Dotarł do mnie via media społecznościowe kwestionariusz ankiety, który dotyczy problemów nauczycieli akademickich. Jest on rozsyłany na zasadzie "kuli śnieżnej" co już samo w sobie nie ma wartości poznawczej, którą miałaby uzasadniać np. duża liczba uzyskanych przez badacza zwrotów wypełnionych ankiet. Tego typu badania traktuję, bo i sam je od pewnego czasu praktykuję nie po to, by zapewnić odbiorców ich wyników o uchwyceniu istotnej prawidłowości społecznej, tylko by przeprowadzić pilotaż przed ewentualnie zaplanowanym badaniem ogólnopolskim.
Na to jednak potrzebne są duże środki finansowe, a że
nie jestem członkiem i ekspertem żadnej z partii sprawujących w III RP władzę,
to tych środków nie otrzymam, jak znani mi profesorowie afiliujący się przy lub
w strukturach władz partyjnych.
Zostawmy jednak politykę na boku. Otóż upowszechniane narzędzie diagnostyczne zawiera tak fundamentalne błędy metodologiczne, że chcąc nawet wesprzeć autorkę w pozyskaniu danych, musiałem zrezygnować, kiedy zobaczyłem już jedno z pierwszych pytań:
Mogłoby się wydawać, że w paradygmacie badań ilościowych wszystko jest klarowne, jasne i powszechnie uznawane na świecie bez względu na to, jakiej to dotyczy dziedziny nauk. W kraju mamy od kilkudziesięciu lat wiele podręczników z metodologii badań społecznych, w tym nawet sprofilowanych na poszczególne dyscypliny.
Są więc metodologie badań psychologicznych, pedagogicznych,
socjologicznych, politologicznych, ekonomicznych itd., itd. To, co je łączy, to
logika konstruowania pytań w kwestionariuszach ankiet, w tworzeniu skal np.
Likerta.
Chyba autorka tego narzędzia nie miała zajęć z logiki, a z metodologii badań niewiele zrozumiała. Nie wiem, czy podstawą uzyskania stopnia naukowego doktora w naukach społecznych były wyniki przeprowadzonych przez nią badań empirycznych.
Nie ma co dywagować na temat możliwych przyczyn niekompetencji autorki tego
narzędzia. Wielokrotnie przywoływałem w blogu i innych publikacjach błędy,
które nie powinny pojawiać się w konceptualizacji badań
empirycznych.
Nie
pozostaje nic innego, jak ujawniać to, co nie powinno pojawić się w procesie
badawczym, by studiujący w szkołach doktorskich otrzymali jednoznaczny sygnał.
Być może autorka zastanowi się nad tym, gdzie i jaki popełniła błąd, bo jej
teraz nie ułatwię tego zadania. To ona powinna kształcić innych nie popełniając
kardynalnych błędów. Możemy i warto uczyć się na błędach póki nie jest za
późno.
Niestety,
mamy wydane w kraju rozprawy doktorów zawierające równie poważne błędy
metodologiczne, a popełniane przez osoby, które prowadzą zajęcia ze studentami,
także z zakresu metod badań. Niektórzy przeszli przez dziurawe sito rad
dyscyplin i pracują w uniwersytetach na stanowiskach profesorskich, bo mają
dyplom doktora habilitowanego. Mają, bo lobbował za tym jakiś profesor
pozyskując akceptację większości głosującej. Nie ma jednak tego jak
udokumentować, bo i środowisko nie jest tym zainteresowane.
No
to przytoczę jeszcze jeden przykład z tego pseudonaukowego narzędzia diagnozy,
by nie zarzucano mi, że odnoszę się do tylko jednego pytania:
To poziom studenta studiów I stopnia. Można go jeszcze oduczyć takich błędów.