utrzymanie produkcji. Stwierdził wówczas, że w tej sytuacji nie splami swojego akademickiego statusu i dorobku. Byli tacy, co splamili i musieli na łamach prasy i w telewizji tłumaczyć się, dlaczego, pełniąc funkcję rektora, dopuścili do regularnego łamania prawa.
Jeśli założyciel zamierza prowadzić szkołę tak, jak każde przedsiębiorstwo usługowe – USŁUGI DLA LUDNOŚCI – to nie ma znaczenia, kto jest tu rektorem, dziekanem czy nauczycielem akademickim. Tu trzeba spełnić tzw. progowe warunki formalno-prawne, a i te nie są spełniane, byle nie podpaść organom kontroli państwowej, albo ryzykować, że nie zostanie się przyłapanym na oszustwie. Do produkcji musi być towar, który pozyskuje się jak najmniejszym kosztem, by mieć jak najwyższy zysk. Ważne, by byli klienci, którzy są gotowi płacić za tę usługę. Kiedy idziemy do hipermarketu, to nie interesujemy się tym, kto jest jego dyrektorem, kto nas obsługuje. Podobnie ma się z tak zarządzanymi „wsp” , że ich założyciele traktują je jak hipermarket potencjalnie dostępnych dyplomów, za które klienci muszą zapłacić – rejestracją, uczęszczaniem lub nie uczęszczaniem (w modelu e-lerningowym) na zajęcia dydaktyczne, zaliczaniem i zdawaniem egzaminów, regularnym uiszczaniem czesnego itp.
Nie ma zatem znaczenia, kto nas obsługuje w środku, kto jest w dziale promocji, kto wciska nam produkty do spróbowania, kto siedzi przy kasie. Można dla osłony pozoru ubrać personel w togi i birety, zamówić insygnia „władzy akademickiej”, wydawać własne publikacje, czasopisma czy gadżety. Ma to głównie odwrócić uwagę klientów od tego, co jest tak na prawdę w środku „pudełka czekoladek”. Smacznego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)