(foto: z archiwum Teresy Wrzołek a udostępnione przez dr Edytę Żebrowską)
Publikuję treść nieznanych dotychczas wspomnień Oskara Żawrockiego, nauczyciela Szkoły Rydzyńskiej, w których najważniejsza postacią jest jego przyjaciel - Aleksander Kamiński. Tekst otrzymałem od mojej Doktorantki - dr Edyty Żebrowskiej z APS, która miała dostęp do teczki z dokumentami nauczyciela Rydzyny.
Pani Teresa
Wrzołek - córka Oskara Żawrockiego udostępniła teczkę swojego
ojca, w której znalazł się ów maszynopis oraz zdjęcie z Aleksandrem
Kamińskim. Odkrycie tego wspomnienia pokazuje nie tylko młodzieńcze dojrzewanie
Kamińskiego do pedagogiki, ale przede wszystkim fenomenalną rolę wspólnoty
harcersko-instruktorskiej, która stała się kuźnią elit Armii Krajowej, a po II
wojnie światowej - elitą polskiej nauki.
Jeśli ktoś będzie twierdził, że superwizja jest odkryciem psychologów, to muszę temu zaprzeczyć, bo praktykował ją Aleksander Kamiński jako instruktor harcerski pod nazwą "lekcje życia". Warto przeczytać to wspomnienie, którego pierwszą część publikuję poniżej. Ze względu na różne wątki przyjaźni między obu harcerzami i pedagogami zarazem, będę je publikował w częściach (podkreśl. - moje):
"OKRES
PRUSZKOWSKI
Z Humania
wyruszyłem pieszo do nieznanej mi Polski chyba w marcu 1919 roku, lub w końcu
kwietnia. Dokładnej daty nie pamiętam, można ją odtworzyć na podstawie faktu,
że dotarłem do Hajsyna i tam informowałem gen. Iwaszkiewicza o sytuacji w
Humaniu a on tego dnia miał się spotkać z Petlurą w Hajsynie. Tam też po raz
pierwszy widziałem doskonale prezentujący si konny oddział Petlurowców,
stanowiący bodaj straż przyboczną Petlury.
Wyruszyłem z
Humania skoro świt. Odprowadzały mnie dwie druhny i Olek - którego zostawiłem
na stanowisku p.o. hufcowego i, zgodnie z decyzją Rady Gniazda Humańskiego,
udawałem się do Polski, aby się przeszkolić na odpowiednich kursach
harcerskich, powrócić i dalej prowadzić hufiec humański w myśl uzyskanych
instrukcji, w szczególności chodziło nam o to, czy mamy szkolić się wojskowo
czy ograniczyć do zdobywania zwykłych sprawności i stopni harcerskich. Dla
szkolenia wojskowego nie mieliśmy żadnych podręczników i sprzętu a szkolenie
harcerskie było dobrze prowadzone zarówno w znaczeniu technicznym, jak i co
było najważniejsze - w znaczeniu ideowo-charakterowym.
Wszedłem na
trakt wiodący z Humania i pożegnawszy Aleksandra machającego bez przerwy ręką
ruszyłem w nieznane ze ściśniętym niepokojem sercem: Czy go jeszcze zobaczę ?
Miałem na sobie ubranie uszyte przez harcerki (zdaje się przez Muszkę
Pawlikowską i Jankę Jasieńską) ze zwykłego jutowego worka, chlebak
("sumka") w nim trochę jedzenia, legitymacja ucznia Sadowo
Uczilieszcza (zeszłoroczna moja legitymacja ze szkoły ogrodniczo-sadowniczej w
słynnej Zofijówce i nieco bielizny miały usprawiedliwiać mój marsz "do
ciotki, bo nie mam już z czego żyć" do Hajsyna.
Po różnych
przygodach i unikaniu skupisk ludzkich, sypiania w stodołach i u księdza
(miałem wykute adresy) dotarłem do Hajsyna a stamtąd bezpośrednio wojskowym
pociągiem do Warszawy, gdzie mną opiekował się mecenas Mirosław Sawicki i jego
syn Witold.
Tu
otrzymałem właściwe wskazówki od władz harcerskich i w oczekiwaniu na szkolenie
zostałem skierowany do bursy 3-go Maja w Pruszkowie i zaangażowany tam w
charakterze pomocnika wychowawcy.
Losy wojny polsko-bolszewickiej potoczyły się inaczej i w lecie 1920 roku, zamiast wracać do Humania, powierzono mi sformowanie z wychowanków burs i schronisk Ray Głównej Opiekuńczej działającej wówczas w Pruszkowie ochotniczego plutonu harcerskiego. Miejscowe społeczeństwo wyekwipowało tych 30 chłopaków w jednolite szare mundurki typu harcerskiego i długie spodnie, dostarczyło trochę broni (myśliwskiej! lecz to była "prawdziwa broń") a my ćwiczyliśmy atrapami, pełniąc służbę wartowniczą, ucząc się musztry, terenoznawstwa, trochę pionierki i stając się zdyscyplinowanym oddziałem.
Po
wcieleniu do 221 pp. byliśmy tam wzorowym oddziałem a na froncie w obronie
Warszawy zginął tam na moich oczach Józef Oleksiak będąc jeszcze w szeregach
tego plutonu. Następnego dnia Pluton Pruszkowski był rozparcelowany po innych
kompaniach, ja zostałem przydzielony do 33 pp., ukryłem mój tytuł sierżanta,
kt. miałem w 221 pp. i byłem zwykłym ochotnikiem szeregowcem aż do zwolnienia z
wojska po skończonej wojnie.
Wróciłem do
Pruszkowa, do swojej bursy 3-go Maja i zostałem wychowawcą, jednocześnie ucząc
się w popołudniowym gimnazjum wojskowych im. Poniatowskiego w Warszawie. Olek
powrócił do Polski w roku 1922 i przyjechał do Pruszkowa, gdzie bez trudu
wprowadziłem go jako wychowawcę. Zdaje się, że odrazu został wychowawcą a może
najpierw był pomocnikiem wychowawcy i dopiero po pewnym czasie dyr. Józef Czesław Babicki rozpoznał w nim prawdziwego pedagoga. Mieszkaliśmy dłuższy czas razem w
tym samym pokoiku, wkrótce nazwanym Komhufem (bo w Humaniu nasze wspólne
mieszkanie nazywało się "Hufdruż", gdyż mieszkali w nim komendant
hufca i drużynowy, Olek Kamiński.
Nauka i praca wychowawcza w zakładach wychowawczych RGO (Rada Główna Opiekuńcza - dop. BŚ) m. Pruszkowa, czynne zaangażowanie się od samego przybycia w harcerstwie i coraz głębsze zainteresowanie się inną płcią stanowiły cztery kierunki wyżywania się mojego przyjaciela i moje. Olek uczył się w gimnazjum im. Stanisława Kostki (chyba na Kulwiecia, nie pamiętam), uczył się świetnie i zawsze przynosi ze szkoły ciekawe problemy naukowe, z którymi zwracał się do nas, instruktorów harcerskich w tamtych czasach: Włodka Rychlickiego, Bronka Chajęckiego, Stacha Michalskiego, Bronka Kowalskiego, Janka Ożdżyńskiego, chyba te z i do Romka Zmaczyńskiego - nowych ludzi z którymi zetknął się w bursie 3-go Maja, a innych schroniskach i w pracy harcerskiej.
W tym okresie - kiedy Olek Kamiński, Włodek
Rychlicki i Romek Zmaczyński awansowali na kierowników schronisk, których wówczas
było w Pruszkowie chyba z 8 męskich i ze sześć żeńskich. Młodsze pokolenie
instruktorów harcerskich w Pruszkowie stopniowo się wyrabiało, porywane naszym
zapałem i wiernością ideałom zawartym w Prawie Harcerskim i Przyrzeczeniu,
które dla Olka, dla mnie i dla innych było rzeczywistym drogowskazem, planem
życia i zachowania w każdej sytuacji, a nie czymś zewnętrznym, nakazanem przez
kogoś i w istocie czymś obcym.
Harcerstwo w czasach Pruszkowa było kręgosłupem do którego dołączaliśmy wszystkie osobiste i społeczne wydarzenia tamtych dni, nie wyłączając najbardziej, osobistych i intymnych. Harcerstwo nas tworzyło. Opieraliśmy się jeden o drugiego, bez zazdrości widząc sukcesy innych i szybko doganiając, przynajmniej staraliśmy się "dogonić", jeśli ktoś z nas wyprzedzał w jakiejś dziedzinie. Zaznaczało się to zarówno w szkolnej nauce, jak w pracach wychowawców bursowych i w prowadzeniu drużyn.
Praca wszędzie była trudna, bo -
ani nie mieliśmy jakiegoś przeszkolenia pedagogicznego (zdaje mi się, że tylko
ja ukończyłem - a może tylko uczęszczałem na kurs dla wychowawców zakładów
zamkniętych zorganizowanych pod auspicjami Czesława Babickiego w
Warszawie - Olka tam nie widzę), ani wiedzy dostatecznej - przecież obaj nie
mieliśmy na początku naszej pracy wychowawczej w bursach RGO matury, ani
wreszcie rodziców czy opiekunów, którzy mogli by nam dopomóc w
kształtowaniu swoich postaw społecznych i mocnych charakterów.
Właściwie,
jeśli w Pruszkowie założyliśmy fundamenty pod nasze
charaktery - to przepisać należy własnej woli czyli samodoskonaleniu w myśl
ideałów wyznaczonych w Prawie Harcerskim. Na nas wszystkich- na całą grupę
"pruszkowiaków" duży wpływ wywierał Czesław Babicki a później
Władysław Łopiński, jako dyrektorzy zakładów wychowawczych w Pruszkowie. Nie
bez wpływu był Janusz Korczak i osoba pani Jadwigi Falskiej (dziwił nas
niepojęty smutek na jej twarzy i stąd gotowość/ chyba bez żadnej przesady
stwierdzę) służenia swoim wychowankom w Domu Sierot swoją pomocą. Pewien wpływ,
ale chyba nieznaczny - wywierał na Olka naczelny przez RGO w Pruszkowie pan
Rutkowski, który później popełnił samobójstwo, lecz najmocniejszy wpływ
wywierał przyjaciel przy którym nie było żadnych tajemnic i grono najbliższych
instruktorów harcerskich idących wytrwale ustaloną droga samodoskonalenia.
Chyba
najlepszym przykładem był tego wpływu były t.zw. "konferencje życia",
które odbywały się podczas nocnych spacerów, gdy wychodziliśmy poza miasto i
omawialiśmy bez żadnych ograniczeń zachowanie się, postawę i sposób bycia
jednego z nas, wytypowanego w tym dniu do omówienia. Taki kandydat wysłuchiwał
najrzetelniejsza krytykę swojej osoby - począwszy od stwierdzenia, że ma brudne
paznokcie i śmierdzą mu nogi lub, że brudną miewa chustkę do nosa, a kończąc na
stwierdzeniu, że niezbyt inteligentnie odzywa się w towarzystwie, zabiera głos
w sprawach, w których się nie orientuje, albo, że łazi z wychowankami - chociaż
sam jest wychowawcą i powinien służyć przykładem.
Zwykle
chodziliśmy we trójkę: Olek, Włodek i ja, czasami we czwórkę (dołączał Romek
Zmaczyński, Felek Grochowalski lub Stach Michalski). I tak obgadywaliśmy ze
dwie godziny każdego który tego wieczoru, a ściślej tej nocy był poddany takiej
spowiedzi czy krytyce bezpardonowej przez współkolegów. Mógł się bronić,
wyjaśnić swoje postępowanie i swoje poglądy - i w ten sposób toczyła się
dyskusja samorzutna bez udziału "nadzorców" a w skutkach
najmocniejsza, bo dawała możność poznania siebie samego oczyma innych -
przyjaznych osób. Nie znam wypadku - by ktoś się obraził lecz niektórzy tak
mocno brali do serca uwagi przyjaciół, iż wiele lat później wspominali ten
moment, zaznaczając, że był dla nich momentem zawrócenia a zawsze momentem
głębokiego zastanowienia się".
cdn.