30 maja 2025

Edukacja państwowa według posła Artura Dziambora

 


Karol Sobiecki wydał kilka lat temu małą a jednak ważną książeczkę, której nadał tytuł ‘Edukacja państwowa. Kształcenie czy programowanie umysłów. Krytyczny raport o stanie systemu oświaty zawierający analizę problemu i rekomendacje zmian" (Warszawa, 2021). Podtytuł nie ma jednak merytorycznego potwierdzenia w zawartości treści.

Być może z tego powodu nie zaobserwowałem zainteresowania tym "raportem" w akademickim środowisku. Początkowo sądziłem, że przyczyną jest to, że autor nie jest znany dziennikarzom, a co dopiero mówić o naukowcach. 

Mnie to nie dziwi, bo jak przeczytamy całość i dojdziemy do zamieszczonych na końcu źródeł jego (nie-)wiedzy, to przekonamy się o niewielkim poziomie jego kompetencji w zakresie poruszanego zagadnienia. Podróżując po świecie, czytając wpadające do ręki artykuły czy serfując w internetowej sieci każdemu może się wydawać, że posiadł wiedzę. Wystarczy tylko poczytać jednych (kompetentnych) i drugich (ignorantów), by nabrać samemu przekonania, że nie jest się osamotnionym w opisie (bo przecież nie diagnozie) polskiego szkolnictwa.

Jak każda osoba spoza branży ma rację w sprawach natury ogólnej, która przejawia się w zgeneralizowanej cyberprzestrzeni krytyce szkoły (in abstracto). Takie mamy czasy. Potocznej wiedzy, popularyzatorstwa różnych opinii osób, które jak Sobiecki nie prowadziły żadnych badań naukowych a szkołę pamiętają z własnego dzieciństwa lub sytuacji szkolnych własnych dzieci.

Podoba mi się każda tego typu subiektywna narracja, kompilacja różnych tekstów, by wzmocnić własne przeświadczenie o czymś. Tak zarabiają na potocznym pisarstwie także osoby ze stopniem naukowym doktora, bo cyberpokolenie oczekuje właśnie pseudowiedzy, która zaspokoi jego skryte potrzeby niskiego rzędu (za Maslowem). 

Jestem nawet zdumiony, że autor nie zgłosił się do IBE, by doradzać w sprawie deformy edukacji, bo idealnie by pasował do tego zespołu. Tak właśnie tworzy się konsultacyjne - doradcze gremia, że przyjmuje się do nich każdego, kto tylko tego pragnie, kompetentnego i ignoranta. Wiemy, że miejsc było tylko 200 🤣, bo deformatorzy uważają, że liczba osób jest tu najważniejsza. 

Poczytajmy, bo są w tej książeczce ważne akapity. Wstęp do niej napisał polityk, poseł na Sejm IX kadencji, nauczyciel i przedsiębiorca - Artur Dziambor. Z taką rekomendacją można liczyć na awans polityczny. Polityk PSL (dawniej członek  partii Korwina) pisze:

"Państwo ma monopol na edukację. Oczywiście same szkoły mogą być zarówno państwowe, a dokładnie (?? -BŚ) samorządowe, albo prywatne, zarówno prowadzone przez stowarzyszenia, fundacje, spółki, mogą też być samodzielną firmą. Nie ma jednak możliwości, aby nie były one podległe pod kuratorium oświaty, aby nie spełniały warunków ustalonych w ustawie i aby szły tokiem nauczania nieprzewidzianym w podstawie programowej" (s.11).

Już z tymi sformułowaniami można i trzeba polemizować, bo ów polityk wprawdzie zna ustawę, choć utożsamia szkoły państwowe z samorządowymi, ale nie zna istoty kluczowego we wszystkich krajach świata problemu drożności edukacji, drożności wewnętrznej i zewnętrznej.  Najbardziej demokratyczne państwo na naszym kontynencie, jakim jest Szwajcaria, nie ma szkół państwowych, ba! nie ma ministerstwa oświaty, bo jest federacją samorządnych kantonów. Te zaś mają pełną autonomię ustroju szkolnego.

Jednak musiano w tym kraju zapewnić drożność kształcenia dzieci, by przenosząc się z własnego kantonu do innego kantonu, mogły kontynuować edukację na adekwatnym poziomie wiedzy i umiejętności (drożność zewnętrzna), a miarą tego jest curriculum. Bywa, że rodziny zmieniają miejsce pobytu w ramach tego samego kantonu lub ich dziecko przenosi się do równoległej klasy w tej samej szkole. Wówczas przejmująca dziecko inna szkoła lub inny oddział musi zapewnić mu ciągłość kształcenia w ramach jego rocznika/-ów (drożność wewnętrzna).

Otóż to. Tym samym, czy edukacja jest w państwie etatystyczna, czy samorządowa, czy może - jak ma to miejsce w Polsce - jest połowicznie państwowo-partyjna i samorządowa, to władze centralne (ustawodawcze, wykonawcze) muszą zapewnić uczniom drożność, a więc dostęp do edukacji na miarę uzgodnionych w kraju podstaw programowych kształcenia ogólnego (curriculum). Gdyby tego nie było, nie można by było uzyskać względnego standardu wykształcenia, które pozwalałoby na jego certyfikację, potwierdzenie. 

Oczywiście, w populistycznym społeczeństwie każdy chciałby sam decydować o własnej mądrości, posiadanych kompetencjach  a nawet wypowiadać się na temat tych, którzy wiedzą lepiej, by podważać ich pozycję społeczną. Ten, który wie, jest zagrożeniem dla ignoranta, któremu wydaje się, że wie. 

Właśnie na tej zasadzie powstały w III RP liczne fundacje, których założyciele nie mają wiedzy, kompetencji, ale zarabiają na sobie podobnych, by podważać osoby kompetentne. Jest to sposób na życie i na zarabianie. 

Autora tej książeczki o to nie posądzam, chociaż wydawcą jest fundacja. Powyższy przykład jej nie dotyczy, chociaż budzi zdziwienie promocja niekompetentnej analizy edukacji państwowej w Polsce. Jedna z jej głównych przesłanek brzmi: "Uczniowie polskich szkół nie potrafią myśleć samodzielnie, a opierają się wyłącznie na schematach. Szkoła nie tylko nie uczy, ale wręcz oducza kreatywności" (s.5). 

Poseł Dziambor jest "(...) przekonany, że wolny rynek edukacyjny byłby o wiele lepszym  regulatorem poziomu edukacji w naszym kraju. Byłby też, podobnie jak na rynku w pełni prywatnych szkół językowych, doskonałym regulatorem jakości wykonania usługi, jaką jest nauczanie. Sęk w tym, że na uwolnienie edukacji z żelaznego uścisku państwa nie zdecydował się żaden rząd w Europie" (s.11-12).

Nie dodał, że także USA, KANADA, AUSTRALIA, JAPONIA, SINGAPUR itd., itd. też się nie zdecydowały na to rozwiązanie. Rozumiem, że ten pogląd sponsoruje wydawca publikacji – „Fundacja Polsko-Amerykańska...”. Polscy są jednak nieco lepsi, o czym ów poseł nie wie, bo z państwowego, żelaznego uścisku może wyzwolić się ta rodzina, która chce i może zapewnić swojemu dziecku edukację domową. W USA też jest homeschooling, chociaż nie w każdym stanie.

Czterech poprzedzających to przesłanie założeń nie cytuję, bo są tak samo absurdalne jak piąte, bo sformułowane w formie sądu generalizacyjnego (z dużym kwantyfikatorem).  Postanowiłem jednak wczytać się w to "dzieło", by uzyskać dowody na powyższą tezę.  

Prowadzony był w naszym kraju eksperymentalny program "Bonu oświatowego" mający potwierdzić wartość wolnego rynku usług edukacyjnych w Kędzierzynie. Jak widać, nie sprawdziłby się w całej Polsce, gdyż wymagałby zapewnienia każdemu dziecku do 18 roku życia odpowiednio wysokiej edukacyjnej usługi. Jeśli już, to uzyskalibyśmy w większości gmin nędzną edukację, bo adekwatną do sfinansowania jej z budżetu państwa, czyli podatków osób je płacących. 

Sen o rzekomo możliwej pełnej wolności edukacji nadal takim pozostanie i nie przebudzi nas z niego ani potoczna mgiełka marzeń i frustracji K. Sobieckiego, ani kolejne popularnonaukowe prace Mikołaja Marceli, chociaż czyta się je z lubością. Nie jestem przeciwny takiej narracji, gdyż zmusza ona merytokratów i polityków do wyjścia ze skostniałego systemu szkolnego. Sam też tego pragnę i dałem z tysiącami nauczycieli w kraju dowód na to, że można kształcić inaczej, w innej czasoprzestrzeni niż wynikająca z systemu klasowo-lekcyjnego. 

Można edukować dzieci w  pseudo samorządowych szkołach III RP bez generowania w nich "wyścigu szczurów", uspołeczniać i zapewniać wszystkim podmiotom realną partycypację w kształtowaniu wspólnoty wysokich wartości.  Można oceniać bez stopni i stopniować autoewaluację, samokontrolę, samodzielność uczenia się, być człowiekiem a nie zdehumanizowanym biurokratą oświatowym. Szkoła może być miejscem przyjaznym dla każdego nauczyciela, ucznia i jego rodziców. 

Może... tylko trzeba tego chcieć, a nie czekać, aż kolejny minister wam to zapewni. Nie zapewni, bo jest zainteresowany zawłaszczaniem szkolnictwa dla realizacji programowych, ideologicznych interesów partii rządzącej.  W tym też znaczeniu zgodzę się z A. Dziamborem, że trzeba mieć nadzieję i ufać," (...) że z biegiem czasu, nacisk na zmiany będzie rósł, a same zmiany wywołają rodzice" (s.13). Oby. Tylko kiedy?