(screen z reklamy Simplusa)
Ministerstwo
Edukacji Narodowej od 1999 roku ograniczyło nauczycielom autonomię zawodową. Z
każdą zmianą politycznej formacji rządzącej podejmujący się sterowania
kształceniem i wychowaniem w szkołach tak nowelizują prawo oświatowe, żeby
wyborcy byli przekonani o spełnianiu przez władze ich oczekiwań, a nauczyciele
nie mieli nic do powiedzenia, bo są jedynie wykonawcami odgórnie formułowanych
decyzji. Patologia rządzenia szkolnictwem osiąga swoje kolejne szczyty, bo
przecież ani pani K. Lubnauer, ani K. Nowacka nie pracują w szkołach
podstawowych czy ponadpodstawowych z dziećmi czy młodzieżą, więc mogą w swoim
zadufaniu wydawać kolejne rozporządzenia, nowelizować ustawy, byle tylko
utrzymać się u władzy.
Strategia
"top-down" zarządzania edukacją jest najmniej efektywna
pedagogicznie, z wielu powodów, które są od dziesiątek lat powtarzane w
literaturze naukowej. Wysoka szkodliwość nieskutecznego narzucania wszystkim nauczycielom
tych samych rozwiązań organizacyjnych została trafnie określona przez Zbigniewa
Kwiecińskiego mianem strategii "epidemii sterowanej", która sprowadza
się do odgórnego zaszczepienia wszystkich nauczycieli jakąś powinnością.
Są
takie obowiązki, które wymagają jurydycznej profilaktyki, skoro naruszanie pewnych
norm przez część nauczycieli mogłoby mieć charakter przestępczy lub
toksyczny. Przykładem niekwestionowanego już imperatywu jest zakaz
stosowania przez nauczycieli wobec uczniów przemocy fizycznej. Jednak już Erich
Fromm wykazał kilkadziesiąt lat temu, że opresorzy fizyczni z łatwością
przechodzą na ukrytą jej postać, jaką jest przemoc psychiczna. Mogą zatem
bezkarnie poniżać uczniów, ośmieszać ich, stygmatyzować, zaniedbywać ich
rozwój, perfidnie manipulować w tym celu dynamiką klasy szkolnej, gdyż jest to
przemoc trudna do jej udowodnienia. Nie ma świadków lub oni milczą w obawie
przed repulsją ze strony wszechwładnego wobec nich nauczyciela.
Osoba z gorączką sięga po termometr, by zmierzyć jej poziom i wynikające z
niego zagrożenie dla zdrowia czy nawet życia. Nie uniknie się tego tłukąc
termometr. Per analogiam, jak w klasie szkolnej źle się dzieje, to telefon
komórkowy jest swoistego rodzaju ratunkiem dla uczniów. Mogą bowiem przerwać
czas nudy, skoro nauczyciel już na początku lekcji poinformował ich o tym, że
są wolni i mogą zająć się sobą. Innymi słowy, ministerstwo nie docieka powodów
korzystania przez uczniów z telefonów w czasie lekcji, bo wyniki takiej
diagnozy byłyby druzgocące dla części nauczycielstwa.
Jak
nauczyciel nie potrafi lub nie chce czegoś wyjaśnić, to uczeń powinien
mieć możliwość sięgnięcia po telefon komórkowy, by znaleźć jakiegokolwiek lub
bardziej klarownego edukatora. W sieci są takie możliwości. W sytuacji
zastosowanej przez jakiegoś psychopatę przemocy fizycznej mogą ją zarejestrować
i przekazać kierownictwu placówki lub jeśli ono sprawę zamiecie pod dywan, to
opublikować takie wydarzenie w sieci.
Dobremu,
zaangażowanemu, przygotowanemu do zajęć nauczycielowi nie przeszkadza to, że
uczniowie mają przy sobie telefon komórkowy. Wprost przeciwnie. Potrafią
skorzystać z posiadania przez uczniów tego narzędzia, by poprowadzić
interesujące zajęcia szkolne. Potwierdzają to Nauczyciele przez N.
No,
ale dla populistycznej gry o utrzymanie się u władzy, by można było niemalże
codziennie gwiazdorzyć w mediach i napawać się swoim władztwem, ministerki
wybierają rozwiązanie, które ma na celu "stłuczenie termometru". Jego
funkcje w rękach uczniów są bowiem dowodem na bylejakość czy nawet pozór
kształcenia części nauczycieli, a lepiej jest to ukrywać przed
społeczeństwem. Wolałbym, żeby zamiast troski urzędniczek MEN o higienę cyfrową uczniów, zleciły niezależnym od MEN uczonym rzetelną diagnozę jakości zajęć w szkołach publicznych.
Zwolenników ministerialnej infekcji jako rzekomej higieny cyfrowej odsyłam do: Kiedy koniec komórek w szkołach? "Odgórny zakaz telefonów uporządkuje sytuację". MEN wspiera higienę cyfrową