(foto: BŚ)
W
przestrzeni oświatowej nic nie powstaje bez przyczyny, ale jeśli ma się
rozwijać, nie może bazować na wiedzy potocznej, czyichś prywatnych
doświadczeniach, doznaniach, zachwytach czy uprzedzeniach, własnych sukcesach
czy osobistych aspiracjach. Wyobraźmy sobie, że w klinice medycznej, szpitalu,
przychodni czy stacji pogotowia ratunkowego o tym, jak postępować z pacjentem,
który wymaga pomocy, decydowałby nie lekarz-specjalista, ale matematyk, ekonomista, socjolog, informatyk, chemik czy geograf?
Ktoś
zapyta, co za brednie tu wypisuję? Czy rzeczywiście, są to brednie? Przecież już
osiągamy ten poziom w polityce, w której kandydat na prezydenta powiada, że jak
mamy zwichniętą rękę, to możemy ją sobie sami nastawić. Jesteś chory,
przeziębiony, masz covid czy grypę, to nie martw się. Zapytaj ChATGPT albo
dowolną wyszukiwarkę, jakie są tego objawy i czym to leczyć. Idź do apteki, kup
sobie test na wirusy i dowiesz się, co ci jest.
Dlaczego
nie ma być "lepiej", byle było jak najtaniej, w deformowaniu edukacji
(przed-)/szkolnej. Wystarczy powierzyć ją niekompetentnym propagandzistom, byłym i
obecnym urzędnikom resortowym ze stopniami naukowymi, którzy nie mają
wiele wspólnego z nauką o edukacji przed-/szkolnej? Wystarczy przytoczyć wyniki
międzynarodowych i/lub krajowych sondaży opinii uczniów i nauczycieli, by
wszystko stało się proste i łatwe do osiągnięcia.
Kształcimy
w kraju lekarzy, analityków medycznych, farmaceutów, ratowników medycznych
przez kilka lat, weryfikujemy ich wiedzę i umiejętności zanim otrzymają
certyfikat kompetencji, by w toku praktyki zawodowej mogli przynajmniej nie
szkodzić swoim pacjentom. Jeśli będą ustawicznie uczyć się, doskonalić swoją
wiedzę i umiejętności nie dla kolejnych dyplomów, tylko by rzeczywiście mogli
jak najlepiej służyć swoją pomocą tym, którzy powierzają im swoje zdrowotne
(cielesne) problemy i mieć z tego tytułu nie tylko satysfakcję, ale i godne
wynagrodzenie. Jednak żaden minister zdrowia nie ośmiela się rozporządzeniami
czy ustawą wyznaczać lekarzom metody i formy ich pracy.
A
jak jest w szkolnictwie w Polsce, bo nie będę tu pisał o innych krajach, gdyż
obecna formacja deformatorów oświaty wie od naukowców lepiej, chociaż nie ma zielonego
pojęcia o fundamentalnych kwestiach w zakresie procesu kształcenia? Od XIX wieku modernizm służył rozwojowi gospodarki, rolnictwa,
przemysłowi (różnych dziedzin), ale i usług państwowych. Po II wojnie światowej
było już jasne, że nadszedł czas na modernizację i tym samym transformację
usług państwowych w zakresie usług publicznych.
To
oznacza, że autorytaryzm i polityka etatyzmu szkodzą demokracji, hamują ją a
nawet systematycznie deformują, by zaspokoić chuć ideokratów, którym potrzebne
są procedury demokracji, a nie kompetencje merytokracji. Dzięki temu mogą
zaspokoić swoje interesy, gdyż uzyskują dostęp do niepodzielnych dla całego
społeczeństwa dóbr, wypracowywanych przecież przez jego aktywną zawodowo
część.
Oświata
jest idealną sferą usług publicznych właśnie dla populistów, cynicznych graczy,
hipokrytów, którzy nie muszą wiedzieć "Jak?" a tym bardziej
"Po co?" i "Dlaczego?", gdyż w centralistycznie zarządzanej
oświacie jej kadry kierownicze (nadzór pedagogiczny) są wyłączone z
jakiejkolwiek odpowiedzialności z tytułu destrukcji, deformacji,
niekompetentnie a odgórnie narzucanych zmian (to chyba bolszewizm?) za
pośrednictwem regulacji prawnych. Prawo stało się ważniejszym instrumentem od
nauk pedagogicznych, ale i od psychologii kształcenia, bo tych nikt z tego
nadzoru nie musi posiadać, a zatem i znać.
Tak oto toczy się kolejna, pseudonaukowa deforma szkolna z udziałem prawa i inżynierii społecznej polityków oraz ich akolitów. Im wciąż wydaje się, że za pomocą ustaw, rozporządzeń zobowiąże się nauczycieli do uczestniczenia w "kształceniu i wychowaniu nowych obywateli".
Od tego zaczęli zmiennicy poprzedniej, równie/inaczej niekompetentnej ekipy MEN a mianowicie najpierw odgórnie zdecydowano za nauczycieli o jednym z komponentów kształcenia, by przeskoczyć do profilu absolwenta. W sensie metodologicznym niczym się to podejście nie różni od traktowania reform szkolnych jako instrumentu władztwa politycznego w latach
50. XX wieku. Zmienia się tylko trochę wartości deklarowane, bo przecież sami
ich nie realizują w owej zaokrąglonej strukturze.
Wiadomo, że rzekomo nowy profil absolwenta nie dotyczy budowniczego socjalizmu. Natomiast nie określono, w jakim politycznie ustroju będzie on żył, pracował. Konstytucja przecież nadal nie jest traktowana w polityce oświatowej z należytym szacunkiem jako kierunek koniecznych zmian.
Jedno jest pewne, że obecne centrum populistycznej władzy częściowo
zdeterminuje poziom życia młodego pokoleń (alfa i beta🤣). Jak będą dorośli, to zdecydują, czy im się to
podoba, czy nie, czy będą głosować za tą czy inną władzą.
Niekompetentna
władza lepiej wie od nauczycieli, jak mają pracować w szkole np. będzie
obowiązkowy tydzień na metodę projektów. 🤣 To tak, jak z obowiązkiem
nauczycielek przedszkoli, by dzieci były codziennie przez co najmniej 45 minut
poza murami placówki, bez względu na pogodę. Nauczycieli traktuje się jak niedorozwiniętych umysłowo (z całym szacunkiem dla osób z tą dysfunkcją).
Widzę
sposób realizacji tego, czego oczekuje nadzór. Czy ma to sens i jaki? Nie ma
znaczenia. Niech dzieci idą chodnikiem dookoła bloków, wdychają smród przejeżdżających
samochodów, bo i tak nie zapytają pani, po co i dokąd zmierzają. Kazali? To wykonali. Odnotowano w dzienniku wyjść.
Poczekajmy.
Może w IBE upełnomocnią jeszcze jakąś metodę? W pruskim systemie
klasowo-lekcyjnym i od nędznie opłacanej profesji można wymagać jeszcze czegoś,
bo w końcu, czy się stoi, czy się leży, minimalna płaca się należy.
Matematycy coś wymyślą. Dla nich edukacja nie jest niczym ścisłym.
Wystarczającej
do wygrania wyborów części społeczeństwa można wszystko wcisnąć i do
wszystkiego zobowiązać nauczycieli, bo jak nie będzie zaangażowanych fachowców,
to nie ma problemu. W szkołach nadal można zatrudniać osoby bez wykształcenia,
jeśli na rynku pracy nie ma odpowiednich kandydatów. Połączy się biologię z
geografią czy z chemią, fizykę z matematyką, historię z edukacją obywatelską i
jakoś zrealizuje się treści curriculum.
Lekarz
z jedną specjalizacją zarabia mniej od tego z dwiema specjalizacjami, a lekarz
medycyny jeszcze mniej od doktora czy profesora. Jednak lekarz pediatra
nie będzie chirurgiem, jeśli nie uzyska stosownych kwalifikacji i
umiejętności.
W
szkole każdy może uczyć czegokolwiek, a doświadczają tego uczniowie w ramach
kilkudziesięciu godzin zastępstw za niezatrudnionych lub wypalonych zawodowo nauczycieli. Taki biolog poprowadzi
informatykę. Wejdzie do klasy i powie: "zajmijcie się swoimi
sprawami", a sam przez 45 min. będzie serfował w sieci. On nie może się
nudzić. Młodzież też. Ważne, by była względnie cicho.
W Polsce nauczyciel ze stopniem naukowym doktora zarabia tyle samo co magister, bo rządzący zlikwidowali tę różnicę kilkanaście lat temu. Zły początek reform skutkuje pseudoreformą. Niekompetencja i arogancja wobec nauki odbije się na uczniach, ale rządzący o nich się nie martwią. Dzieci wielu polityków, o ile je w ogóle posiadają oraz są one w wieku obowiązku szkolnego, nie uczęszczają do szkół publicznych.
Ręczne,
etatystyczne sterowanie oświatą, a więc także tymi, którzy będą pracować z
dziećmi i młodzieżą, nie gwarantuje sukcesów tylko dlatego, że skupiono wokół
władzy najbardziej nawet zapalonych czy niedowartościowanych nauczycieli. W szkolnictwie publicznym potrzeba co najmniej 500 tysięcy oddanych pracy pedagogicznej (dydaktycznej i wychowawczej) edukatorów, tutorów, facylitatorów wspomaganego uczenia się.
Każdy
jest inny i środowisko szkolne ich zatrudniające też jest inne. To nie
Warszawka, w której wcale nie jest najlepszy poziom
kształcenia uczniów i młodzieży we wszystkich szkołach publicznych. Wystarczy spojrzeć na wzrastającą liczbę
uciekinierów do "Szkoły w Chmurze". Dobrze, że są jeszcze tacy
nauczyciele, którym chce się pracować w szkole publicznej, która nie znajduje
się w szczytowej strefie osiągnięć uczniów.