W lipcu otrzymałem od rodzica opis nietypowej sytuacji w jednej z niepublicznych szkół w naszym kraju. Przygotowałem zatem wpis do opublikowania go we wrześniu. Jednak rodzic słusznie poinformował o swoim problemie lokalne media, które chętnie podjęły temat. Pozostawię jednak wprowadzone wówczas zmiany, które miały zapobiec dekonspiracji jej autora. W końcu istotny jest problem, z którym zmaga się wielu rodziców kierujących swoje pociechy do szkół niepublicznych, chociaż powód ich zmartwień może być zupełnie inny.
Syn wspomnianego rodzica został zapisany do szóstej klasy w Społecznej Szkole Podstawowej we wrześniu 2019 r. z
wskazaniem, że jest dzieckiem o specjalnych potrzebach edukacyjnych ze względu
na zdiagnozowaną u niego przez Poradnię Psychologiczno-Pedagogiczną
nadwrażliwość emocjonalną i fobię szkolną. Dyrekcja chętnie przyjęła takie
dziecko, bowiem otrzymuje z tego tytułu wyższą subwencję z budżetu państwa.
Chłopiec zdał do siódmej klasy i można było sądzić, że dalsza nauka potoczy się gładko. Istotnie, nie miał problemu z uczeniem się. Pod koniec roku szkolnego doszło jednak do konfliktu między rodzicem tego dziecka a dyrekcją szkoły, bowiem ta nie chciała uwzględnić w ocenie chłopca jego aktywności pozaszkolnej. Był on bowiem wysportowanym uczniem, który ukończył zorganizowany przez lokalny WOPR kurs dla młodszych ratowników.
Rodzic skierował drogą korespondencyjną
(szkolny lockdown) zapytanie, czy szkoła ma wypracowane sposoby wzmacniania
prospołecznych form aktywności dzieci w NGO czy w ramach wolontariatu w
stowarzyszeniu społecznym? Niestety, pani dyrektor wraz z wychowawczynią tego ucznia odmówiły uwzględnienia takiej działalności pozaszkolnej w końcowej
ocenie jego dokonań czy nawet wyróżnienia dziecka za prospołeczną postawę.
Po wymianie przez rodzica z kadrą
pedagogiczną szkoły kilku informacji (via Librus) skierował on prośbę o
spotkanie uznając, że nie pozostaje mu już nic innego, jak złożenie wniosku w
trybie dostępu do informacji publicznej na temat wykształcenia nauczycieli
jego syna. Chciał wiedzieć, z kim ma do czynienia, bo o dialogu przestał już
nawet marzyć.
Kiedy pojawił się w szkole, dowiedział
się, że umowa dotycząca kształcenia jego dziecka została rozwiązana. Wręczono
mu skan decyzji. Tak oto szkoła pozbyła się ucznia przed ósmą klasą, bo rodzic chciał za dużo wiedzieć na temat niektórych nauczycieli. Tajemnica
biznesu, ale chyba ... czarnego?
Uczniowie szybko dojrzewają w takich
warunkach. Uczą się, że w rzekomo demokratycznym kraju ich rodzice mają
płacić za edukację, ale nie wtrącać się do zarządzania szkołą i obowiązujących
w niej wychowawczych reguł.
Sprawa ma kilka wymiarów.
1) Rzecz dotyczy szkoły niepublicznej,
której zasady zaakceptowali rodzice ucznia, skoro ją wybrali i chcą płacić za
edukację w niej. Jak widać, szkoła nie przejmuje się współpracą z rodzicami i
nie martwi się o pieniądze z tytułu czesnego, gdyż ma więcej chętnych niż
miejsc.
Trzeba zatem szukać innej szkoły
niepublicznej, albo dowiedzieć się, w której szkole publicznej są klasy integracyjnej
edukacji. Sam odebrałem córkę z takiej szkoły, kiedy okazało się, że dyrekcja
zwalnia świetnych nauczycieli, bo ośmielili się pytać, kiedy otrzymają pierwszą
pensję lub dopominają się o stworzenie właściwych warunków do prowadzenia
zajęć.
Co w takiej sytuacji może zrobić ów rodzic?
Może zabierając dziecko ze szkoły nadać sprawę mediom i kuratorowi oświaty,
bowiem pojawia się dość istotny aspekt jakości kształcenia i
wychowania i odpowiedzialności za nią.
2) Aspekt pedagogiczny: szkoła nie
przestrzega norm oświatowych zobowiązujących jej nauczycieli do honorowania
każdego sukcesu uczniów, ich osiągnięć szkolnych i pozaszkolnych. Narusza zatem
ustawowe funkcje szkoły z uprawnieniami szkoły publicznej!
Czyżby dyrekcja nie rozumiała, że takie
dziecko jest znakomitym ambasadorem szkoły i rozsadnikiem wartości
społeczno-moralnych, allocentrycznych także dla swoich rówieśników?
Wspomniany rodzic może być dumny z syna, a zatem
powinien go wspierać i tłumaczyć brak profesjonalizmu osób, które są
beneficjentami obowiązku szkolnego. Gdyby nie było popytu na edukację w szkole
niepublicznej, to jej właściciel i nauczyciele nie mogliby w niej zarabiać.
Tymczasem zupełnie nieźle żyją kosztem dzieci, którym powinni sprzyjać w ich
rozwoju i doceniać każdą formę ich ponadobowiązkowych zajęć i sukcesów.
Niestety, niektóre
niepubliczne szkoły, placówki, podmioty prowadzące także tzw. edukację domową
stają się środowiskiem wykluczania z własnej społeczności lub wydziedziczania z
kultury. A to powinno być przedmiotem zainteresowania nadzoru pedagogicznego. W końcu i ta edukacja jest subwencjonowana z budżetu państwa.