Jedną
z pierwszych postsocjalistycznych ustaw była o samorządzie, której głównym
autorem był Michał Kulesza. Im dalej jest od jego śmierci, tym gorzej jest z
polską samorządnością, mimo doprowadzenia do reformy ustrojowej państwa za
rządów AWS. O ile powiodła się początkowo w zmianie struktur administracji
państwowej i samorządowej, o tyle każda następna formacja władzy sprowadzała ją
do realizacji własnych, partyjnych interesów w walce o władzę, w tym także
przez niszczenie opozycji, dla której samorządy stawały się ostatnim bastionem
dostępu do władztwa politycznego i zysków ekonomicznych.
Samorządy od początku miały być uwolnione od partiokracji, gdyż mieli w nich powołani z wyborów bezpośrednich radni, wójtowie, burmistrzowie, prezydenci miast reprezentować lokalne interesy obywateli, mieszkańców, dzieci i młodzieży, osób starszych i niepełnosprawnych, wszystkich w potrzebie, ale i sprzyjać rozwojowi lokalnego biznesu, oświaty a nawet nauki, by zerwać z dziedzictwem rad narodowych Polski Ludowej i mentalnością homo sovieticus. Niestety, tak nowelizowano ustawę o samorządzie terytorialnym w powiązaniu z kodeksem wyborczym, by zniszczyć samorządność i przywrócić w regionach władztwo partyjne.
Nie podejmuję tu kwestii, którą powinni zajmować się politolodzy, ale część z nich zdradziła nie tylko naukę, ale także największą wartość demokracji, jaką jest rozwijanie i konsolidacja samorządów terytorialnych i obywatelskiej samorządności. Zwracam uwagę na to, że celowo, koniunkturalnie w ramach tzw. czterech, wielkich reform AWS, pozbawiono szkolnictwo szans na jego demokratyzację, a więc i na samorządność.
Po raz kolejny okazało się, że pseudosolidarnościowe "elity" koniunkturalnie zatroszczyły się o zabezpieczenie miejsc pracy dla "swoich" - działaczy związkowych, partyjnej nomenklatury, oświatowych lobbystów i służb specjalnych. W zapomnienie miał odejść pakiet wynegocjowanych w czasach rzeczywiście niezależnego ruchu "Solidarność" - polityczne i społeczne zarazem zobowiązanie do decentralizacji ustroju szkolnego, zagwarantowanie w nim autonomii szkół, nauczycieli, uczniów i ich rodziców ze względu na wartość tworzenia samorządnych wspólnot uczących się.
Co to, to nie! Na to nie pozwolili ani działacze w III RP oświatowych związków zawodowych - ZNP, "Solidarność" i inne przybudówki partyjno-kanapowe, ale także liderzy partii politycznych, którzy ustawicznie przywołują swoje związki z solidarnościowym ruchem w czasach PRL. Od 1997 roku zaczęła obowiązywać w Polsce "Realpolitik", czyli rządzenie oświatą bazujące na nieczystej grze politycznej o władzę kosztem edukacji, kształcenia nauczycieli i młodych pokoleń.
Przyznaje to nawet b. działacz solidarnościowej opozycji Władysław Frasyniuk komentując ogólną politykę kilku ostatnich formacji władzy: "Chcemy przyzwoitych polityków i przyzwoitego społeczeństwa - to nie jest idealizm. (...) To jest problem strachu i poprawności politycznej. Taka zmowa milczenia po stronie demokratycznej, bo przecież wielu z nas widzi, co się dzieje, ale lepiej nie krytykować, siedzieć cicho, przymykać oko, bo przyjdzie PiS. (...) Liczba bezkręgowców w polskiej polityce jest z pewnością martwiąca. A Solidarności już nie ma" (Newsweek, 2025 nr 4, s.9).
Rozmawiam ze studentami studiów niestacjonarnych, którzy są nauczycielami. Oni też są już wćwiczeni do milczenia, do bezradności wobec skandalicznej, żenującej, bo populistycznej, niekompetentnej polityki i postaw kolejnych władz oświatowych, ale i ich dyrektorek/-ów. Już nawet w czasie zajęć boją się mówić, by ktoś nie doniósł do ich (przed-)szkolnego pracodawcy. Zdewastowano politykę III RP, w tym dotkliwie system szkolny, który powinien być fundamentem do rozwijania samorządnego społeczeństwa, państwa demokratycznego.
(źródło: Fb)Tymczasem Jerzy Stępień tak mówi w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej":
"Niedawno
rozmawiałem z pewną radną, która żaliła się, że radni w czasach sprzed bezpośrednich
wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów wspólnie z wójtem zastanawiali
się, jaki powinien być budżet, na co przeznaczyć środki. Dzisiaj - mówiła - już z nami wójt w ogóle się nie liczy. Wie, że jeśli nie uchwalimy budżetu, to
zrobi to Regionalna Izba Obrachunkowa. Radni kompletnie nie mają nic do gadania
i w związku z tym wielu wartościowych ludzi nie chce kandydować do samorządów.
Kandydują ci, określani skrótem BMW - bierni, mierni, ale wierni. Zadowolą się
dietami, ale niczego nie wnoszą do społeczności lokalnej. Zdarzają się też
konflikty między radą a prezydentem miasta" (Polityka panuje w Polsce nad
prawem, "Plus-Minus", 11-12.01.2025, s. 34).