Ciekaw jestem, jak poradzi sobie nowy minister nauki i edukacji Przemysław Czarnek z tropieniem dziedzictwa "pedagogiki wstydu" w podręcznikach szkolnych i jak będzie walczył z dyktaturą lewicową? Po raz kolejny w dziejach polityki oświatowej III RP dowiadujemy się, że istnieje takowe dziedzictwo, które należy wyeliminować z treści podręczników szkolnych.
Jak poinformował w mediach państwowych P. Czarnek:
- Chcemy przejrzeć te treści, które są zwłaszcza w podręcznikach do języka polskiego, do historii, do wiedzy o społeczeństwie, żeby wyeliminować te treści, które są dziedzictwem pedagogiki wstydu, która towarzyszyła naszej edukacji w III RP i z tej pedagogiki wychodzimy bardzo szybkim marszem w ciągu ostatnich lat, ale pewne pozostałości będą usuwane. (...) resort pochyli się nie tylko nad podstawami programowymi, ale również nad ich obszernością.
Gratuluję odwagi nowemu ministrowi w krytyce własnego rządu, w której potwierdził dominację jednej ideologii, doktryny ideologicznej (w tym przypadku lewicowej). Oznacza to bowiem, że przez niemalże pięć lat rządy prawicowej koalicji realizowały - w ich przekonaniu - pedagogikę wstydu.
Jak wiemy, to Prawo i Sprawiedliwość zmieniło ustrój szkolny i dostosowało do niego programy kształcenia. Wydatkowano na to miliony złotych. Rząd zatem pod kierunkiem b. minister Anny Zalewskiej dopuścił do użytku szkolnego - niedopuszczalne zdaniem władzy - treści kształcenia oraz akceptował zbyt obszerny zakres treści w ramach niektórych przedmiotów.
Przypomnę jedynie zweryfikowaną już w okresie PRL normę pedagogiki dumy i przetrwania, o której doświadczeniu pisał profesor UMK Aleksander Nalaskowski. Dotyczy ona tzw. wychowania przeciwskutecznego, a więc takiego, którego sprawcy osiągają cele wprost odwrotne do założonych, m.in. politycznie (doktrynalnie) wymuszanych na wychowankach. Właśnie z tego powodu w pedagogice określamy indoktrynację mianem wychowania przeciwskutecznego.
Oto jego egzemplifikacja:
Uczęszczałem
do liceum, którym zawiadywał członek ważnego partyjnego gremium, zdeklarowany
ateista i piewca przyjaźni polsko-radzieckiej. Ściany tej szkoły były
wypełnione hasłami pro partyjnymi („Partia z nadzieją patrzy na polską
młodzież”), oblepione portretami brodatych wieszczów historycznej konieczności,
zbiorowej świadomości i uszczęśliwiającej ułudy.
Czwórkę z historii otrzymałem
po bezbłędnym wyrecytowaniu życiorysu tow. Edwarda Gierka. Rusycyści w tej
szkole traktowani byli jak kontrolerzy z ramienia suwerena.
Skutek
owego molestowania erotycznego (chodziło wreszcie o to, abym coś pokochał) był
– jak prosto można się domyślać – obiektywnie odwrotny.
Nie stałem się fanem
lewicy, nie uwierzyłem partii, Marksa odróżniałem od Lenina, a Gomułkę od Gocłowskiego, a obu od Grotowskiego.
Szkoła,
do której uczęszczałem odniosła tryumf i zwycięstwo. Wychowała bowiem
niezależnego intelektualistę, odpornego na ideologiczne surmy, z rezerwą
patrzącego na „jedynie słuszne drogi”.
(…) Nie wstąpiłem do PZPR, nie uwierzyłem, że musimy poprzestać na tym, co nazwano rajem na ziemi, nie wkalkulowałem w swojej biografii wolności od „opium dla ludu. W drugim jednak bilansie ta szkoła skutecznie przygotowała mnie na zmiany roku osiemdziesiątego. Skutecznie nauczyła, czego uczyć się nie warto i czemu ulegać żadną miarą nie należy.
Czy zatem Ministerstwo Edukacji Narodowej wpisuje się w dziedzictwo powyżej rozumianej "pedagogiki wstydu", "pedagogiki przeciwskutecznej"?