31 sierpnia 2012

Kogo jeszcze obchodzi rocznica Porozumień Sierpniowych?


CBOS przeprowadził sondaż na liczącej 982 osoby reprezentatywnej próbie losowej mieszkańców Polski mających dzisiaj ponad 49 lat, czyli takich, którzy byli biernymi lub czynnymi świadkami w latach 1980-81 wydarzeń sierpniowych. Badanie zrealizowano w ramach projektu "Świadomość wielkiej zmiany: społeczna percepcja roli "Solidarności" w upadku komunizmu w Polsce" pod kierunkiem dr. Adama Mielczarka w dniach 24 maja - 10 czerwca 2012 roku. Wyniki sondażu pozwalają nam spojrzeć nie tylko na pamięć wydarzeń tamtego okresu, ale i odsłaniają po latach powody, dla których w mniejszym lub większym stopniu Polacy popierali ruch rodzącej się i walczącej "Solidarności" oraz ich aktualność po tylu latach.

Z diagnozy postaw Polaków wobec pierwszej "Solidarności" wynika, że ponad połowa ankietowanych nie identyfikuje się już dzisiaj z tą tradycją, z marzeniami o wolnej Polsce, o których urzeczywistnienie wówczas walczono. W opinii badanych ludźmi, którzy w 1980 roku zapisali się do "Solidarności", najczęściej kierowała nadzieja na lepsze zarobki i poprawę stosunków pracy (56 proc.). Na drugim miejscu wymieniana jest walka o odzyskanie niepodległości, chęć wyzwolenia kraju spod dominacji ZSRR (40 proc.). Blisko jedna trzecia badanych (31 proc.) uważa, że chciano dokonać w ten sposób naprawy ustroju: reformy socjalizmu, demokratyzacji. Nieznacznie mniejsza grupa (28 proc.) wskazuje, że dla zapisujących się do "Solidarności" był to wybór etyczny -
opowiedzenie się po stronie dobra i zasad moralnych. Zbliżony odsetek (27 proc.) mówi o konformizmie - wstępowano do związku, ponieważ zapisywali się inni. Jedna piąta badanych (19 proc.) sądzi, że zapisującym się wówczas do "S" chodziło o stworzenie własnej reprezentacji i o możliwość kontrolowania władzy przez społeczeństwo.


Wczorajszy spektakl polityczny w Sejmie i komentarze na ten temat jeszcze raz potwierdza, że nie tylko politycy, ale coraz większa część polskiego społeczeństwa nie jest zainteresowana kontrolowaniem władzy, a tym samym odchodzimy od procesów demokratyzacyjnych, na rzecz jakże charakterystycznego dla ówczesnej mniejszości w okresie 31 sierpnia 1981 r. marzenia o spokoju, pozostawieniu władzy prawa do arbitralnego, niekontrolowanego decydowania o narodzie i za naród, niszczenia osobistego i publicznego życia działaczy ówczesnej opozycji przez służby specjalne.

Ponad trzydzieści lat temu mieliśmy jeszcze nadzieję, że jak w pakiecie postulatów znajdzie się oświata, edukacja, wychowywanie dzieci i młodzieży w poszanowaniu praw człowieka (a nie tych stanowionych przez KC PZPR), samorządna i suwerenna Polska z instytucjami działającymi na rzecz obywateli i dobra publicznego, to odzyskanie wolności będzie nie tylko darem, ale i moralnie zobowiązującym zadaniem dla nas wszystkich. Jak podaje CBOS: Osoby, którym dziś tradycja "Solidarności" jest bliska, to przede wszystkim mieszkańcy największych miast, respondenci należący jesienią 1988 roku do inteligencji i specjalistów z wyższym wykształceniem, zainteresowani polityką, praktykujący religijnie kilka razy w tygodniu, deklarujący prawicowe poglądy polityczne, zaliczający się do beneficjentów przemian oraz byli działacze i szeregowi członkowie związku w 1981 roku.


Zanika społeczeństwo obywatelskie, krytyka władzy jest nie na miejscu, ośmieszana, traktowana jako nieuzasadnione "kłapanie paszczą", "krzyk hipokryzji", a wszelkie próby opozycji upomnienia się o wartości trwalsze, niż kadencja rządu czy Sejmu, zbywane są socjotechniką, propagandą sukcesu i procedurami. Rewolucja "Solidarności" powoli i skutecznie pożera swoje dzieci.


(fot. archiwum domowe)

30 sierpnia 2012

Kto będzie kierował edukacją w Urzędzie Miasta Łodzi?


Komisja konkursowa zdecydowała, że spośród pięciu kandydatów, którzy ubiegali się o stanowisko dyrektora Wydziału Edukacji w Łodzi, zostanie nim dr hab. Beata Jachimczak. Znakomita to dla mnie wiadomość, bo znam i wysoce cenię sobie Jej doświadczenie pedagogiczne, umiejętności zarządzania zespołami ludzkimi i wysoki poziom etyczny, czego najlepszym dowodem jest m.in. to, że potrafiła zrezygnować z lepszych warunków pracy, by nie legitymizować tego, co zaprzeczało etyce i kulturze zarządzania w akademickim środowisku jednej z łódzkich szkół wyższych.

Akurat dzisiaj dyskutowali w mediach opozycyjni parlamentarzyści o tym, czy nie należałoby powołać w naszym kraju rządu fachowców, gdyż to, jak to państwo jest zarządzane, w świetle toczących je afer i skandali, korupcji, nepotyzmu i kolesiostwa, coraz bardziej rozmija się - w przypadku niektórych przynajmniej ministrów i ich resortów - z profesjonalizmem oraz poczuciem odpowiedzialności za wykonywane zadania. Łódzki Magistrat postawił na profesjonalizm, na fachowca, wyprzedzając tym samym procesy, które muszą następować nie tylko w rządzie, Parlamencie, samorządach terytorialnych, ale w każdej instytucji, która realizuje zadania publiczne.

Pani dr hab. Beata Jachimczak jest absolwentką studiów magisterskich na kierunku pedagogika (specjalność nauczanie początkowe), które ukończyła w Uniwersytecie Łódzkim. Zanim została naukowcem, przeszła najlepszą szkołę przygotowania do pracy akademickiej, bowiem pracowała jako nauczycielka w Szkole Podstawowej nr 111 z oddziałami integracyjnymi w Łodzi oraz pełniła m.in. funkcję kierownika zespołu samokształceniowego edukacji wczesnoszkolnej. Tak to jest z nauczycielami z pasją, z powołania, że swoje działania pedagogiczne podporządkowują własnej wizji doskonalenia nie tylko warunków pracy zawodowej, własnego warsztatu dydaktycznego, ale starają się nadawać mu wymiar autorskiego projektu, modelu, który - jak w przypadku B. Jachimczak - zyskał praktyczną egzemplifikację w postaci realizowanego programu innowacyjnego w klasach edukacji wczesnoszkolnej.

Nowa dyrektor jest osobą o niezwykłej pasji działania, nieustannie poszukującą i dociekającą tego, co ma być przedmiotem jej zainteresowań. Mimo ukończonych studiów magisterskich, aż czterokrotnie podejmowała i pozytywnie kończyła studia podyplomowe, by móc jeszcze lepiej wykonywać swoje zadania. Ma zatem za sobą studia z: 1) pedagogiki specjalnej w zakresie pedagogiki resocjalizacyjnej, 2) pedagogiki specjalnej w zakresie pedagogiki korekcyjnej, 3) pedagogiki specjalnej w zakresie pedagogiki wspierającej uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi oraz 4) zarządzania oświatą. Po kilkunastu latach pracy w zawodzie nauczyciela, w którym osiągnęła status nauczyciela dyplomowanego, poświęciła się także nauce, nie pozostawiając oświaty poza polem swoich zainteresowań i zaangażowania praktycznego.

Jej Mistrzem akademickim był śp. prof. Jan Pańczyk, wybitny pedagog specjalny, którego dorobek naukowy służył, służy i będzie służyć kolejnym pokoleniom studentów przygotowujących się do jakże trudnej roli zawodowej pedagoga specjalnego. Nic dziwnego, że jej ćwiczenia, wykłady, prelekcje i publikacje zawsze cieszyły się wysokim uznaniem odbiorców, gdyż łączy w sobie mądrość z darem kształcenia innych i wspomagania ich w rozwoju. Dobrze się stało, że miała możliwość podwyższania swoich kwalifikacji i rozwijania się w Katedrze Pedagogiki Specjalnej UŁ, gdzie przed laty stworzone było przez prof. Jana Pańczyka, a później kontynuowane przez prof. Iwonę Chrzanowską wyjątkowe środowisko akademickiego rozwoju wielu jej pracowników. Na Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ uzyskała promocję doktorską, a w bieżącym roku uzyskała dzięki znakomitej habilitacji status samodzielnego pracownika naukowego Wydziału Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest ciągle jakby na początku drogi swojego pedagogicznego działania oświatowego i akademickiego, podejmując się w obu tych środowiskach edukacyjnych ciągle nowych zadań.

W roku 2000 dr hab. B. Jachimczak współtworzyła Fundację Pomocy Rodzinie OPOKA w Łodzi, w której przez kilka lat pełniła funkcję opiekuna merytorycznego fundacji, wiceprezesa oraz terapeuty, obecnie pozostaje tam tylko w roli fundatora i założyciela. Niejednokrotnie społecznie pomagała wielu rodzinom, w których dzieci potrzebowały wsparcia, terapii czy specjalistycznej diagnozy. Nie bez powodu została przed dwoma laty powołana przez ówczesną minister edukacji do zespołu ekspertów przygotowujących koncepcję zmian w kształceniu specjalnym. W ramach współpracy z instytucjami działającymi w obszarze oświaty prowadziła wiele warsztatów i konferencji dla dyrektorów szkół i dla nauczycieli w całym kraju, recenzowała materiały metodyczne. W ramach projektu MEN "Szkoła dla wszystkich" była jako członek zespołu jego koordynatorem w województwie łódzkim. Jest członkinią: Oddziału Łódzkiego Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, Zarządu Łódzkiego Towarzystwa Pedagogicznego oraz aż czterech zespołów zadaniowych, które działają pod patronatem Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk: Zespołu Edukacji Elementarnej, którym kierowała do ub. roku prof. Dorota Klus-Stańska, Zespołu Samokształceniowego Doktorów, którym kieruje prof. Maria Dudzikowa, Zespołu Pedagogiki Specjalnej, którym kieruje prof. Władysław Dykcik i Zespołu Teorii Wychowania pod moim kierownictwem.

Od wielu lat jej doświadczenia zawodowe związane są z przygotowaniem do pracy przyszłych pedagogów (1998-1999 nauczyciel w Kolegium Nauczycielskim w Zgierzu). W roku 2010/11 kierowała projektem "Praktyka na miarę szyta. Program praktyk pedagogicznych podnoszących jakość kształcenia w zawodzie nauczyciela" realizowanym w ramach konkursu nr 6/POKL/3.3.2/09. W latach 2006 – 2010 pełniła funkcję prorektora ds. dydaktycznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Łodzi, kiedy byłem rektorem tej szkoły. Stąd też mogę dzisiaj pisać o powołanej dyrektor Wydziału Edukacji na podstawie także wieloletniej z nią współpracy naukowej i dydaktycznej. Dr hab. Beata Jachimczak jest też członkiem Międzynarodowego Ruchu "R" i INTERRA na rzecz edukacji międzykulturowej, którego siedziba znajduje się w Pradze w Republice Czeskiej. Wygłaszała referaty na międzynarodowych konferencjach w Czechach i na Słowacji, w tym na Uniwersytecie w Pardubicach i Uniwersytecie w Trnawie. Dwukrotnie zapraszana była przez wybitnego pedagoga specjalnego prof. Viktora Lechtę do udziału w światowych kongresach na rzecz pedagogiki inkluzyjnej, a przy tym współtworzy wraz z prof. Iwoną Chrzanowską z UAM w Poznaniu cykl międzynarodowych konferencji pt. "INNY w naukach o wychowaniu".

Ogromnie cenię sobie wiele publikacji naukowych i metodycznych autorstwa B. Jachimczak, które sa poświęcone pedagogice szkolnej i specjalnej. Ostatnio wydała dwie monografie naukowe: „Dydaktyczne i pozadydaktyczne uwarunkowania efektów nauczania indywidualnego dzieci przewlekle chorych (Z badań uczniów klas III szkół podstawowych)” (Kraków 2011) i „Społeczno – edukacyjne uwarunkowania startu zawodowego młodych osób niepełnosprawnych. Studium empiryczne z regionu łódzkiego” (Kraków 2011). Jestem przekonany, że w swojej nowej roli zawodowej będzie znakomicie łączyć naukową pasję poznania, poszukiwania prawdy z oświatową służbą na rzecz dobra wspólnego. Życzę Jej dużo sił, środowiskowego wsparcia i życzliwości wszystkich, którym dobro edukacji leży na sercu. Zdaję sobie sprawę z tego, że praca kierownicza w organie prowadzącym przedszkola i szkoły jest pełna nowych wyzwań, ale i strukturalnych ograniczeń. Niewątpliwie, wkraczając po raz pierwszy do działającej już instytucji, musimy wziąć pod uwagę jej przeszłość, w tym tak powodzenia, jak i porażki. Żadne z nich nie obciążają nowej dyrektorki Wydziału. Oby zatem sukcesów i satysfakcji całego zespołu współpracowników było dzięki tej kadencji więcej, gdyż w rzeczy samej służy on naszym dzieciom i młodzieży, uczęszczającym do placówek opiekuńczo-wychowawczych i edukacyjnych tego miasta.



29 sierpnia 2012

Wylewanie sześciolatków z kąpielą


Gorąco popieram Stowarzyszenie - Rzecznik Praw Rodziców w protestach, które od wielu miesięcy przekazuje sygnały ostrzegawcze MEN w związku z resortowym bublem prawnym, w wyniku którego ofiarami podjęcia wcześniejszej edukacji szkolnej stają się dzieci. Nie wszystkie, to prawda, ale przecież każde dziecko jest "nasze". Żadne nie powinno być pozbawione szans na właściwą opiekę i edukację, bezpieczną, wartościową i godną jego indywiduum. Rodzice sześciolatków zaufali państwu, dyrekcji szkoły, nauczycielowi, że skoro padło z ich strony zobowiązanie o właściwym przygotowaniu placówki i jej kadr do realizacji nowych zadań, to ich dziecko będzie miało zapewnione warunki do własnego rozwoju. Nie wystarczy przecież poprzestanie na sprawach istotnych, jak np. wydzielenie specjalnych pomieszczeń do zajęć edukacyjnych dla takich dzieci, wyposażenie ich w odpowiednie pomoce dydaktyczne, dobór właściwego nauczyciela, jeżeli pomija się w instytucji edukacyjnej najważniejszą istotę, jaką jest DZIECKO.

Porażające są informacje tego Stowarzyszenia o tym, że dzieci, które nie były jeszcze dojrzałe do podjęcia edukacji szkolnej, zostały przyjęte do realizacji obowiązku szkolnego, po czym, jak szkoła sobie nie poradziła z tym zadaniem, pozostawiła dziecko i jego rodziców samym sobie. Okazuje się, że niedojrzałe jeszcze do takiej edukacji dzieci nie mogą powrócić do przedszkola, gdyż zgodnie z art. 16 ustawy o systemie oświaty obowiązku szkolnego nie można realizować w przedszkolu. Mają zatem zamkniętą drogę, gdyż ustawodawca nie przewidział takiej sytuacji. Nie został także uruchomiony system wsparcia nie tylko takich dzieci, ale i ich nauczycieli, którzy stali się wraz z nimi ofiarami systemowego rozwiązania. Cofnięcia dziecka do przedszkola nie przewiduje prawo oświatowe, ani żaden z jego aktów wykonawczych.

Mateusz Pilich, prawnik, ekspert od prawa oświatowego stwierdza dla "Rzeczpospolitej": "Przepisy wprowadzające reformę obniżającą wiek szkolny zostały bardzo źle skonstruowane. Prawo powinno być doprecyzowane w szczegółach tak, aby obywatel był odpowiednio chroniony. W tym wypadku tak nie jest. W efekcie nowelizacja o ustawie oświaty narusza zasadę zaufania do państwa prawa."

Nie po raz pierwszy władze MEN chciały mieć sukces polityczny ... kosztem dzieci.




28 sierpnia 2012

Kampania wrześniowej propagandy oświatowej



Zbliża się rok szkolny, więc partie polityczne w naszym kraju muszą to wykorzystać dla swoich celów, by zwrócić przy tej okazji uwagę na swój program, swoich ludzi i projekty, których realizacja będzie nadal rujnować polską scenę oświatową. Każdy chce załatwić przy tej okazji jakiś swój "biznes", interes osobisty, bo przecież ten społeczny, którego ofiarami w końcowym efekcie stają się uczniowie i nauczyciele, ale także rodzice dzieci, nie jest tu istotny.

Co może być dla polityków okazją do głoszenia postulatów zmian? Musi być jakieś wydarzenie, pretekst, impuls, najlepiej jakaś patologia społeczna, afera, skandal, niedociągnięcia, niedoskonałości, czyjeś błędy. Okazja już jest - afera goni aferę, korupcja korupcję, no i zbliża się nowy rok szkolny! Hurrrra! Wreszcie będzie można wrzucić na wysypisko narodowych problemów wszystko, co się tylko nam nie podoba i obciążyć winą za to nauczycieli, polską edukację. Wszelkie negatywne zjawiska, oczywiście nie swoje, a pośrednio związane z oświatą, są wyjątkową wodą na młyn, by mielić nieustannie propagandowe ziarna na konto przyszłego sukcesu politycznego. Nie chodzi przecież o to, by zatroszczyć się o polską edukację, tylko by rozliczyć, odebrać, wymienić jednych na drugich, pokazać własną figurę polityczną mimo, że nie jest jeszcze dobrze wyćwiczona, że niewiele wie i potrafi.

Pojawiają się na scenie politycznej nowi aktorzy. Ostatnio takim lanserem troski o oświatę i naukę został dyrektor Centrum Nauki "Kopernik", który stwierdził, że:
"Historia nowoczesna Polski pokazuje, że scentralizowane modele zarządzania się nie sprawdzają. Scentralizowana gospodarka i centralne planowanie zbankrutowały. Ale bankructwo ekonomii łatwiej zauważyć, bo np. nie można nic kupić w sklepach. Dużo trudniej dostrzec bankructwo edukacji, bo to są wartości, które erodują powoli. Nie wierzę w możliwość odgórnej, głębokiej reformy, która byłaby skuteczna. Taka reforma zwykle ogranicza się do zmian o charakterze instytucjonalnym, natomiast tu nie instytucje mają znaczenie, ale ludzie i relacje".

Wszystko to prawda, tylko myśmy ją stwierdzili kilkadziesiąt lat temu, kiedy m.in. zapisane zostały przez stoczniowców w Gdańsku w 1980 r. postulaty społeczne "Solidarności", kiedy ruch podziemnej oświaty formułował nie tylko diagnozy na temat - w dużej mierze - patologicznego systemu szkolnego doby PRL, ale i projektował jego zmiany na rzecz koniecznej jego decentralizacji i usamorządowienia. I co z tego, skoro od 1993 r. mamy w Polsce restytucję centralizmu demokratycznego (dawnej pseudodemokracji socjalistycznej), autorytaryzmu partyjnego w zarządzaniu sprawami publicznymi, obywatelskimi, społecznymi, chociaż przy uwolnieniu prawa do samoorganizacji narodu w instytucjach i organizacjach pozarządowych czy oddolnych inicjatywach osób niezrzeszonych. Piszę jednak o oświacie publicznej, która została zawłaszczona przez będące u władzy partyjne środowiska polityczne, manipulujące nią bez jakiejkolwiek strategii i perspektywy rozwoju naszego społeczeństwa z punktu widzenia dobra ogólnego.



27 sierpnia 2012

MEN prowadzi rekrutację do szkół w całym kraju

To rzeczywiście wyjątkowa sytuacja jak na postsocjalistyczne państwo w Unii Europejskiej, że Ministerstwo Edukacji Narodowej prowadzi rekrutację sześciolatków do szkół podstawowych. Jest to jeszcze jeden dowód na to, że w naszym kraju nadal obowiązuje centralizm polityczny, administracyjny. Co z tego, że szkoły podstawowe sa prowadzone przez samorządy, co z tego, że nadzór pedagogiczny nad nimi sprawują kuratoria oświaty, skoro władze resortu nie mogą tego ani pojąć, ani zaakceptować, tylko nieustannie chcą prowadzić polską oświatę za rączkę, odgórnie, dyrektywnie. Czyżby MEN stracił już całkowicie zaufanie do swoich jednostek terenowych? Czyżby władze tego resortu przestały brać pod uwagę to, co ma miesjce w terenie?

Być może w gamchu na al. Szucha duch totalitaryzmu ściska umysły władzy, podtrzymując jej poczucie koniecznego wpływu na to, co ma mieć miejsce w szkołach w całym kraju. Jeszcze tli się nadzieją, że że jakiś rodzic zajrzy na stronę MEN i przeczyta w aktualnościach, że: Rekrutacja do szkół podstawowych na rok 2012/2013 jeszcze się nie zakończyła - do końca sierpnia rodzice mogą podjąć lub zmienić decyzję i nawet teraz - zamiast do przedszkola, zapisać dziecko sześcioletnie do pierwszej klasy. Zmiana decyzji jest możliwa również w sytuacji, gdy dziecko zostało już zapisane do przedszkola. Co zrobić, jeśli rodzice zmienili zdanie i jednak chcieliby, żeby ich sześciolatek poszedł do szkoły? Wystarczy, żeby zgłosili się do dyrektora szkoły, któremu decyzję o przyjęciu dziecka do pierwszej klasy umożliwiają przepisy ustawy o systemie oświaty.

Ta próba przekonania jest dość żałosna, bo przecież rodzice wszystkich sześciolatków nie mieszkają w Warszawie, więc jeśłi mają jakiekolwiek wątpliwości, dylematy, to w pierwszej kolejności poszukują ich rozwikłania w swoim miejscu zamieszkania. Doprawdy nie jest im do tego potrzebne MEN. Komentarz prawny na stronie resortu jest tylko częściowo zgodny z prawdą i obowiązującymi regulacjami w naszym kraju. MEN przypomina: od roku szkolnego 2009/2010 dzieci w wieku 6-lat zyskały możliwość nauki w pierwszej klasie bez specjalnych, wymaganych wcześniej zaświadczeń. W tym samym roku zaczęła obowiązywać nowa podstawa programowa, uwzględniająca możliwości i potrzeby edukacyjne dzieci sześcioletnich. Tę samą podstawę, przygotowaną dla sześciolatków realizują dzieci, których rodzice zapisali do klas pierwszych w wieku lat siedmiu. Dziecko rozpoczynające naukę szkolną jako 6-latek, przechodząc kolejne etapy edukacji będzie realizowało również nową podstawę programową dostosowaną do swoich możliwości.


Skoro tak, to MEN powinno rzetelnie poinformować rodziców, którzy nie posłali i nie zamierzają skierować swoich sześciolatków do szkoły podstawowej (dokonuję adaptacji komunikatu MEN):

Przypominamy: od roku szkolnego 2009/2010 dzieci w wieku 6-lat zyskały możliwość nauki w pierwszej klasie bez specjalnych, wymaganych wcześniej zaświadczeń. W tym samym roku zaczęła obowiązywać nowa podstawa programowa, uwzględniająca możliwości i potrzeby edukacyjne dzieci sześcioletnich. Tę samą podstawę, przygotowaną dla sześciolatków dzieci mogą jednak nadal realizować w przedszkolach, bez zapisywania ich do klas pierwszych. Dzieci te będą mogły rozpocząć naukę szkolną jako 7-latki, w kolejnym roku szkolnym 2013/2014 bez żadnych dla nich strat z tego tytułu.

Co zyska sześciolatek nie idąc do pierwszej klasy? Będzie mógł aktywnie zdobywać wiedzę dostosowaną do wieku oraz indywidualnych zdolności, rozwijać dotychczasowe zainteresowania i talenty oraz odkrywać nowe. Będzie miał możliwość uczyć się języka obcego w ramach nadobowiązkowych zajęć, stawać się bardziej samodzielnym, odważnym i pewnym siebie, uczyć się nawiązywania kontaktów z rówieśnikami i dorosłymi, rozwijać umiejętność rozwiązywania problemów i współpracy w grupie.

W jaki sposób rodzic może poznać, czy dziecko jest gotowe do rozpoczęcia nauki w szkole? Przed podjęciem decyzji warto obserwować, jak dziecko zachowuje się w różnych sytuacjach życiowych - w przedszkolu i w domu. Trzeba słuchać jak mówi, przyglądać się, jakie czyni postępy. Całościowe spojrzenie na dziecko pomaga rodzicowi odpowiedzieć na pytanie, na ile chętnie sześciolatek będzie się uczyć, uważać podczas zajęć, zgodnie bawić się z innymi dziećmi, a także, czy samodzielnie ubierze się.
Jeśli dziecko nie osiągnęło jeszcze dojrzałości w powyższym zakresie, warto je pozostawić w przedszkolu.


Na stronie MEN powinno być zamieszczone ostrzeżenie: Drogi Rodzicu sześciolatka, zapisując dziecko do szkoły bierzesz na siebie odpowiedzialność za powstałe u niego z tego tytułu straty psychiczne. Kto bowiem rozpoczął edukację szkolną, nie może być z niej przeniesiony z powrotem do przedszkola. Chyba, że dyrektor szkoły ma dobrą wolę ... a tą, jak wiadomo, jest wybrukowane piekło.

26 sierpnia 2012

Wakacje z WC i od szkoły


Tego lata ogromne zainteresowanie wzbudzała obecność w Sopocie, przed wejściem na molo, słynnego WC, czyli Wojciecha Cejrowskiego. Tam właśnie rozbił swój namiot w hawajskim stylu, przed którym znakomity podróżnik, dziennikarz-reportażysta pojawiał się głównie w weekendy. Na co dzień sprzedawano tam ubrania we wspomnianej stylistyce, a rozpoznawalne na W. Cejrowskim w jego reportażach, książki tego Autora czy płyty DVD z jego filmami z podróży po świecie. Kto miał to szczęście tak jak ja, że trafił akurat na obecność Mistrza reportażu, to miał możliwość zamienienia z nim chociaż paru zdań, zapytania o coś czy poproszenia go o autograf. Niektórzy dziennikarze pisali, że ponoć dawał przechodniom możliwość zrobienia sobie z nim zdjęcia za... odmówienie modlitwy "Ojcze nasz". Nie mogę tego potwierdzić, gdyż ode mnie, ani od tłumnie otaczających go w tym momencie turystów, tego nie oczekiwał. Wkrótce jednak okazało się, że prezydent Sopotu kazał się WC wynieść z Sopotu, gdyż jego namiot nie spełniał kolorystycznych standardów tego miasta. Urzędnicy zobowiązali ponoć wszystkich, wystawiających w tym mieście swoje sklepiki czy namioty, by były w kolorze pastelowym, z delikatnym brandingiem. Namiot Wojciecha Cejrowskiego określili mianem "kiczowatego"" i sprzecznego z powyższą normą, toteż rozwiązano z nim umowę i kazano mu opuścić miasto. Na szczęście przyjęli go życzliwie i bez takich oczekiwań mieszkańcy Gdyni. Być może są tam mniejsze wpływy Platformy?

Namiotów w każdym kurorcie nadmorskim, nadjeziorskim czy górskim w naszym kraju nie można było nie dostrzec, gdyż pełno ich było obok straganów, hangarów czy kramików z różnego rodzaju gadżetami, "chińskim" badziewiem, czyli rzeczami zbędnymi w naszym życiu, tandetnymi, ale "ozdabiającymi" dziecięce lub młodzieżowe ciało i odzież lub nawet zastępującymi tę ostatnią. W Sopocie też było ich pełno, ale ... miały odpowiednią kolorystykę. Najbardziej niestrawne i szkodliwe dla zdrowia potrawy dzieciaki spożywały właśnie w ramach "czasu wolnego", jaki miały do dyspozycji w mieścinie goszczącej je na wypoczynku. Tym samym okazało się, że tak misternie konstruowane przez nauczycieli w ciągu roku szkolnego cele kształcenia i wychowania w ramach m.in. edukacji zdrowotnej poszły na marne wraz ze śmierdzącym olejem w przydrożnej frytkarni.


Chcąc przejść chodnikiem czy wydeptaną przez turystów ścieżką do jakiegoś urzędu, sklepu spożywczego czy kiosku "Ruchu", trzeba było przeciskać się między tłumem kolonistów, wczasowiczów, czyli mówiąc krótko - OBCYCH w mieścinie. Oblegali oni bowiem wspomniane kramy w poszukiwaniu nie tylko zmysłowych doznań, ale i jakiegoś upominku z wakacji dla swoich bliskich.

W ubiegłym roku modne były okrągłe, metalowe znaczki z nadrukiem (buttons) z zapięciem do toreb, plecaków czy teczek, które miały być kwintesencją popfilozofii życia, w stylu: "Bombowy dziadek", "Babcia na medal", "I love", "Kocham mamę, kocham tatę, a najbardziej za wypłatę" itp. Takie znaczki od lat są wykorzystywane jako gadżety reklamowe w różnego rodzaju kampaniach politycznych, społecznych, do okolicznościowych imprez kulturalnych, sportowych lub środowiskowych czy wreszcie do promowania wizerunku firm, wprowadzania na rynek nowego produktu. Ktoś postanowił zbić na nich interes, opatrując je treścią, która w niektórych przypadkach powinna być dostępna od lat 18, gdyż wulgaryzmy stały się na nich bardzo modne. Do tego można kupić z tym samym napisem kubek, brelok, czapkę, a nawet podkładkę pod mysz.



Nieustannie jednak dużym wzięciem, i to niezależnie od roku, cieszą się koszulki z nadrukiem. Tu fantazja twórców napisów sięga od romantyzmu do wulgaryzmu, od przedszkola do kibola. Zapytałem jednego ze sprzedawców, które T-shirty najchętniej kupuje przebywająca na koloniach czy obozach młodzież szkolna? Okazało się, że te z napisem: "Szkoła jest jak WC. Chodzę bo muszę". Ciekawe, czy przyjdą 3 września do szkoły dlatego, że mają potrzebę?

24 sierpnia 2012

Sezon "łowiecki" na studia pedagogiczne


Wchodzimy w fazę zabiegania przez założycieli tzw. wyższych szkół prywatnych w wielkich aglomeracjach miejskich o studentów pierwszego roku, gdzie studia na kierunku pedagogika oferuje kilka takich szkół, niezależnie od tego, że są jeszcze wolne miejsca w państwowych uniwersytetach czy akademiach oraz w uczelniach niepublicznych z uprawnieniami akademickimi (z uprawneiniami do nadawania stopni naukowych i tytułu naukowego). Kandydaci mogą nie mieć rozeznania w tym, co potencjalnie jest trwałe, a co chwilowe oraz czy podjęcie studiów nie zakończy się koniecznością po jakimś czasie zmiany placówki na bardziej wiarygodną.

Tak, jak ulicami miast przejeżdżają samochody (w Warszawie są to np. Fiaty 126p) z reklamą typu: "Chwilówki", "Gotówka od ręki", "Kredyt natychmiast" itp.), proponującą naiwnym i/lub zdesperowanym klientom pożyczkę gotówki przy jej bardzo wysokim oprocentowaniu, tak też i wspomniane "wsp" zachęcają kandydatów na studia banerami typu: "Darmowe semestry", "Tablety", "ipod dla każdego", "Skrócenie studiów o jeden semestr", "Kształcenie na odległość", "Darmowe podręczniki", "Brak opłaty wstępnej", a nawet dowożenie na zajęcia, czyli "akadembusy" itp. Można porównać hasła, jakimi operują oferenci tzw. "chwilówek" z tymi, jakie są na stronach internetowych niektórych szkół wyższych: "Spróbuj! Szybko, wygodnie i korzystnie", "Łatwiej się nie da!", "Chwilówka za darmo", "Dzisiaj Wniosek - Jutro Gotówka", "Minimum formalności", "Pożyczki przez Internet", "Sprawdź i wyślij Prosty Formularz w 1 minutę!" itp.

No proszę, a miało być wraz z reformą szkolnictwa wyższego lepiej, o wyższym standardzie. Tymczasem i w tym sektorze przecena goni przecenę, a w tle promocja promocję. Ciekawe, czy od października będzie miał w niektórych z tych szkółek kto prowadzić zajęcia, bo już w okresie wakacyjnym założyciele niektórych "wsp" pozbawili wypłat comiesięcznych wynagrodzeń swoich dotychczasowych nauczycieli akademickich i pracowników administracyjno-technicznych, oferując im "zaliczkę" na poczet ewentualnego wyrównania, jeśli do szkoły trafi odpowiednia liczba kandydatów albo pozbawiając kadry dotychczasowych dodatków do płacy podstawowej, określanych często mianem premii. Tu, jak w korporacjach i piramidach finansowych, ściąga się z urlopów niektórych pracowników, by zaprząc ich do bardziej intensywnego wspomagania kampanii reklamowej. Jak informuje Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego jedna piąta szkół wyższych w Polsce znajduje się na minusie finansowym. Szkody finansowe dotykają nawet najpopularniejsze uczelnie państwowe, szczególnie typu politechnicznego. Coraz mniejsza liczba studentów przyczynia się do mniejszych dochodów z opłat za studia, a także realnego zmniejszania dotacji państwa na szkoły publiczne. Jednocześnie rosną koszty utrzymania infrastruktury szkolnej, czyli ceny energii i mediów czy wynajmu budynków.

Dochodzi już w niektórych szkołach do tego, że pracownik może liczyć na zachowanie stałego zatrudnienia lub premię, jeśli pozyska dla swojej "wsp" określoną liczbę kandydatów na studia. Tu zaczynają obowiązywać takie same zasady rynkowej walki o klienta, jak w przypadku rynku ubezpieczeń czy finansów, gdzie pracownicy określonej korporacji usiłują wciskać niezorientowanym klientom tzw. "nowe produkty", a sami otrzymują z tego tytułu odpowiednie profity. Otrzymałem informację, że do tej akcji włącza się nawet studentów z samorządu obiecując im bezproblemowe ukończenie studiów, czyli otrzymanie dyplomu.


23 sierpnia 2012

Historyczna eks-misja

Przecieram oczy ze zdumienia, kiedy otrzymuję kolejne doniesienia medialne o tym, że Instytut Pamięci Narodowej ponoć ma być wyrzucony z budynku na bruk, gdyż organ właścicielski, a jak rozumiem jest nim polskie państwo, nie uregulował przez tyle lat statusu własnościowego jego siedziby. Ta bowiem znajduje się przy ul. Towarowej 28 w Warszawie, gdzie z budżetu państwa zostało zainwestowanych w remont i jej dostosowanie do realizacji statutowych zadań 17 mln zł, a w ub. piątek sprzedano ją spółce GHN związanej firmą deweloperską Skanska Property. Ta zaś nie zamierza ujawnić planów związanych ze swoją inwestycją. Słusznie. Mnie też nie interesuje to, co chce zrobić z budynkiem jego nowy właściciel. Może bowiem wypowiedzieć umowę najmu, a może ją przedłużyć na skutek rwetesu, jaki powstał w tych dniach w tej sprawie.

Zastanawiam się nad tym, jak jest możliwe w naszym państwie tak rozrzutne gospodarowanie majątkiem publicznym z naszych podatków, które miały służyć ważnym sprawom narodowym? Według prof. Antoniego Dudka z rady IPN Budynek dotąd należał do spółki Ruch która została dwa lata temu sprywatyzowana.– W tej sprawie zostało popełnionych wiele błędów począwszy od etapu prywatyzacji Ruchu i niezabezpieczeniu interesu publicznego aż po brak decyzji w sprawie przydzielenia IPN środków na wykup swojej siedziby.

Rzeczniczka ministra skarbu stwierdziła, że: nie ma możliwości wyposażenia państwowych jednostek organizacyjnych, takich jak IPN, w nieruchomości niezbędne dla ich działalności. A inne jednostki organizacyjne tego państwa, jak ministerstwa, to można było wyposażyć w nieruchomości niezbędne dla ich działalności? To może umieścić IPN w budynku MEN? Ten ma dopiero mroczną historię, akurat dla dodatkowych zadań IPN. Nawet nie są potrzebne do jej studiowania nowe podręczniki, tym bardziej elektroniczne. Ta historia toczy się na naszych oczach.


Czyżby rzeczywiście komuś zależało na sparaliżowaniu prac tego Instytutu? A może Platforma i PSL chcą odwrócić uwagę prawicy od afer, które toczą ich środowiska? Może ktoś wyjaśni uczniom wraz z nowym rokiem szkolnym, czy mamy tu do czynienia z ewidentnym przestępstwem z artykułu 231 – niedopełnienia obowiązków przez całe grono urzędników – od Ministerstwa Finansów, przez Ministerstwa Skarbu, po warszawski ratusz. Po prostu nie dotrzymano umów? Który urzędnik państwowy odpowie za to marnotrawstwo? Którzy posłowie przyznają się do zaniedbań legislacyjnych w tej kwestii? A może ja się mylę? Może IPN nie jest instytucją państwową, tylko prywatną, która naciąga podatników na swoje widzimisię? To w takim razie trzeba "wyrzucić go na bruk" póki jeszcze trwa sezon na eksmisje. Jak nadejdzie zima, to będzie już niemożliwe. Historia III RP sięga już bruku...

22 sierpnia 2012

Problemy z listą czasopism naukowych czy tych, którzy ją tworzą?

Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie wywiązuje się ze swoich zobowiązań w stosunku do środowiska akademickiego. Już w ub. roku obiecał na swojej stronie internetowej, że będzie publikował regularnie raz do roku wykaz czasopism punktowanych, który będzie składał się z trzech części:

A - czasopisma z obliczonym współczynnikiem wpływu (Impact Factor - IF), umieszczone w bazie Journal Citation Reports (JCR)

B - czasopisma nieposiadające obliczonego IF;

C - czasopisma umieszczone w bazie European Reference Index for the Humanities (ERIH).

O ile nie musimy czekać na resortową łaskę w części A i C, gdyż te są na szczęście dostępne na stronach źródłowych wspomnianych baz JCR i ERIH, o tyle nadal nie wiemy, co się dzieje z listą części B.

Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego już na początku 2012 r. informowało, że mając na uwadze dotarcie do szerokiego grona redaktorów naczelnych i wydawców czasopism naukowych, termin złożenia ankiety aplikacyjnej czasopisma naukowego do generatora ankiety został przedłużony do dnia 10 lutego 2012 r. Chwała Bogu od tego czasu upłynęło już pół roku, a w naszym resorcie lista jak nie powstała, tak nie powstała. a może jest, tylko została utajniona?

Już jest opublikowane Rozporządzenie Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z dnia 13 lipca 2012 r. w sprawie kryteriów i trybu przyznawania kategorii naukowej jednostkom naukowym, w którym wyraźnie określa się, jaką wagę będzie miał fakt opublikowania rozpraw naukowych w czasopismach z w/w list. Co z tego, skoro brakuje listy czasopism części B.


Środowisko nauk prawniczych zgłaszało swoje zastrzeżenia w tej sprawie, toteż warto przytoczyć opinię prof. Huberta Izdebskiego jako - w moim przekonaniu - kluczowa także dla przedstawicieli nauk społecznych czy humanistycznych.

1. Nie ulega wątpliwości, że dla różnych potrzeb (w szczególności finansowanie nauki, ocena spełniania przez jednostkę organizacyjną ustawowych wymagań uzyskania uprawnień do nadawania stopnia naukowego doktora lub stopnia naukowego doktora habilitowanego, ocena osiągnięć kandydata do stopnia albo tytułu naukowego oraz ocena okresowa) występuje potrzeba wprowadzenia określonych obiektywnych kryteriów oceny - w tym kryteriów oceniania osiągnięć poprzez przypisanie określonej liczby punktów miejscu publikacji.

2. Potrzebę tę od dawna odczuwały – i zaspokajały – środowiska nauk ścisłych, technicznych czy medycznych, czyniąc to na zasadzie konsensu i samoregulacji. Konsensualnie przyjęta praktyka tych środowisk naukowych wiąże się z ich coraz szerszym włączeniem w obieg międzynarodowy, w tym nierzadko z koniecznością ogłaszania wyników badań w językach obcych, niekoniecznie zresztą jedynie w języku angielskim.
Nie dotyczy to jednak, poza niektórymi tylko specjalnościami, m.in. naukowego środowiska prawniczego, które ze względu na przedmiot badań, którym jest prawo pozytywne, nadal mające, mimo postępu procesów globalizacji i europeizacji, charakter narodowy, ma odbiorców wyników badań w danym kraju, w języku urzędowym tego kraju. W tym zakresie, wskazana potrzeba publikowania w języku polskim współgra również z ogólnymi zasadami ustawy z dnia 7 października 1999 r. o języku polskim (Dz.U. z 2011 r. Nr 43, poz. 224 z późn.zm.), a przede wszystkim jej aksjologią wyrażoną w preambule.

Dodatkowo trzeba wskazać, że – ze względu na nasze umiejscowienie w tradycji prawa kontynentu europejskiego – występuje wciąż tradycja publikowania w języku niemieckim albo w języku francuskim, a w odniesieniu do przedstawicieli historii prawa rzymskiego także w języku włoskim, przy czym języki te odgrywają w sferze międzynarodowego obrotu prawoznawstwa rolę o wiele większą niż w większości innych dziedzin nauki. Środowisko ma również, czego dowodzą, w szczególności, opinie wyrażane przez „superrecenzentów” Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów, i bez systemu punktowego ustaloną wiedzę co do waloru miejsca określonej publikacji – co nie oznacza, że nie ma w ogóle potrzeby ustalenia dla celów informacyjnych odpowiedniego wykazu czasopism naukowych; za najbardziej powołany do merytorycznego działania w tym zakresie należy uznać Komitet Nauk Prawnych PAN.

3. Wszystkie odpowiednie bazy danych (jak JCR czy ERIH) powstały i są prowadzone przez podmioty niepubliczne, na zasadzie samoregulacji środowiskowej, bowiem mogą one mieć odpowiedni autorytet jedynie na zasadzie konsensualnej. Oznacza to istotną trudność przełożenia tego sposobu (także gdy idzie o indeksy cytowań) obiektywizowania oceny osiągnięć naukowych na formalne wymagania prawa – a więc nadawania odpowiednim bazom danych i standardom mocy prawnie obowiązującej.

4. Na podstawie obowiązujących do 1 października 2010 r. przepisów dotyczących finansowania nauki (§ 4 ust. 4 pkt 2 rozporządzenia Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z dnia 17 października 2007 r. w sprawie kryteriów i trybu przyznawania oraz rozliczenia środków finansowych na działalność statutową – Dz.U. Nr 205, poz. 1489 z późn.zm.) Minister ogłaszał w formie komunikatu wykaz wybranych czasopism wraz z liczbą punktów za umieszczoną w nich publikację naukową. Wobec utraty mocy podstawy prawnej do wydania rozporządzenia (tj. art. 11 ust. 7 ustawy z dnia 8 października 2004 r. o finansowaniu nauki) oraz braku umożliwiającego dalsze jego stosowanie przejściowego przepisu w ustawie z dnia 30 kwietnia 2010 r. – Przepisy wprowadzające ustawy reformujące system nauki (Dz.U. Nr 96, poz. 620 z późn.zm.), zniknęła podstawa prawna do publikowania powołanych komunikatów; ostatni, jako ujednolicony wykaz czasopism punktowanych, ma datę 25 czerwca 2010 r.

Ustalona na podstawie dawnych przepisów punktacja jest, w konsekwencji, stosowana – i to w zakresie nieobjętym tymi przepisami – do oceny okresowej jeżeli przewidują to statuty uczelni i akty wydane na ich podstawie, a do oceny osiągnięć naukowych (jednostek organizacyjnych lub indywidualnych) jedynie na zasadzie konsensu danego środowiska (np. odpowiedniej sekcji Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów – z tym że nie było i nie ma takiego konsensu (bowiem nie odczuwano dotąd potrzeby w tym zakresie) w Sekcji Nauk Humanistycznych i Społecznych, w której występują nauki prawne).

5. W art. 44 ust. 2 ustawy z dnia 30 kwietnia 2010 r. o zasadach finansowania nauki (Dz.U. Nr 96, poz. 615 z późn.zm.) znajduje się – także bardzo ogólna jak w, mającym jednak inny zakres przedmiotowy, art. 11 ust. 7 poprzedniej ustawy – podstawa prawna do wydania rozporządzenia, w którym możliwe byłoby wprowadzenie unormowania zbliżonego do obowiązującego do 1 października 2010 r. Rozporządzenie takie nie zostało jednak do tej pory wydane.

Ostatnie działania Ministerstwa w tym zakresie (jak list Podsekretarza Stanu prof. Macieja Banacha z dnia 24 listopada 2011 r.) wraz z informacją o nowym systemie kryteriów i zasad oceny czasopism naukowych są dokonywane w powołaniu się na art. 42 ust. 5 ustawy o zasadach finansowania nauki (Podstawowymi kryteriami kompleksowej oceny jakości działalności naukowej lub badawczo-rozwojowej jednostek naukowych jest ocena (1)poziomu naukowego prowadzonych badań naukowych lub prac rozwojowych; (2)efektów działalności naukowej w odniesieniu do standardów międzynarodowych - w tym zwłaszcza publikacje autorstwa pracowników jednostki naukowej w renomowanych wydawnictwach oraz monografie naukowe, opracowane nowe technologie, materiały, wyroby, systemy i usługi, wdrożenia, patenty, licencje i prawa ochronne na wzory użytkowe, a także ocena znaczenia działalności jednostki naukowej dla rozwoju nauki w skali międzynarodowej oraz wzrostu innowacyjności w skali kraju, a w zakresie twórczości artystycznej aktywny udział w międzynarodowych wystawach, festiwalach, wydarzeniach artystycznych, plastycznych, muzycznych, teatralnych i filmowych) – jednakże przepis ten, który oczywiście może wyznaczać standardy wszelkich prac przygotowawczych, nie może mieć, także jako wyznacznik treści rozporządzenia, które ma być wydane na podstawie art. 44 ust. 4, samoistnej treści normatywnej. Działania Ministerstwa trzeba zatem uznać jako działania przygotowawcze do wdrażania ewentualnych treści przyszłego rozporządzenia – dotyczącego statutowego finansowania jednostek naukowych.

6. Prawdopodobnie do tego przyszłego rozporządzenia odsyłają jednak w istocie obowiązujące przepisy dotyczące innych materii, a mianowicie przepisy ustawy z dnia 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki (Dz.U. Nr 65, poz. 595 z późn.zm.) w brzmieniu obowiązującym od 1 października 2011 r.:

- art. 11 ust. 2 (Warunkiem wszczęcia przewodu doktorskiego jest posiadanie wydanej lub przyjętej do druku publikacji naukowej w formie książki lub co najmniej jednej publikacji naukowej w recenzowanym czasopiśmie naukowym o zasięgu co najmniej krajowym, określonym przez ministra właściwego do spraw nauki na podstawie przepisów dotyczących finansowania nauki […]);

- art. 13 ust. 2 (Rozprawa doktorska może mieć formę maszynopisu książki, książki wydanej lub spójnego tematycznie zbioru rozdziałów w książkach wydanych, spójnego tematycznie zbioru artykułów opublikowanych lub przyjętych do druku w czasopismach naukowych, określonych przez ministra właściwego do spraw nauki na podstawie przepisów dotyczących finansowania nauki […]).

7. Nieco odrębnie należy potraktować przepisy § 3, wydanego na podstawie ogólnego upoważnienia art. 16 ust. 4 omawianej ustawy, rozporządzenia Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z dnia 1 września 2011 r. w sprawie kryteriów oceny osiągnięć osoby ubiegającej się o nadanie stopnia doktora habilitowanego (Dz.U. Nr 196, poz. 1165), zgodnie z którym kryteria oceny w zakresie osiągnięć naukowo-badawczych habilitanta obejmują – w obszarze nauk społecznych, do którego należy dziedzina nauk prawnych: autorstwo lub współautorstwo publikacji naukowych w czasopismach znajdujących się w bazie Journal Citation Reports (JCR) lub na liście European Reference Index for the Humanities (ERIH).

8. W odniesieniu do materii, o której mowa w pkt 5 i 6, konieczne jest, poza wskazywaniem potrzeby szybkiego usunięcia braku jakiejkolwiek podstawy prawnej do dokonywania oceny czasopism i ich „punktowania” na potrzeby finansowania badań statutowych jednostek, a tylko pośrednio na potrzeby nowego przewodu doktorskiego i postępowania habilitacyjnego, włączenie – dotąd nieprzewidywane - do procesu oceny odpowiednich sekcji Centralnej Komisji oraz komitetów naukowych PAN z odpowiednich dziedzin i dyscyplin, w tym przypadku Komitetu Nauk Prawnych, jako reprezentantów całego danego środowiska naukowego.

Wskazany w powołanym piśmie Podsekretarza Stanu w MNiSzW tryb działania oznacza, że – do tego bez udziału przedstawicieli środowiska – rozstrzygnięcia Ministra w sprawie kwalifikacji danego czasopisma mają wszelkie cechy „innego akty z zakresu administracji publicznej dotyczącego uprawnień lub obowiązków wynikających z przepisów prawa” (art. 3 § 2 pkt 4 ustawy z dnia 30 sierpnia 2002 r. – Prawo o postępowaniu przed sądami administracyjnymi – Dz.U. Nr 153, poz. 1270 z późn.zm.). Nie jest pewne, czy taki właśnie jest zamiar urzędu, reprezentowanego przez Autora listu.


9. W odniesieniu do materii, o której mowa w pkt 7, wystarczy stwierdzić, że – w odniesieniu do nauk prawnych – lista ERIH w ogóle programowo nie obejmuje czasopism z zakresu prawa, a w bazie JCR nie ma żadnego polskiego czasopisma prawniczego (a w ogóle z obszaru nauk społecznych jest tylko jedno czasopismo).
W związku z tym, powołany przepis rozporządzenia z dnia 1 września 2011 r. w odniesieniu do nauk prawnych jest w bardzo dużym stopniu niestosowalny. Jest ogólnie przyjęte, że uwzględnianie faktycznej wykonalności stanowionego prawa powinno być jednym z podstawowych aspektów rozważanych w toku procesu legislacyjnego – w tym przypadku prowadzącego do wydania rozporządzenia.

10. Z powyższym względów, można uznać za celowe – poza uświadomieniem sobie przez naukowe środowisko prawnicze wszystkich wskazanych wyżej złożonych aspektów problemu - postulowanie zawieszenia w stosunku do czasopism prawniczych, niemającego do tego obecnie podstawy prawnej, procesu parametryzacji czasopism naukowych, a przede wszystkim dokonywanie wszelkich ustaleń w tym zakresie w ścisłej współpracy z reprezentacjami naukowego środowiska prawniczego, w szczególności Komitetu Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk.


21 sierpnia 2012

Byli premierzy III RP ujawniają kulisy rządzenia


W maju 1994 roku ukazała się książka Teresy Torańskiej "My", na którą złożyły się wywiady z Leszkiem Balcerowiczem, Janem Krzysztofem Bieleckim, Jackiem Merklem, Wiktorem Kulerskim, Jarosławem Kaczyńskim, Piotrem Szczepanikiem i Janem Rulewskim. Teraz powtarza je w swojej serii Newsweek. W drugim zeszycie tego cyklu Teresa Torańska rozmawia m.in. z Tadeuszem Mazowieckim oraz Janem Krzysztofem Bieleckim, byłymi premierami obozu solidarnościowego w latach 1989-1993. Są to niezwykle ważne i aktualne opinie na temat tego, czym jest władza, jak powinna być sprawowana i jak sobie z nią radzić w sytuacji, gdy pojawiają się z różnych stron próby manipulowania nią lub wpływania na jej decyzje (także wbrew interesowi publicznemu).

Są w wypowiedziach obu premierów wątki oświatowe, edukacyjne, dzięki którym poznajemy kulisy rozwiązań budzących wiele kontrowersji lub też możemy uświadomić sobie, dlaczego np. Ministerstwo Edukacji Narodowej nie jest forpocztą koniecznych w naszym kraju zmian, tylko ich opóźniaczem. O wprowadzeniu do szkół lekcji religii Tadeusz Mazowiecki mówi, że to episkopat go zaskoczył swoją decyzją o potrzebie natychmiastowego wprowadzenia tego rozwiązania, bez jakichkolwiek konsultacji z rządem czy Sejmem. Jak stwierdził:

Tą uchwałą episkopat całkowicie mnie zaskoczył. Zdawałem sobie sprawę, jak wielkiej wagi jest to sprawa w Polsce, ale też, jakie spory może wyzwolić. Sam jako katolik uważałem, że powrót religii do szkół nie jest dobrym pomysłem, bo Kościół może na tym stracić. Przede wszystkim autentyzm chodzenia na religię. Inna jest sytuacja, gdy młodzież z własnej woli i chęci uczestniczy w lekcjach religii, inna, gdy chodzi z obowiązku. (…) Rząd, który przeprowadzał tak wiele rzeczy trudnych, nie mógł mieć w Kościele przeciwnika. Uznałem, że muszę rozumować inaczej. Że w różnych krajach w Europie nauka religii odbywa się w szkołach publicznych. I moją troską powinno być takie zagwarantowanie dobrowolności w uczęszczaniu na religię oraz zabezpieczenie sytuacji prawnej uczniów, którzy na religię chodzić nie będą, by nie było ich dyskryminacji.

Spotykam się ciągle z zarzutem, że myśmy wprowadzili religię do szkół rozporządzeniem ministra oświaty, a nie przez Sejm. Gdybyśmy wnieśli ten temat pod obrady Sejmu, otwarlibyśmy już wtedy wojnę religijną. A jeśli nie wojnę, to bardzo ostry konflikt. (…) religię ze szkół usunięto też rozporządzeniem, a nie ustawą. (…) wreszcie , na to, by wprowadzić religię do szkół ustawowo, nie było czasu. Zaczynał się rok szkolny, a miałem telefony i z sekretariatu episkopatu, i od samego prymasa Glempa, że Kościół oczekuje, by sprawa została załatwiona przed 1 września.
(s. 38-39)


Kiedy Jan Krzysztof Bielecki pisze o możliwych do zastosowania przez władzę trików w stosunku do społeczeństwa, jeśli chce zminimalizować jego sprzeciw wobec projektowanych rozwiązań. Dzisiaj możemy lepiej zrozumieć, dlaczego i w jakich momentach zastosował je rząd Donalda Tuska przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi. Pisałem o nich wcześniej w blogu. Tu odnajdują socjotechniczne uzasadnienie:

W sytuacji kryzysu władzy można wykonać jakiś ruch pod publiczkę, pod oczekiwania, czyli zastosować trik personalny i finansowy, ale tego nie chciał. Finansowy trik polegałby na tym, żeby z pewnymi trudnymi decyzjami, jak zamrożenie płac w sferze tzw. budżetowej (ohydne słowo, ale trudno znaleźć lepsze) poczekać spokojnie do jesiennych wyborów parlamentarnych, co dobrze by także wpłynęło na ich wynik, bo dotyczyło lekarzy, nauczycieli, 2,5 mln ludzi, którzy zawsze mieli źle w Polsce – elektoratu dosyć wiernego Solidarności, który miał prawo czuć się mocno zawiedziony w sensie materialnym. A trik personalny polegałby na tym, żeby usunąć Balcerowicza i Tańskiego, ministra rolnictwa. (…)ryczącemu tłumowi rzucić na pożarcie kolejną ofiarę, co da ileś tam tygodni czy miesięcy względnego spokoju, złagodzi nastroje. (…) Bo masy – tłumaczono mi – szukają przecież uzasadnienia swojej trudnej sytuacji, i jest im o wiele łatwiej i przyjemniej przyjąć założenie, że ta trudna sytuacja wynika z tego, że ktoś coś ukradł, i jak się go zamknie, to się im poprawi, niż przyjąć do wiadomości, że to strukturalny problem. To w końcu stary numer komunistów, ćwiczony przez nich wiele razy, że wystarczy zmienić premiera czy kogoś z Biura Politycznego, aby uzyskać jakąś ulgę.(s. 72-73)

Warto przypomnieć sobie, jakich rozwiązań Platforma Obywatelska nie przyjęła przed wyborami w 2010 r. i dlaczego premier Donald Tusk na dwa dni przed dniem wyborów spotkał się z władzami ZNP. Poparcie nauczycieli uzyskał. Był zatem skuteczny. Z takiego jednak rozwiązania nie skorzystałby J.K. Bielecki, skoro potępia taki sposób manipulowania społeczeństwem. Jeśli ktoś chce zrozumieć, czym są kolejne skandale - afery w naszym kraju, to także i tę kwestię ciekawie wyjaśnia J.K. Bielecki, mówiąc:

(…) afery naprawdę nie są uzasadnieniem naszej trudnej sytuacji i nie wolno, jak niektórzy to czynią, kreować absolutnie fałszywego mitu, że gdyby nie było afer, byłoby w Polsce lepiej. Byłoby dwadzieścia czy trzydzieści bilionów złotych więcej i moglibyśmy wtedy dofinansować oświatę czy służbę zdrowia. Jest to całkowita nieprawda. Afery w Polsce były, są i będą. Tak jest na całym świecie. (…) I to, że je się w Polsce ujawnia, świadczy o tym, że działa mechanizm demokratyczny. On słabo działa, mało skutecznie, nie jest surową ręką sprawiedliwości ludowej, jak się kiedyś mówiło, ale jednak pewne nieprawidłowości wypływają i trzeba je konsekwentnie eliminować, co zresztą się robi. Po drugie, afery ujawniają niedoskonałości naszego systemu prawnego, istnienie luk prawnych. System nasz jest niedostosowany do rzeczywistości, działa na podstawie fałszywych założeń. (s. 98).

Ta wypowiedź jest sprzed prawie dwudziestu lat. To, jak postrzega b. premier Polaków i Polskę może być wskaźnikiem tego, że niewiele się w naszym kraju zmieniło w ciągu 23 lat transformacji ustrojowej. Może jesteśmy zbyt niecierpliwi, a może niektórzy świadomie przeciwdziałają temu, by w ogle doszło do rzeczywistych, a nie propagandowych, zmian? W świetle - komentowanych także przeze mnie w blogu - wydarzeń ostatniego dzisięciolecia, nic nie jest w stanie podważyć tezy J.K. Bieleckiego sprzed tylu lat, że:

Polska tkwi w legislacji komunistycznej, jest krajem przeregulowanym. (…) My uwielbiamy robić ustawy i następnie dawać delegacje ustawowe dla aktów niższej rangi, co jest bardzo często dyskusyjne nawet z punktu widzenia demokracji, bo niekiedy delegacja jest tak daleko idąca, (…) że powstaje pytanie: kto praktycznie rozstrzyga o charakterze ustawy – minister (…), czyli urzędnik, czy posłowie wybrani do tych czynności przez społeczeństwo. (…) prawo, które jest, dostosowane było do centralnego planowania i do systemu totalitarnego, ale całkowicie odrzucić się go nie da. Prawdopodobnie rozwiązaniem najprostszym byłoby anulować wszystko o zacząć od początku, bo zawsze łatwiej jest coś budować, niż naprawiać, nawet w banalnych domowych czynnościach.(s. 85-86).


Podobnie mówiła o tym wczoraj na antenie TVN24 prof. Jadwiga Staniszkis, na kanwie debaty o aferze z Amber Gold:

Jak się patrzy na sposób działania prokuratury gdańskiej, to najgorsze hipotezy mówią o jakimś - powiedzmy politycznym - parasolu, czy korupcji, ale być może sytuacja wygląda w ten sposób, że te nowe przestępstwa wymagają wiedzy o prawie finansowym, bankowym i po prostu przerastają te tradycyjne studia prawnicze i strukturę prokuratur. Może to jest sygnał, żeby przeorganizować to wszystko, stworzyć jakiś nowy bardziej efektywny system. Struktury samorządowe w Gdańsku są upartyjnione. Ja często jeżdżę do Trójmiasta i to jest pewien taki holding - wszystkie stanowiska właściwie są opanowane, bo jest upartyjniony samorząd, upartyjnione państwo. Nie ma tego poczucia, że ktoś kontroluje. I to może być obrazek, jak może wyglądać państwo nawet w demokracji.

Polska brnie w autorytarny kapitalizm, który w dużej mierze bazuje na mechanizmach i strukturach rządzenia typowych dla państwa totalitarnego, jakim była PRL. W edukacji wciąż nie wyszliśmy ani z części socjalistycznych struktur, ani z mechanizmów manipulowania i władztwa w stylu homo sovieticus. I to jest najbardziej przykre.


20 sierpnia 2012

Nauczycielska dola


Nauczyciele mieli ochronę i wsparcie władz państwowych wcześniej, niż wskazuje się w debacie na temat czasu i innych uwarunkowań jakości pracy pracowników przedszkoli oraz szkół. To nie Karta Nauczyciela z 1982 r. zapewniała im wiele przywilejów. Mało kto pamięta, że w dn. 27 kwietnia 1958 r., a więc 54 lata temu, została przyjęta przez Sejm PRL Ustawa o prawach i obowiązkach nauczycieli (Dz.U. PRL poz.63). To, co wówczas zyskali nauczyciele, zostało im częściowo odebrane właśnie w 1982 r. za cenę m.in. obniżenia pensum dydaktycznego. Ustawa z 1958 r. zawierała wiele korzystnych propozycji dla kandydatów do pracy w tym zawodzie, a był to okres drobnej „odwilży” po październiku 1956 r. Jak na socjalizm, który obiecywał obywatelom egalitaryzm, to jednak już na przykładzie tej grupy zawodowej widać było strukturalnie generowane nierówności.

Nauczyciele otrzymywali pobory w zależności nie tylko od poziomu wykształcenia czy stażu pracy, (co jest zrozumiałym czynnikiem różnicującym), ale także ze względu na typ szkoły oraz zajmowanego w niej stanowiska. Tym samym najniżej opłacani byli nauczyciele przedszkoli, a najwyżej liceów ogólnokształcących, najniżej tzw. liniowi nauczyciele, przedmiotowcy, a najwyżej pełniący w przedszkolach czy szkołach funkcje (wychowawcze, opiekuńcze, bibliotekarskie, polityczne czy kierownicze). Dodatkowe wynagrodzenie nie było jednak ustalane przez dyrektora placówki w zależności od tego, kogo lubił czy nie, ale określane było przez Radę Ministrów w odpowiednim rozporządzeniu.

Ustawodawca gwarantował wówczas także wsparcie członkom rodziny nauczyciela. Tak np. dzieciom nauczycieli przyznano przy równych z innymi dziećmi warunkami prawo pierwszeństwa w korzystaniu z internatów, burs i domów akademickich oraz prawa pierwszeństwa w przyjmowaniu do szkół przy równych wynikach egzaminów.

Nauczyciele podejmujący po raz pierwszy swoją pracę otrzymywali jednorazowy zasiłek na zagospodarowanie się w wysokości dwumiesięcznego należnego im uposażenia. Sam też zatrudniając się w szkole dobrze pamiętam, jak ten zasiłek był mi pomocny, gdyż mogłem zakupić sobie książki i ubranie. Kto pracował w Warszawie, otrzymywał pensję podwyższoną o 10%. Płace generalnie były mało motywujące, gdyż z publikowanych tabel „Stawki uposażenia miesięcznego nauczycieli wg ilości lat pracy pedagogicznej” wynikało, że jak zaczynało się pracę w szkole z pensją wysokości 1 tys. zł, to kończyło ją po 25 latach pracy z pensją wysokości 1,5 tys. zł.

Uposażenie zasadnicze z 10% zwyżką otrzymywali też nauczyciele, którzy posiadali ukończone studia wyższe, zaś podejmujący pracę w szkołach zawodowych, nauczający przedmiotów zawodowych, mieli podwyższaną płacę o 20%. Najlepiej zarabiało się w PRL w ministerstwie oświaty i wychowania lub we władzach oświatowych miasta stołecznego Warszawa, gdyż w porównaniu z w/w podstawową pensją nauczyciela płaca w ministerstwie mogła wynieść 2, 2 tys. zł. plus dodatek specjalny w wys. od 600 do 900 zł, zaś w urzędzie warszawskim stanowiła odpowiednio 1,8 tys. zł a dodatek specjalny wynosił 400-900 zł. Jak urzędnik miał sześcioro dzieci i był w związku małżeńskim, w którym żona tez pracowała (w dowolnym zawodzie) to był całkowicie zwolniony z podatku od wynagrodzenia, podobnie, jak w sytuacji, gdy sam wychowywał pięcioro dzieci.

Pracowałem w l. 70. i 90. w szkole podstawowej w Łodzi, ale ci, którzy wybrali pracę na terenie wsi lub osiedli czy miast do 2 tys. mieszkańców, mieli prawo do bezpłatnych mieszkań w miejscu pracy, zaś prezydia gromadzkich rad narodowych miały obowiązek zapewnienia możności zakupu opału wg norm ustalanych dla ludności miast oraz bezpłatną dostawę opału do mieszkań nauczycieli. Mało tego, nauczyciel wiejski miał zapewniony bezpłatny dowóz do lekarza lub szpitala, gdy zachodziła taka potrzeba lub członkowi jego rodziny, gdy taka pomoc znajdowała się poza miejscem jego zamieszkania. Nauczyciele korzystali też z 50% ulgi przy przejazdach kolejami. Ba, także korzystały z tego prawa żony b. pracowników pedagogicznych oraz mężowie takich pracowników-kobiet w okresie ich życia.

miejsce na okres maksymalnie jednego roku, zgodnie z zarządzeniem Ministra Zdrowia z 23 marca 1957 r. Czas pracy był dłuższy, niż obecnie czyli z mocy Karty Nauczyciela, gdyż w przedszkolach i szkołach podstawowych nauczyciele mieli 30 godzinny tydzień pracy, natomiast w klasie VII (ostatniej), ze względu na szczególne warunki pracy z uczniami przygotowywanymi do szkoły średniej, ich godziny lekcyjne były rozliczane wg następujących zasad:

1 godz. rysunku, prac ręcznych, śpiewu przeliczana była na 1:1/9 godz.; 1 godz. wf, historii, geografii, geologii przeliczana była na 1:1/3; 1 godz. matematyki, języka ojczystego, fizyki, chemii, biologii przeliczana była na 1:8/7godz. Nauczyciele mogli też starać się o obniżenie ich wymiaru godzin na czas określony lud do odwołania, np. ze względu na zły stan zdrowia, na kształcenie się, na wykonywanie prac zleconych przez władze, na szczególne warunki pracy.

Mówienie zatem, że nauczyciele byli i nadal są najniżej zarabiającą grupą zawodową jest sprzeczne z czynnikami, które mimo wszystko powodowały jego wysoką atrakcyjność. Płace nie były najwyższe, to prawda, ale inne warunki pracy sprzyjały łączeniu własnej pasji zawodowej z życiem osobistym. Czy dzisiaj jest gorzej? Czy nauczycielom nie poprawił się standard życia? Bo to, że poprawił się standard pracy zawodowej, to nie ulega dla mnie wątpliwości. Nie ma cenzury, jest wolny rynek dostępu do pomocy i podręczników szkolnych, możliwość poprawy statusu w zależności od awansu zawodowego, itd. Warto zatem dyskutując o tym, co jest mocną stroną tego zawodu, a co jego słabszą, brać pod uwagę tzw. usytuowane poza podstawową płacą przywileje.

Oczywiście, nie jestem zwolennikiem powrotu do PRL. Jestem natomiast za tym, by płaca nauczyciela była na tyle wysoka, żeby stanowiła podstawowy dochód dla utrzymania rodziny i godnego samorozwoju zawodowego. Czy należy to łączyć z czasem pracy nauczyciela? Jak władze podwyższą pensum dydaktyczne (szkolne) do 40 godzin tygodniowo, to muszą liczyć się z tym, że i podstawowa płaca nauczyciela powinna wzrosnąć o 110%! Jeśli to miał na uwadze Prezydent III RP, kiedy mówił o potrzebie "wykupienia" Karty Nauczyciela, to jestem ZA, ale nie przypuszczam, by takie rozwiązanie miał na myśli. Być może znowu chce się czymś skusić związkowców, by odstąpili od swoich roszczeń.

Większość nauczycieli byłaby z formalnego rozstrzygnięcia sprawy liczby godzin pracy w szkołach zadowolona, bo po zakończeniu swoich obowiązków w szkole czy przedszkolu nie musiałaby realizować ich w domu, obciążając swoją nieobecnością w życiu własnej rodziny. Od jak liczonych godzin pracy i gdzie realizowanych nauczyciele mogliby już być ze swoją rodziną, zamiast ślęczeć nad sprawdzaniem zeszytów czy poczty elektronicznej od dyrekcji, rodziców i/lub uczniów?


19 sierpnia 2012

Na koloniach fajnie jest



Minęła już połowa sierpnia. Powoli dobiegają końca kolonijne turnusy. Miałem tego lata możliwość zaobserwowania kolonijnego życia dwóch turnusów w jednym z ośrodków nadmorskich. Nie jest to zatem podstawą do jakichkolwiek uogólnień, a jedynie okazją do sformułowania kilku spostrzeżeń i refleksji. Oba kolonijne turnusy odbywały się nad polskim morzem, dzięki czemu nie było obaw, że dzieci nie zostaną na nie dowiezione i z powrotem odwiezione do miejsc zamieszkania, gdyż Polska to nie Egipt, a organizatorami kolonii nie było żadne z upadłych biur turystycznych.

W jednym ośrodku, usytuowanym w obskurnym budynku z lat głębokiego socjalizmu, nieestetycznym, brudnym, z małymi pokoikami dla dzieci, program zajęć był standardowy:

rano ok. 7.00 - pobudka
poranna toaleta

śniadanie 8.30-9.00

czas wolny : 9.00-10.00 (dzieci nudzą się w pokojach, niekoniecznie własnych)

I wersja - piękna pogoda:

Wyjście na plażę - czas wolny. Nikt niczego dzieciom nie organizuje. Jak, niestety, niektóre chcą się kąpać w morzu, to łaskawie ratownik czy wychowawca stanie na brzegu i będzie je dozorował. Żadnych jednak zabaw w wodzie czy nauki pływania dla tych, które jeszcze tego nie potrafią, nikt nawet nie ośmiela się zorganizować, bo i po co się przemęczać? Ratownik jest od tego, by mógł pokazać swoje gładkie i umięśnione ciało (cyt. za blogiem prof. Jana Hartmana) oraz podrywać nieco młodsze od siebie dziewczyny.

Pozostałe dzieci leżą bezmyślnie na kocach. Młodsze bawią się w piasku i piaskiem. Średnie wiekowo - grają w karty, większość gra na telefonie komórkowym, jeszcze inne popalają pod kocem fajki, a starszaki interesują się swoją i cudzą cielesnością, a nawet seksualnością. Wychowawcy kolonijni w tym czasie siedzą na odrębnym kocyku i flirtują ze sobą. W końcu są młodzi i też się nudzą z dala od domu. Zapewne kończyli e-kursy dla wychowawców kolonijnych, więc lubią trzymać się z podopiecznymi na dystans.

II wersja - na brzydką pogodę, tzn. taką, że lekko mży lub jest pochmurno i nie można pozbyć się dzieci wyjściem z nimi na plażę:

Czas wolny. Dzieci mogą snuć się ulicami nadmorskiego kurortu, gdzie rozstawione jest najgorsze badziewie, chińszczyzna - zabawki śmierdzące, prymitywne, jakieś gadżety, tandetne souveniry i namioty z tanią odzieżą czy bublowatymi książkami, które zalegały w hurtowniach, bo nikt nie chciał ich kupować. A tu, dzieci z nudów przejdą się wzdłuż straganów i wszystko kupią. Dziewczynki zamówią sobie za 5 zł uplecenie im kolorowego warkoczyka (przy czterech - piąty będzie za darmo), a chłopcy kupią sobie gumki lub ktoś im rozda za darmo. Nikt ich do spędzania tego czasu w mieście nie przygotowuje, nie rozmawia z nimi, poza wcześniejszymi ostrzeżeniami i zasadami, dokąd wolno im iść (jak daleko) i na jak długo.

Nikt nie zorganizuje tym dzieciom chociażby jakiejś gry terenowej. Bo i po co? Panie wychowawczynie wyskoczą sobie w tym czasie do kawierenki, panowie - wychowawcy na podryw lub jak dzieci znużeni będą łazić uliczkami ociekającymi starym, wysmażonym olejem w pobliżu stoisk z frytkami czy goframi. Nikogo los wychowanków nie interesuje. Chyba, że któreś dziecko nie ma kieszonkowego i boi się samo chodzić po mieścinie, to wówczas wychowawczyni się takim zaopiekuje, tzn. weźmie je ze sobą. Koloniści mają zatem programowe zajęcia: "czas wolny". Starszaki, tzw. młodzież, wymykają się do swoich pokoików, by dalej wzajemnie postudiować swoją cielesność, skoro tyle jest o niej w internecie i w reklamach.

O godz. 13.00 jest obiad. Przy stołach słychać głośne rozmowy podekscytowanych dzieciaków. W końcu miały wolność (czas wolny), a więc jest o czym opowiadać, co porównywać. Od czasu do czasu słychać wrzask jednej z wychowawczyń: "CISZAAAAAA! Zamknąć mordy jak siedzicie przy stole!" Tej pani pewnie przeszkadza to, co czyni młodzież, a co jej przeszkadza w rozmowie z koleżankami czy kolegami wychowawcami. Oni przecież mają swój odrębny stolik, a dzieciaki są zbyt głośno.

Po obiedzie nareszcie jest dla wychowawców wymarzona "cisza poobiednia", czyli dla dzieci i młodzieży - "czas wolny". Ten ma im kojarzyć się z odpoczynkiem, relaksem, więc niektórzy w parach kontynuują studia swojej cielesność i wydolności bytowej. Wychowawcy w tym czasie też, przynajmniej niektórzy. Nikt nie wie, gdzie są, bo ich pokoiki są zamknięte. Po co dzieciom na kolonii wiedza o tym, co zrobić z czasem wolnym? Niech same sobie go zorganizują i wypełniają.

Brama od ośrodka jest non stop otwarta. Każdy może wejść na ten teren i wyjść niezauważonym, kiedy tylko chce. Nikt tego nie monitoruje, toteż i nikt nie wie, czy koloniści są na pewno w budynku lub w jego pobliżu. Po co? Jest cisza poobiednia, a tej nikomu zagłuszać nie wolno.

Ok. godz. 15.30 dzieci mają podwieczorek i zajęcia popołudniowe, które polegają na tym, że jak jest brzydka pogoda, to mogą sobie pójść do miasteczka, bo już je dobrze poznały i wiedzą, jak trafić na kolonię z powrotem, a jak jest względnie dobra pogoda, to mogą iść na plażę (tu organizacja zajęć jest jak wyżej), albo któryś z wychowawców organizuje jakieś zajęcia, oczywiście najlepiej sportowe. Rzuca się chłopcom piłkę do nogi i pozwala im grać w nogę, a dziewczynkom daje się hula-hop, rakietki do badmintona lub organizuje zajęcia z ostatnio modnych znowu plecionek (filofun) czy malowania/rysowania.

Tak zleci czas do kolacji, która jest o godz. 18.00.

A po kolacji wychowawcy mają problem, bo dzieciaki się nudzą i spać jeszcze nie chcą w swoich pokojach i w swoich łóżkach. Coś by porobiły. Puszcza im się w świetlicy, czyli śmierdzącej zapachami po całodziennych posiłkach stołówce nagrania z jakąś muzyką, żeby sobie potańczyli. Przepraszam za słowo muzyka, bo to, co się im puszcza, jest niczym innym, jak "jednostajnym łomotaniem na bazie 4 akordów". Ważne, by sobie poskakali, wyszaleli się według własnych wzorów czy oczekiwań. Tańca ich też tu nikt nie nauczy, że nie wspomnę o elementach dobrego zachowania. Uczą się zatem od siebie.

Ok. 21.30 jest przygotowanie do ciszy nocnej, czyli wieczorna toaleta, a o 23.00 muszą już być w pokojach zgaszone światła. Nareszcie!!! - myślą sobie dzieciaki i ich wychowawcy. Jedni od drugich są uwolnieni. Teraz muszą sobie sami zorganizować czas nocnych wrażeń. Jedne dzieciaki będą jeszcze czytać, inne coś pisać, a inne poszukiwać dobrego towarzystwa.

Na koloniach fajnie jest. Tę monotonię, czyli wysoką atrakcyjność wolnoczasową przerywają całodniowe wycieczki do miast, gdzie są jakieś zamki lub muzea i 'czas wolny", dyskoteki oraz jakieś zawody sportowe. To koloniści lubią, bo jadąc autokarem można trochę poszaleć, pośpiewać lub odespać nieprzespaną noc. Nie ma gotowanego obiadu, gdyż dzieci otrzymują "suchy prowiant" na drogę. Jak wrócą na kolonię, to wieczorem czeka na nie obiado-kolacja. No i wreszcie następuje po wycieczce wspomniana już "cisza nocna", czyli "czas wolny".

Żal z takiej kolonii wyjeżdżać dzieciom i młodzieży. Zawarły tyle ciekawych znajomości, poznały trochę siebie, nowe koleżanki i kolegów. Mają tyle wspólnych wspomnień z minionych dni i "czasu wolnego"....


18 sierpnia 2012

Cynicy w szkolnictwie wyższym



Wywiad z byłym dziekanem jednej z wyższych szkół prywatnych:

Jak doszło do tego, że postanowiłeś zostać dziekanem w jednej z wyższych szkół prywatnych?

- Ani o tym nie marzyłem, ani do tego nie dążyłem. Jestem naukowcem, więc w złożonej mi propozycji przez założyciela szkoły odczytałem zaproszenie do współpracy, w której będę mógł realizować własne idee, własne podejście do dyscypliny naukowej. Jasno określiłem swoje warunki, wśród których kluczowym był ten, że nie będę dziekanem malowanym. To nie mnie zależało na pełnieniu tej roli, toteż jeśli ktoś postanawia mi ją powierzyć, to musi mi zaufać i realizować standardy, które w żadnej mierze nie mogą naruszać zarówno prawa, jak i akademickich obyczajów.

Rozumiem, że w wyniku rozmów zostały uzgodnione warunki progowe dla obu stron?

- Niestety, nie. One miały charakter jednostronny, to znaczy, że zapewniono mnie o spełnieniu moich oczekiwań, ale w żadnej mierze nie zostały określone warunki współpracy z założycielem szkoły, które zobowiązywałyby go do czegoś więcej, niż odpowiadanie na moje sugestie czy prośby. Od samego początku było wiadomo, że rozwój szkoły musi być podporządkowany regułom akademickim, a nie biznesowym. Te ostatnie były istotne, ale nie mogły mnie interesować, gdyż zawsze uważałem, że każdy musi znać swoje miejsce i kompetencje, by odpowiadać za to, na czym zna się najlepiej.

Wspólnym mianownikiem miało być dobro nowego projektu akademickiego wraz z jego społecznością, to znaczy tak studentami, nauczycielami akademickimi, jak i pracownikami administracyjno-technicznymi. Ustaliliśmy, że za sprawy organizacyjno-techniczne (infrastrukturalne) i ekonomiczne będzie odpowiadać założyciel, a zarazem kanclerz szkoły, ja zaś całkowicie będę ponosił odpowiedzialność za rozwój akademicki powierzanego mi wydziału, programowy i kadrowy (ale też tylko i wyłącznie w zakresie dydaktyczno-badawczym).

To świetny układ, bo nie musiałeś przejmować się stroną ekonomiczną jednostki organizacyjnej szkoły.

- Świetny i uczciwy zarazem, gdyż nie do mnie należało podejmowanie działań, których celem miałoby być pozyskiwanie środków. To był także znakomity układ dla założyciela szkoły, bowiem mógł wszem i wobec posługiwać się moim nazwiskiem do otwierania drzwi, nawiązywania kontaktów, z czego zresztą często korzystał, nawet nie informując mnie o tym. Uważałem jednak, że jak szkoła będzie prowadzona uczciwie, rzetelnie i atrakcyjnie w sensie programowym, to pieniądze same do niej trafią w taki czy inny sposób. Zwiększy się bowiem zainteresowanie studiami na kierowanym przeze mnie wydziale, a bardzo dobra o nich opinia będzie najlepszą rekomendacją także dla innych podmiotów, z którymi wydział mógłby współpracować.

Co się stało, że złożyłeś rezygnację ze swojej funkcji i postanowiłeś całkowicie zerwać więzi z tą szkołą w sytuacji, gdy była ona w pełnym rozkwicie, a zainteresowanie podejmowaniem w niej studiów przerosło wszelkie oczekiwania założyciela?

- Moja rezygnacja była spowodowana tym, że zostały wielokrotnie w ostatnim roku akademickim mojej pracy naruszone przez założyciela szkoły wszelkie standardy, zarówno prawne, kompetencyjne, jak i obyczajowe. Pisała o tym prasa, gdyż groziła nam utrata uprawnień do ksztalcenia na kierunku pedagogika. Założyciel postanowił prowadzić własną politykę funkcjonowania szkoły i jej wydziałów bez jakiegokolwiek porozumienia ze mną, bo nie wiem, jak było z innymi dziekanami. Kiedy mówię, że czynił to bez porozumienia, to nie oznacza, że mnie o tym nie poinformował. Zakomunikował to, żądając ode mnie pełnej lojalności, to znaczy wyrzeczenia się osobistego wpływu na sferę akademicką funkcjonowania wydziału.

Nagle okazało się, że założyciel chce być nie tylko właścicielem, ale i rektorem, dziekanem, kierownikiem katedr, ja zaś – spełniwszy swoją rolę – powinienem teraz oddać mu lejce i pozwolić na kierowanie wozem w kierunku, który był absurdalny w wyniku ignorancji i zakulisowych wpływów jego osobistych „doradców”. Dla mnie tego typu komunikat był równoznaczny z zakończeniem swojej misji. Nie widziałem powodu, by podpisywać się pod działaniami ignoranta i dyletanta.

Nie żałujesz swojej decyzji?

- W żadnej mierze. Problem sprowadzał się do tego, że to nie mnie ta szkoła i tworzony przeze mnie wydział była potrzebna, ale ja tej szkole i kierunkowi studiów. Skoro jej założyciel doszedł do wniosku, że nie jestem już tu potrzebny, co czynił zresztą w różnych formach, nie mających miejsca w normalnych, uczciwych stosunkach międzyludzkich, odszedłem, gdyż nie znoszę hipokryzji, zakłamania i naruszania prawa. Na to bym nigdy się nie zgodził, a do tego usiłowano mnie nakłaniać. Wszystkie swoje decyzje podejmuję samodzielnie i ponoszę za nie pełną odpowiedzialność. Nie zdarzyło się jednak, bym kogoś zdradził, oszukał czy podejmował w ramach współpracy, poza jego plecami, działania na jego niekorzyść.

Nie dało się tego uniknąć?

- Nie, gdyż jeśli twój współpracownik, który jawi się najpierw jako partner, pozbawia cię twojej suwerenności, to masz do wyboru, albo stać się posłusznym jego wizji pracownikiem (a to nie ma już charakteru współ-), albo musisz zatroszczyć się o swoją suwerenność, uwzględniającą rzecz jasna wspólnotę celu. Jeśli założyciel podejmuje fatalne decyzje, kompromitujące nie tylko jego, ale także narażające władze uczelni na utratę wiarygodności i zaufania, to trzeba nie mieć poczucia odpowiedzialności za wspólnotę akademicką i poczucia własnej godności, by na to pozwalać.

Dla ignoranta nie ma jednak problemu. Wydaje mu się, że wszystko i wszystkich można kupić, że ludzi można traktować tylko i wyłącznie instrumentalnie, szantażując ich, manipulując nimi zastraszając lub zaskarbiając sobie akurat tych najmniej produktywnych i najmniej dotychczas oddanych szkole.

To miałeś ciekawe doświadczenie.

- Istotnie, w przyspieszonym tempie dostrzegłem całe to towarzystwo, które kręciło się wokół założyciela, jako jego pracodawcy. Zobaczyłem, że rektor takiej szkoły nie dysponuje niczym, co mogłoby w jakikolwiek sposób sprzyjać tego typu formom budowania relacji. Nie mógł nikogo nagradzać finansowo, premiować materialnie, gdyż założyciel nagle zawłaszczył sobie to prawo. Kiedy jako dziekan zgłaszałem założycielowi wnioski o premie dla pracowników administracji i dla nauczycieli akademickich, a było za co, ten to nie tylko odrzucił, ale i wzywał swoich podwładnych z działu administracji, by im przypomnieć, kto jest w tej szkole od nagradzania. Dochodziło do tak paradoksalnych sytuacji, że pracownicy administracji przychodzili do mnie i prosili, bym nie występował o premie dla nich, bo założyciel poniewiera nimi jako osobami niemoralnymi. To on ma decydować o tym, a nie dziekan.

Toż to jest jakiś absurd.

- Otóż to, paranoja. Z jednej bowiem strony założyciel wmawiał wszystkim pracownikom, że dziekan jest ich przełożonym, a z drugiej nie dawał mi żadnych instrumentów do samodzielnego rozstrzygania o tym, komu i za co warto byłoby przyznać premię. Mnie nie interesowało nagradzanie pracowników za ich podstawowe obowiązki zawodowe, ale za ten wysiłek i czas pracy, który wynikał z ich dodatkowego zaangażowania. Nie wiedziałem wówczas, że dla założyciela szkoły jego pracownicy mieli być ponadnormatywni w ramach standardowych obowiązków. To oni mieli być mu wdzięczni, że w ogóle tu pracują, że ktoś zapewnia im stały dochód. Mógł zatem ich szantażować – „to nie dziekan daje wam pracę, ale ja, a zatem to ode mnie będzie zależało, czy i w jakim zakresie będzie tu doceniana wasza praca.”

Zacząłem dostrzegać, jak bardzo to towarzystwo zostało zmanipulowane, zastraszone, jak nagle zaczęło być pełne nieufności wobec swojego pracodawcy, ale i ponadnormatywnej usłużności, która sprowadzała się ze strony niektórych z nich do donosicielstwa, intryg, pomówień swoich koleżanek czy kolegów z pracy, byle tylko czymś przypodobać się swojemu „panu”. Część administracji zaczęła tworzyć świat podwyższonej schizoidalności, prowadząc podwójne życie – inne w obecności założyciela, a inne we współpracy z akademikami. To taki trochę survival.



Jak się z tym czułeś?

- Coraz gorzej, gdyż zły klimat wśród administracji, a nie wśród pracowników akademickich, rzutował na moje relacje z założycielem. Kiedy stawałem w czyjejś obronie, spotykało się to z natychmiastowym odporem, kiedy wskazywałem na czyjeś partactwo, zaniedbania, okazywało się, że akurat dotyczyło to osób najbardziej usłużnych wobec założyciela, w jakiś sposób mającego wobec nich zobowiązania. Nie wolno było krytykować tych, których krytykować nie należało. Tworzyło to dwa światy – jeden: osób nietykalnych, mimo że pracujących w szkole jak sabotażyści. Byli niekompetentni, mało kreatywni, ale za to przydatni w manipulacjach założyciela oraz drugi świat - pracowników aktywnych, wrażliwych, odpowiedzialnych, ale zobowiązywanych do wykonywania nie tylko własnych zadań, ale i za tych „nierobów”, za „święte krowy”. Tworzyło to wśród nich poczucie nie tylko niesprawiedliwości, ale i wyzysku. Trudno było akceptować taki stan rzeczy.

Nie było możliwości renegocjowania porozumień z założycielem?

- Nie, gdyż nie da się zawierać porozumień z osobą, dla której słowa są pustym gestem, deklaracją rzucaną na wiatr, zmienną emocjonalnie, zaprzeczającą samej sobie (jednego dnia była na coś zgoda, ale już po kilku okazywało się, że jej nie realizowała, bo się rozmyśliła). Dla mnie wiarygodność partnera polega na tym, że jak ja wykonuję - także dla niego – jakąś pracę, to on za nią "płaci", a nie kombinuje, jak tu go oszukać, ukryć czy coś sfałszować. Tu musi być obustronne zaufanie, a nie pozorowanie, że ma ono miejsce, podczas gdy poza plecami partnera prowadzi się własną grę. Zaufanie długo się buduje, ale można je stracić po jednym czynie.

Ty tak miałeś?

- Początkowo nie przywiązywałem do pewnych drobiazgów w zachowaniach założyciela wagi, gdyż brałem je na karb tak jego osobistej sytuacji, jak i problemów, które musiał rozwiązywać, a nie były one wcale łatwe (mam tu na uwadze sprawy ekonomiczne). Przez kilka lat skutecznie pomagałem w kwestiach, które przekraczały moje zobowiązania na linii pracodawca-pracownik, gdyż miałem świadomość potrzeby działania na rzecz wspólnoty.

Niestety, kiedy ktoś chce być bossem, a więc zarządzać szkołą i jej wydziałem ponad wszystkimi, instrumentalnie, nie licząc się z współczynnikiem humanistycznym i akademicką kulturą, to musi szybko stracić zaufanie u kogoś, kto nie godzi się na rolę „słupa”. Taki zwierzchnik w istocie nie słucha, co się do niego mówi, a już tym bardziej, kiedy zwraca się mu uwagę na ewidentne błędy czy naruszanie pewnych wartości lub krytykuje jego „pupilów” (mało przydatnych, a raczej szkodzących - szkole), a on chce być zawsze ponad wszystkimi, ”bo to jego”, to nie ma mowy o współpracy, o partnerstwie. Dla takiego szefa najważniejsza jest gra słów, zapewnień, z której nic nie wynika. Dla takiego szefa pojęcia prawdy i faktu nie istnieją. Jak mu się przypomina jego słowa, to zaprzecza twierdząc, że niczego takiego nie mówił.

Jak pracować w takich warunkach?

- Nie ma sensu, gdyż praca staje się stratą czasu. Z każdym dniem widać coraz bardziej wyraziście, że to jest nie tylko kwestia czyjejś osobowości, ale i tworzącej się pustki wokół, wynikającej ze strachu tych, którzy chcą lub muszą tu pracować, gdyż albo mają nadzieję, że jeszcze coś się poprawi, albo wolą stanąć po stronie tego, kto ich karmi materialnie, a nie duchowo. Co im po wartościach, godności, zasadach, skoro muszą przynieść do domu pensję. Tak więc to nie był mój problem, chociaż widziałem jak kadra dziekanatu szukała uzasadnienia dla całej tej sytuacji, a część kadry akademickiej udawała, że o niczym nie wie, że to jej nie dotyczy.

W takich sytuacjach najlepiej odsłania się prawdziwe oblicze osób, o których myślisz, że mają godność i to, co prezentują swoim studentom, sami wcielają też w życie. Wprost odwrotnie. Część nauczycieli, w dodatku ta najmniej dotychczas angażująca się w życie wydziału, szybko rozpoznała, kto będzie ją karmił materialnie. Skoro nie mieli innych ambicji, sprzedali się założycielowi, którego nie szanowali, po wielokroć unikając go i obmawiając w swoim towarzystwie, a w sposób cyniczny wmawiali jemu, jak jest wielkim i wspaniałym zarządcą.

Dalszy rozwój kierunku i wydziału w obszarze akademickim wymuszałby na nich większą pracę, nie tylko dydaktyczną, ale przede wszystkim naukowo-badawczą, a do niej się nie nadawali. Jedni, bo chcieli tylko odcinać kupony od swoich stopni naukowych, a inni z powodów intelektualnych. Trudno, by nagle z miernoty ktoś stał się naukowcem. Część kadr akademickich tkwi w mentalności socjalistycznej.

Jak to rozumieć?

- To znaczy, że przejawiają postawy braku etosu pracy zgodnie z panującą w tamtym ustroju zasadą: Czy się stoi, czy się leży, tysiąc złotych się należy. Zorientowali się, że jak nie będę dziekanem, co komunikowałem im w ostatnich miesiącach, to zwolni ich ta sytuacja z koniecznego wysiłku. Zrobili dotychczas, co mogli, ale na więcej już ich nie stać. Ani nie będą prowadzić badań naukowych, ani nie zorganizują konferencji (bo mało kto do nich przyjedzie), ani nie napiszą dobrego artykułu, rozdziału do książki czy rozprawy naukowej.

Dla nich pojawiła się wreszcie okazja, by wyzwolić się z zaburzonego sumienia „nieprzystawania” do akademickiej wizji szkoły. Niektórzy nawet mieli pewne ambicje, ale dotychczas skrywali przed wszystkimi, że jedyne, na co ich stać, to cyniczne kombinowanie, wkradanie się w czyjeś łaski lub powoływanie się na autorytety, w tym, także na moje nazwisko, o czym nie wiedziałem, bo i skąd. Woleli zatem traktować tę pracę jak fuchę, okazję do dorobienia się, a nie jako zawodową, akademicką samorealizację.

Niektórzy zorientowali się zresztą, że założyciel i tak nie płacił im za ponadnormatywny wysiłek, a wszelkie ich ambicje naukowe ucinał stwierdzeniem: „ty i tak się do tego nie nadajesz”. Nagle okazało się, że pozorowana praca w środowisku zarządzanym zgodnie z celami biznesowymi jest bliższa ich mentalności i gotowości do zaangażowania. Po co się wysilać, skoro można, niewiele robiąc, poprzestać na tym, by jedynie powiększać swój materialny status. Przy takim podejściu pracodawcy okazało się, że nareszcie słabsi mogą pilnować lepszych, by ci się nie wychylali i zeszli do takiego samego kanału, w jakim i oni się znaleźli.

Co to zatem za strategia zarządzania prywatną instytucją?

- Niestety, fatalna, bowiem traktująca szkołę wyższą jak fabryczkę do robienia pieniędzy bez dawania pełnowartościowych produktów. Założyciel zorientował się, że w Polsce jest zapotrzebowanie na takich klientów, niczego szczególnego nie chcą, poza samym dyplomem. Jemu nie zależało na ludziach, którzy musieli go kosztować, gdyż musiał mieć ludzi, którzy podwyższą kapitał jego jednoosobowej spółki.

Kadry chcą kasy, a studiujący chcą dyplom. Obu stronom nie zależy już na dobrym wizerunku, gdyż ten można dobrze opakować – zmieniając szyld, logo, wizerunek strony internetowej, zatrudniając nowe kadry i oczekując od nich naprawy tego zepsutego oblicza. W takim podejściu obowiązuje zasada – bogacenia się do granic możliwości kosztem jakości, tak długo, jak tylko się da, a więc jak długo będą naiwni lub cyniczni gracze, korzystający z tych reguł.

Muszą funkcjonować w środowisku nieustannych podejrzeń, niepewności, akademickiej upadłości, gdzie jedyne, co ich trzyma, to sprymitywizowane pojęcie ważności pieniądza. Ci, którym on w jakiejś mierze „śmierdzi”, starają się racjonalizować sobie tę sytuację lub zachować swoje wartości i realizować ambicje na dystans. Ci pierwsi unikają publicznej identyfikacji ze szkołą, bo otoczenie wyrobiło sobie już na jej temat opinię. Ci drudzy zaś widzą, że w tak obłudnym środowisku muszą grać, udawać, by jakoś w nim przetrwać.

Jakie przesłanie wynika z tego doświadczenia?

- Jeśli ktoś chce mieć coś za wszelką cenę, natychmiast, nie bacząc na przepisy, kulturę, obyczaje i prawo czy zwyczajną uczciwość, to musi żyć w poczuciu tymczasowości tego co posiadł. Historia założyciela firmy Amber Gold jest tego najlepszym przykładem. Ktoś, kto prowadzi fałszywy interes lub schodzi na drogę nieuczciwej gry, prędzej czy później zostanie zdemistyfikowany, gdyż nieczystych kombinacji nie da się długo utrzymać w tajemnicy. Nie da się tworzyć wartości akademickich z osobami, którym na nich nie zależy lub nie są w stanie ich realizować.

Ktoś, kto nie żyje w zgodzie z wartościami, które ma na swoich sztandarach, płaci cenę upadku - w różnych tego słowa znaczenia wymiarach. Nie akceptuję obłudy, fikcji, pozoru i schizofrenii w relacjach społecznych. Ci, którym jest z tym dobrze, nie powinni uskarżać się na swój los a już tym bardziej szukać jego sprawców poza sobą. Niech nie projektują zatem na osoby żyjące w zgodzie z własnym sumieniem tego, czego nie tylko nie akceptują u siebie, ale i usiłują to skrywać przed otoczeniem jak kameleony. Prawda prędzej czy później i tak wychodzi na jaw. Cieszę się, że miałem możliwość przekonania się o tym, kim są ci, z którymi przez wiele lat współpracowałem.

Cynicy tak jednak funkcjonują w każdym społeczeństwie, że zatrudnienie (a nie pełna zaangażowania praca) jest dla nich funkcją celu, jakim jest uzyskiwanie indywidualnych korzyści. Dla nich każdy ideowiec jest harcerzykiem, naiwniakiem. Oni zaś są gotowi powiedzieć każdą bzdurę, posłużyć się jakąkolwiek nieuczciwa metodą, by te środki uświęciły ich cele. Takie osoby rozgrywają swoje role na zimno, bezwzględnie, a przez to są zdolne do większej uległości w stosunku do autorytarnych pracodawców. Im nie przeszkadza to, że kiedy się kompromitują, ktoś ma o nich złe mniemanie. Oni są odporni na opinię zewnętrzną, nakładając pancerz obojętności i znieczulicy. Są wygodni dla pracodawcy, który może za ich pośrednictwem podejmować niepopularne dla pracowników decyzje. Oni także świecą oczami przed władzą zewnętrzną, opinią publiczną, medialną krytyką, gdyż wymaga tego od nich cel, jaki chcą osiągnąć.

Czy wspomniana przez Ciebie historia ma jednostkowy charakter?

- Nie, tego typu postawy, konflikty, rozbieżności mają miejsce w wielu szkołach, ale i firmach biznesowych. Wielu moich znajomych osobiście przekonało się, że byli zatrudniani przez takich pseudobiznesmenów nie po to, by zmieniać jakościowo szkołę i zachodzący w niej proces kształcenia czy badań naukowych, ale by byli „twarzami” dla skrywanych interesów swoich pracodawców. Oto ktoś zatrudnił członka organu kontrolnego, ale nie dlatego, że tak bardzo go szanuje i ceni jako naukowca, tylko z nadzieją, że ten „przykryje” niedomagania szkoły lub podniesie jej prestiż w opinii publicznej.

Kiedy jednak ten zamysł został zdemistyfikowany, ów profesor został szybko zwolniony z pracy. W tym blogu opisywany był przez kogoś przypadek naukowca, który został zatrudniony w szkole prywatnej tylko i wyłącznie po to (o czym zresztą nie wiedział), by pomóc założycielowi uzyskać awans naukowy. Trzeba zatem umieć dostrzec, w jakim rzeczywiście funkcjonuje się środowisku pracy – dyktatorskiej czy dialogicznej. To nie jest tylko kwestią gustu, gdyż w grę nie wchodzi zamówienie w restauracji jakiejś potrawy, która jednemu smakuje, a drugiemu nie musi. Od tego twarzy się nie traci.

Każdy jest sternikiem swojego życia. Jedni potrzebują jednak do tego radaru, innym wystarczy żyroskop. Długo jeszcze będziemy mieli do czynienia w relacjach międzyludzkich z głęboko zdemoralizowanymi, zsowietyzowanymi osobnikami, których Józef Tischner określił mianem homo sovieticus. O tym, jak takie postaci funkcjonują nie tylko w szkolnictwie powszechnym czy wyższym, ale także w kręgach władzy politycznej, państwowej i parlamentarnej możemy poczytać w wywiadach Teresy Torańskiej z osobami publicznymi (Nowa seria „Newsweeka”) nie tylko minionego dwudziestolecia transformacji ustrojowej.

Uwaga! Wszelkie podobieństwo do zdarzeń jest przypadkowe.