24 stycznia 2025

Prawda ma negatywny wpływ na władze

 


Katarzyna Sadło dzieli się z czytelnikami "Rzeczpospolita. Plus. Minus"(2025, nr 14, s.40) gorzką refleksją o decyzji premiera Donalda Tuska wygaszającej projekt wprowadzenia z dniem 1 września 2025 roku nowego a obowiązkowego przedmiotu "edukacja zdrowotna". Publicystka nie spodziewała się po tym rządzie uległości wobec opinii publicznej, że "rząd jest tak bardzo zewnątrzsterowny i wystraszy się środowisk co prawda głośnych, ale niemających w tej sprawie racji". 

Niestety, K. Sadło komentuje ten fakt też nie mając racji. Nie wie czy nie chce spojrzeć kompetentnie na politykę oświatową, której główni sprawcy nie liczą się z wiedzą na temat reform szkolnych.  To, że wybitny profesor UW Zbigniew Izdebski podjął się zadania opracowania z zespołem także doradców partyjnych interesów władz MEN, musiało tak się skończyć, gdyż mamy rok wyborczy.

Gdyby nie było wyborów politycznych w RP, to zapewniam, że niekompetentne władze MEN wprowadziłyby ten przedmiot i szereg innych absurdalnych zmian, wbrew opinii publicznej, na przekór  przede wszystkim racjonalności pedagogicznej, naukowej. Prof. Z. Izdebski zapewne zaufał rządzącym, że spełnią naukowe wymogi jego projektu, ale nie mógł, albo nie chciał przewidzieć, że resortowi doktrynerzy neolewicy nie są zainteresowani nauką. Oni zamierzają realizować hidden curriculum. Tymczasem edukacji zdrowotna jest konieczna.  

Cały szum wokół "edukacji zdrowotnej" miał służyć odwróceniu uwagi opinii publicznej od innych, a niekompetentnych decyzji i zapowiedzi kolejnych absurdów w systemie oświatowym. Tak postępuje od trzech dekad każda ideokratyczna władza MEN. Oświata nie jest DOBREM WSPÓLNYM, bo ma być - w świetle patopolityki - DOBREM PARTII WŁADZY.

Jakie "konfitury" czekają na tak prowadzących oświatę? Dowiecie się, po upadku rządu i przejęciu władzy przez inną formację, która tak, jak obecny rząd, odsłoni niektóre tylko patologiczne "zyski"  poprzedników.

W 1999 roku PAP informowała na łamach prasy ogólnokrajowej: "Marszałek Sejmu Maciej Płażyński skrytykował ministra edukacji za uchylenie zarządzenia rektora Uniwersytetu Warszawskiego, na mocy którego można było odebrać tytuł magistra posłowi AWS Andrzejowi Anuszowi. W ocenie marszałka, decyzja ministra może mieć negatywny wpływ na nitowania rządu" (1999/57, s.2). Tak jest po dzień dzisiejszy. PiS też nie reagował na niektóre dewiacje we własnych szeregach i przegrał wybory, choć je wygrał.

W  tym tygodniu ujawniono zamieszczenie na stronie Sejmu przez ministrę Katarzynę Kotulę, że ma wykształcenie magisterskie z  filologii angielskiej, podczas gdy ukończyła studia I stopnia, a więc studia licencjackie w Collegium... Balticum. Polityczka, ministra w obecnym rządzie nie interesowała się tym, jaka informacja o jej wykształceniu widnieje od wielu lat na ten temat? 

Co za różnica, jakie sprawujący władzę posiadają wykształcenie, skoro w polityce można działać i zarabiać bez matury, a nawet otrzymać miliony za zatrudnienie w spółkach Skarbu Państwa (najlepiej z dyplomem Collegium Humanum)? Marszałek Sejmu Szymon Hołownia nie ma wyższego wykształcenia, ale z tym się nie kryje. Nie ma się czego wstydzić.  

Przywołana na wstępie felietonistka K. Sadło trafnie domyka swój tekst poglądem, który jest mi częściowo bliski (w pierwszym zdaniu): 

"Dobrze przemyślana edukacja zdrowotna, z której przecież można byłoby wyjąć elementy typowo światopoglądowe (a wbrew pozorom nie jest ich wcale tak dużo), byłaby dla dobra dzieci i młodzieży dużo ważniejsze niż jedynie do tej pory "sukces" Ministerstwa Edukacji, czyli wyrzucenie Rymkiewicza z lektur szkolnych. Mogłabym zrozumieć kapitulację, gdyby poprzedziła ją jakaś walka i gdyby była to walka o pryncypia. Ale premier oddał tę walkę walkowerem, na dodatek nie bardzo wiadomo komu".

Skoro oddano resort edukacji politykom neolewicy nie po to, by kierowali się dobrem dzieci i młodzieży, tylko by zaspokoili swoje aspiracje ideokratyczne dla m.in.  wizerunkowych potrzeb własnych oraz oczekiwań własnego elektoratu.