Rozumiem
opór wobec koniecznej zmiany podejścia do kształcenia i zmian w polityce
oświatowej dużej części nauczycieli, w tym związkowców, kadr kierowniczych
zatrudnionych w ponadpodstawowych szkołach pseudopublicznych, bo sypie im się
wygodny obraz szkoły, do której można przychodzić bez jakiegokolwiek
przygotowania do zajęć. Wystarczy przyjść do szkoły, otworzyć salę lekcyjną,
wpuścić do niej uczniów, dla postraszenia odpytać frontalnie ze dwóch uczniów
lub ze dwie uczennice i ... zadać otworzenie podręcznika, materiałów do
ćwiczeń, zadać wykonanie konkretnych zadań i... spokojnie zająć się swoimi
sprawami.
Niektórzy
pseudo nauczyciele w tym czasie serfują w sieci, odpowiadają na prywatne maile,
wyszukują wiadomości czy czytają prasę. Mogą w tym czasie, kiedy uczniowie mają
zadaną pracę, zrobić sobie herbatkę/kawkę, zapalić e-papieroska, a niektórzy
nawet wyjść do tzw. kantorka, na zapleczu sali dydaktycznej. Wszyscy wiedzą, że
jak uczeń chce wiedzieć, to niech się sam nauczy, czyli niech jego rodzice lub
prawni opiekunowie załatwią mu pozaszkolne korepetycje.
Są też świetne fuchy, kiedy koleżanka czy kolega są na zwolnieniu lub wycieczce z inną klasą, bo wówczas w ogóle mogą zająć się swoimi sprawami. Wchodzą do klasy i jeśli zamierzają pozorować troskę o meritum, to polecają jak wyżej jakąś pracę, której i tak nie sprawdzą, a najczęściej informują uczniów, że mają wolne. Niech zajmą się sobą, byle tylko było w klasie cicho. Jak ktoś chce wyjść do toalety na papieroska, strzał w żyłę lub skonsumowanie kolejnej puszki z piwem, to niech to czyni bezszelestnie.
Nie
ma co się denerwować, zajmować młodzieżą, która nudzi się na kolejnej takiej
pseudolekcji, bo przecież wiadomo, że ani takiemu [n]auczycielowi, ani uczniom
nie zależy na tym, by się uczyć, tylko by mieć odhaczoną godzinę przy tablicy.
W końcu siedzi przez 45 minut przy tablicy, a że nic nie robi z uczniami, dla
uczniów... . A po co? Szkoła nie jest dla ucznia, tylko dla nauczyciela i
nomenklatury związkowej. Ta ostatnia grupa wyalienowanych nauczycieli w ogóle w
szkole nie bywa, chyba że na okolicznościowych wydarzeniach.
Ważne
jest, by wykorzystać dobre relacje ze związkowcami i samorządowcami czy
lokalnymi politykami, bo mogą pomóc wyzwolić się z nonsensownej i nudnej
aktywności zawodowej (czyniącej uczniom zawód). Im więcej opowie się o tym, jak
wspaniałym jest się nauczycielem, tym większa szansa, że zostanie się wybranym
do urzędu - samorządowego wydziału edukacji a jeszcze lepiej kuratorium oświaty
(delegatury), bo tam to już ma spokój absolutny i lepszą pensję.
Nie
ma to jak być urzędnikiem, rzekomym inspektorem szkolnym, który musi miotać się
między kontrolą zza biurka a wycieczką do jakiejś szkoły na kawkę i ciasto u
dyrekcji, a nawet szkolny obiad (może być cateringowa pizza). Trzeba tylko
rozpoznać, jaka jest tendencja polityczna (partyjna) i jakie są wytyczne z
góry. Jak trzeba jechać czy przejrzeć dokumentację, by znaleźć dziurę w całym,
to nie ma problemu. Donosiciela się znajdzie, a jak jest się wnikliwym
czytelnikiem dokumentów, to w ogóle nie ma sprawy. Zawsze można coś
wytknąć.
Przyjemniej jest inspektorzyć, kiedy otrzymuje się z góry polecenie, by być osobą wspierającą, doradzającą. To jest najprzyjemniejsza fucha, bo wypijemy dobrą kawkę czy zieloną herbatkę, zje się upieczony przez nauczycielkę sernik i pogada o tym, jak jest źle w szkolnictwie, tylko trzeba pominąć krytyczne uwagi o nadzorze pedagogicznym, w tym o polityce MEN i projektach IBE. Te ostatnie podmioty należy wychwalać, podziwiać.
Pseudonauczyciel w jednej z powyższych ról to ma klawe życie.