07 września 2016

Wybór pedagogiki jako kierunku studiów



Wybierając studia na kierunku pedagogika duża część młodzieży nie jest do końca pewna swojego dalszego zaangażowania w życiu. Podjęcie studiów, a na tym kierunku w szczególności, przedłuża niejako ten okres poszukiwań. Dlatego tak istotne jest, by każda uczelnia obok przekazywania wiedzy psychologicznej i pedagogicznej włączyła się w proces formacyjny poprzez wprowadzanie w świat norm moralnych, kształtowanie postaw życiowych, a zarazem aktywizowanie samodzielności myślenia, krytycyzmu czy obrony własnego zdania.

Głównym zadaniem uniwersytetu, akademii pedagogicznej czy wyższej szkoły (państwowej lub prywatnej) powinno być w tej sytuacji wykształcenie w studentach zdolności do samodzielnego kierowania sobą, w tym także świadomej, wewnętrznej dyscypliny, zdolności do twórczego i krytycznego myślenia oraz wyrobienie u nich określonych postaw moralnych. Każda profesja społeczna, a szczególnie rola pedagoga - jako niezwykle silnie związana z zaufaniem publicznym - wymaga szczególnego rodzaju predyspozycji określanych jako talent czy „pedagogiczna dusza”.

Niezwykle cenne są we wspomaganiu rozwoju różnych osób i grup społecznych osoby, które zostały obdarzone pewnego rodzaju zmysłem, talentem czy wrażliwością pedagogiczną. Trzeba je jednak odkryć czy oszlifować także za sprawą wiedzy kierunkowej, specjalistycznej oraz umiejętności komunikacyjnych, edukatorskich, które pozwolą studentom tego kierunku rozpoznawać i wpływać na procesy socjalizacyjne, wychowawcze czy dydaktyczne. Bez ciekawej osobowości i kulturowego wyposażenia, jakie „wynosi” się z własnego domu, sama wiedza i dyplom nie wystarczą do bycia pedagogiem i do osiągania sukcesów.


W przeciwieństwie do innych kierunków student wybierający się na pedagogikę musi mieć świadomość tego, czy wybiera właściwie. Nie tylko powinien się kierować zgodnością zasad zainteresowań, aspiracji czy oczekiwań z tym, co chce robić w przyszłości, ale przede wszystkim musi mieć poczucie własnej wartości. Nie powinien być kandydatem na te studia ktoś, kto nie ceni i nie akceptuje samego siebie, kto ma problemy z samym sobą, ponieważ wejście w zawód w służbie publicznej, w gruncie rzeczy mógłby stać się dla niego środkiem do przenoszenia własnych problemów, kompleksów, słabości na innych.

Bycie bowiem pedagogiem to przecież także w jakiejś mierze sprawowanie delegowanej przez rodziców czy społeczeństwo władzy „nad rządem dusz ludzkich”. Powstaje zatem margines pewnego niebezpieczeństwa, o czym świadczą ujawniane przez media ludzie dramaty ofiar pseudowychowania czy pseudonauczania, że ktoś niegodnie wpisał się w ten zawód. Można mieć wykształcenie pedagogiczne, ale nie być pedagogiem, bo do tego potrzebna jest adekwatna samoocena, poczucie własnej wartości, z którego wynika profil poszanowania każdego człowieka, godności każdej istoty ludzkiej.

Pedagog jest dla każdego, a nie dla wybranych jako ten, który potrafi podnosić, wspierać, pomagać, który podaje rękę, pokazuje drogę, więc sam nie może być ani w cieniu, ani czyimś cieniem. Pedagog nie może też zawładnąć osobowością drugiego człowieka, nie może ograniczać jego pola działania, z drugiej strony nie może być kimś bezradnym, wycofującym się, nie radzącym sobie w sytuacjach trudnych.

Nauczyciele akademiccy realizują każdego roku odpowiedzialną misję edukacyjną, zaś ich studenci doświadczają szczególnej wartości uczestniczenia w procesie własnego rozwoju, zdobywania wiedzy i umiejętności, przygotowywania się do ról społeczno-zawodowych. W procesie transmisji wiedzy udaje się pogodzić tworzenie rozsądnych programów naukowo-badawczych, w których jest miejsce na szeroko rozumianą humanistykę, z przekazywaniem wartości absolutnych, w tym także wartości prawdy. Człowiek, poprzez ogromną siłę, która tkwi w jego naturze – jak pisał Roman Ingarden - nieustannie wyrasta ponad swoje człowieczeństwo w drodze ku wartościom. Bez tego wysiłku zatraca się rola człowieka jako ich twórcy, zatraca się sens ludzkiego istnienia.

Być może wybór pedagogiki jako kierunku studiów jest wynikiem wytworzonego popytu na oferty edukacyjne wielu uczelni. Te zaś powinny być wychylone w przyszłość, wprowadzając studentów w możliwości przełamywania stereotypów, wprowadzania zmian i samorealizację. Jak stwierdził Robert Stevenson – lepiej podróżować z sercem pełnym nadziei aniżeli dotrzeć do celu podróży.




Studia na kierunku pedagogika nie powinny być „wysypiskiem śmieci”, jak chcieliby je jako takie postrzegać niektórzy krytycy ich nadmiernego rozwoju i upowszechnienia w naszym społeczeństwie. Warto dostrzec w tym procesie coś pożytecznego, co być może realizuje w ten sposób jedno z głównych przesłań powołanej w 1773 r. po pierwszym rozbiorze Polski - Komisji Edukacji Narodowej, a mianowicie by "Stworzyć naród przez wychowanie publiczne".

W postsocjalistycznej Polsce każdy kolejny minister edukacji podejmował decyzje o zmianach oświatowych w taki sposób, jakby nie wymagały one specjalistycznej wiedzy, w tym przypadku pedagogicznej. Nie oznacza to jednak, że żaden z nich nie sięgał po opinię środowisk akademickich, ale wiele kluczowych dla oświaty decyzji poodejmowano pod ciśnieniem głosu ludu czy woli większości, najczęściej rozumianej jako większość parlamentarna, czyli określona i będąca u władzy partia polityczna.

Nikt nie przeczy, że w edukacji, oprócz spraw wymagających specjalistycznej wiedzy i kompetencji dydaktycznych, krzyżują się także te, które mają charakter praw wartych obrony publicznej, jak chociażby kwestia ochrony życia (także poczętego) i godności osoby ludzkiej (nie tylko uczniów, ale i nauczycieli, rodziców), wrażliwości uczuciowej w stosunkach międzyludzkich, zakresu i stylu sprawowania władzy pedagogicznej (rodzicielskiej, nauczycielskiej, wychowawczej i opiekuńczej), wyznań religijnych czy stosunku do cielesności człowieka i jego życia seksualnego.

Spór o pedagogikę, choć istotnie rozgrywa się w sferze publicznej, to jednak wynika z jej warstwy aksjonormatywnej jako determinującej źródła celów kształcenia i wychowania, a zarazem postulowane do ich realizacji formy, metody, techniki i środki oddziaływania pedagogicznego. W moim przekonaniu zmieniające się w naszym kraju niezwykle często władze resortu edukacji nie sięgają po ekspertyzy naukowe głównie dlatego, że są uzależnione mniej lub bardziej formalnie od sprawującego władzę stronnictwa politycznego. Tym samym nie potrzebują pomocy naukowej, jeśli postrzegać naukę jako dociekającej prawdy, a nie ją głoszącej (szczególnie tej jedynie słusznej prawdy).

Jedną z najmniej lubianych przez władze resoru edukacji grup eksperckich w naszym społeczeństwie stali się właśnie naukowcy, z pominięciem rzecz jasna tych (zresztą jak się okazuje – nielicznych), którzy danej władzy byli i są bezwarunkowo oraz pozanaukowo wierni. Zygmunt Freud pewnie tłumaczyłby to jakimś stanem podświadomej nieżyczliwości, zawiści, frustracji czy niechęci.

Oczywiście, mieliśmy w okresie III RP ministrów partyjnych (J. Wiatr, K. Łybacka - SLD, A. Łuczak – PSL, R. Giertych - LPR, K. Szumilas, J.Kluzik-Rostkowska - PO czy A. Zalewska - PIS), ale także i ci, którzy nie przynależeli do partii rządzącej oddawali się w służbę zwycięskiej formacji (np. M. Handke ograniczany przez AWS i NSZZ „Solidarność”, M. Sawicki przez ZNP i SLD, R. Legutko przez PiS, K. Hall przez Platformę Obywatelską). Ich „pedagogika” musi zatem oscylować między relatywizmem a fundamentalizmem (świeckim, uniwersalistycznym lub religijnym), unikając jak ognia bezstronnej nauki, a zatem pedagogiki jako nauki o wychowaniu, gdyż ta musi być wolna od tego typu ograniczeń.


Ministrowie chcą mieć naukę w swojej służbie, a pedagogika i niektórzy jej koryfeusze już nie raz dawali dowody swojej uległości, służalczości wobec władzy. Ja słusznie taki typ postaw odsłonił Krzysztof Konarzewski, kiedy komentował sposób sprawowania przez Romana Giertycha władzy w resorcie edukacji za rządów PiS-Samoobrona i LPR: (…) okazało się, że on tą oświatą powozi jak pijany chłop furmanką. Nie było nikogo, kto mógłby mu się przeciwstawić.

To pokazuje, jak patologiczny jest to system. Naszej edukacji potrzeba ciała społecznego, które stabilizowałoby system mimo zmian władz. Ciała reprezentującego całe oświatowe spektrum, z którym musiałby się liczyć każdy minister. Nie ma się co dziwić, że z tak wielkim rozczarowaniem i izolacjonizmem spotykają się ze strony resortu edukacji czy nauki ci badacze, którzy nie chcą się sprzeniewierzać swojej roli.

Warto zwrócić uwagę na to, jak zmieniają się w przedsionku władzy listy tych naukowców, którzy staja się dla niej persona non grata, z jaką łatwością i niegospodarnością zarazem wyrzucane są do kosza historii opracowywane ekspertyzy, projekty reform czy publikowane na ich temat opinie. Władza wychodzi z założenia, że i tak z naukowcami liczyć się nie musi, bo sama nauka ją do tego upoważnia. Skoro nie ma w niej aksjomatów, które byłyby niepodważalne, skoro nie ma zgody na fundamentalizm światopoglądowy (aksjologiczny, kulturowy), to niech „psy szczekają a karawana i tak pójdzie dalej”.

Polityczna poprawność spowodowała, że większość naukowców w Polsce nie zajmowała się tematami kontrowersyjnymi.
Dobry naukowiec powinien zapoznać się ze wszystkim, co na temat przedmiotu jego badań opublikowano, wykluczać ostracyzm wobec źródeł, które mówią co innego niż badacz chciałby. Niestety, w środowiskach badaczy postpeerelowskich i ich następców przemilczanie zarówno źródeł niewygodnych dla ich spojrzenia na pedagogikę jako naukę wpisującą się w wiedzę wykraczająca poza obszar własnego kraju (własnej uczelni czy jednoosobowego dorobku), jak i osób, które się nimi posługują, jest normą. Preferencje ideowe nadal wykluczają wśród części badaczy niezawisłość badań i analiz uzyskanych danych.

Pan dr hab. inż. Antoni Sawicki, prof. PCz. zaprasza do przeczytania publikacji na temat edukacji w Polsce, niezależnie od tego, na jakich studiach zdobywa młodzież wykształcenie wyższe. Przypomina, że w świetle Raportu OECD - w Polsce jest najwięcej magistrów na świecie. Liczbą magistrów przebijamy unijną średnią. Czy rzeczywiście jest zbyt dużo magistrów w Polsce?

Profesor pyta: Czy dyplom magistra dzisiaj nobilituje? Czy powinniśmy być z tego dumni? Czy będziemy bogaci?




05 września 2016

Redakcja, a nie redaktor M. Kowalewski - przeprasza JM Rektora Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie


Bezprawne naruszenie dóbr osobistych Ryszarda Góreckiego - Rektora Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie!

O sprawie nieuczciwości dziennikarskiej pisałem 5 grudnia 2014 r. Młyny sprawiedliwości mielą powoli. Dzisiaj otrzymałem od Jego Magnificencji treść przeprosin dziennikarza, którego dzisiaj widujemy w programach Wiadomości TVP1.
Za jego pomówienie przeprasza redakcja, nie podając nawet jego danych - imienia i nazwiska. Dlaczego?

Tego nie rozumiem, skoro to właśnie Mariusz Kowalewski naruszył dobre imię ówczesnego Senatora Platformy Obywatelskiej i Rektora UWM w Olsztynie. Czy na tym polega niezależność mediów?

Treść jest następująca:

Redakcja niezalezna.pl i wydawca oświadczają, że w artykule pod tytułem „Senator PO i wyrok sprzed lat. Czy Ryszard Górecki został skazany za stosunki z nieletnią?” opublikowanym w dniu 8 maja 2014 roku zostały zawarte wiadomości nieprawdziwe związane ze skazaniem Ryszarda Góreckiego wyrokiem z dnia 20 września 1978 roku III K 876/78 za przestępstwo, którego nie popełnił, przedstawione w sposób nieuprawniony i zniesławiający, które naruszyły dobra osobiste Pana Ryszarda Góreckiego.


GRYZIPIÓRKOM POD UWAGĘ


Jeśli ktoś chce zajmować się problematyką szkolną, oświatową, edukacyjną, to niech raz na zawsze nauczy się, że chociaż każdy nauczyciel jest pedagogiem, to jednak nie każdy pedagog jest nauczycielem.

Tymczasem w tygodniku "Polityka" ukazał się artykuł Joanny Cieśli pt. "Rok przed wyrokiem" (2016 nr 36, s.16), w którym napisała m.in.:

"Wydziałów pedagogiki jest dziś w Polsce ok. 200. I wciąż często lądują tam ci kandydaci, którzy gdzie indziej nie daliby rady. Przez ostatnie dwie dekady pedagogów wykształciliśmy ponad milion."

Jak widać, autorka chyba pisze o sobie jako byłej kandydatce na studia, która nie przykładała się zbyt rzetelnie do samokształcenia. Nie potrafi bowiem odróżnić wydziałów, które kształcą nauczycieli od wydziałów pedagogicznych.

Gdyby J. Cieśla dobrze przygotowała się do swojej publicystycznej misji, to nie popełniałaby takich błędów. Powinna wiedzieć, że pod pojęciem "NAUCZYCIEL" należy rozumieć stanowisko pracy zajmowane przez osoby z odpowiednim wykształceniem przedmiotowym upoważniającym do pracy m.in. w przedszkolach, szkołach i placówkach oraz zakładach kształcenia i placówkach doskonalenia nauczycieli działających na podstawie ustawy z dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty. Swój tekst poświęciła przecież nauczycielom w edukacji systematycznej szkół podstawowych (klasy IV-VI), gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych, cytując nawet ich komentarze do planowanych zmian w szkolnictwie.

Każdy, kto chce pracować w nauczycielskiej profesji, musi najpierw ukończyć studia licencjackie i/lub magisterskie na kierunku (specjalności) zgodnym z nauczanym przedmiotem lub prowadzonymi zajęciami oraz posiadać przygotowanie pedagogiczne. Tym samym kwalifikacje pedagogiczne (w tym z zakresu także z psychologii) są dodatkowym wymogiem do reprezentowanej przez osobę dyscypliny wiedzy, jeżeli chce się kształcić innych.

Pani redaktor J. Cieśla pisząc o rzekomych 200 wydziałach pedagogicznych okazała się autorką niekompetentną, nieprzygotowaną merytorycznie do zajmowania się tą problematyką. Powinna wiedzieć, że czym innym jest kształcenie pedagogów, wśród których tylko niewielki ich odsetek jest przygotowywany do zawodu nauczycielskiego - a mam tu na uwadze przyszłych nauczycieli wychowania przedszkolnego (edukacji przedszkolnej, wczesnoszkolnej) i kształcenia zintegrowanego (elementarnego, początkowego), a czym innym kształcenie pedagogiczne w ramach specjalności pozaszkolnych - opiekuńczych, wychowawczych, terapeutycznych, rewalidacyjnych itd. Nie ma w Polsce 200 wydziałów, które zajmowałyby się kształceniem nauczycieli w specjalności przed- lub wczesnoszkolnej.

Natomiast kształcenie nauczycieli do prowadzenia zajęć m.in. z przedmiotów kierunkowych w szkołach typu matematyka, język polski, fizyka, geografia, chemia itd., itd. nie odbywa się na wydziałach pedagogicznych, tylko na wydziałach odpowiadających danej dyscyplinie naukowej, a więc np. na wydziałach humanistycznych, nauk o ziemi, matematyczno-fizycznych, informatycznych, biologicznych itd., itd.

Studenci pozapedagogicznych kierunków studiów mogą wybrać w ramach fakultetów czy dodatkowych studiów podyplomowych moduł kształcenia pedagogicznego, ale do uzyskania kwalifikacji pedagogicznych. Nie są to zatem studia ściśle pedagogiczne.







04 września 2016

Starszyzna 'interesownie" zachęca młodych do rewolucji społecznej

Adam Cymer – 64 letni publicysta ekonomiczny, a zarazem redaktor naczelny „Nowego Życia Gospodarczego” oraz 66 letni Piotr Kuczyński – także publicysta ekonomiczny, który jest analitykiem Domu Inwestycyjnego Xelion - wydali manifest polityczny dla młodych pt. „Dość gry pozorów. Młodzi, macie głos(y)” (Warszawa 2016).

Być może obaj znają się na ekonomicznych uwarunkowaniach gospodarki wolnorynkowej, ale nie jestem przekonany, że mają wiedzę społeczną na temat kondycji polskiej młodzieży. Piszą swój manifest polityczny z perspektywy dziadków rozgoryczonych wynikami ostatnich wyborów prezydenckich i parlamentarnych z nadzieją, że trafią argumentacją do swoich wnuków i ich rówieśników, by ci wyszli na ulicę, do urn i przywrócili utracony raj solidarnościowej utopii.

Wzrost udziału młodych w przełomowych po ośmiu latach rządów PO i PSL wyborach oraz zaistniała dzięki temu zmiana polityczna w kierunku narodowo-konserwatywnym została dowartościowana tą publikacją nie przed wyborami, ale niemal w rok po nich. Celem tej publikacji jest z jednej strony docenienie siły, mocy sprawczej młodego pokolenia, z drugiej zaś obciążenie go niemalże zobowiązującą nadzieją, że przy następnej okazji zawróci ono bieg historii i jednak włączy się do ruchów antysystemowych odsuwając od władzy patriotyczno-populistyczny „w wyznaniowej otoczce” rząd tzw. „dobrej zmiany”.

Jak piszą:

Rezultat październikowych wyborów parlamentarnych dowodzi trwałej zmiany postaw w młodym pokoleniu. Co prawda zwyciężyło ugrupowanie od dwudziestu pięciu lat współtworzące „system”, z którym młodzi obeszli się dość bezwzględnie, ale ta nowa generacja wyborców zdecydowanie bardziej poparła ugrupowania „antysystemowe”, powstałe w okresie ostatnich kilku miesięcy, wkraczające na scenę polityczną z dość rozbieżnymi programami, ale z atutem młodości, nieobciążone udziałem w budowaniu „systemu”. Młodzi wybrali „zmianę”, ale zasiedziałe od ćwierćwiecza elity nie są w stanie im jej zapewnić. (s. 8).

Autorzy deklarują oczekiwanie, że młodzież lepiej (tzn. zgodnie z ich oczekiwaniami) wyrazi swoje prawdziwe marzenia i potrzebę zmiany, po czym kończą swoją publicystykę polityczną własnymi postulatami na XXI wiek nawiązując w nich rzekomo do 21 postulatów „Solidarności” 1980-1989. Niestety, ale z postulatami robotników i środowisk intelektualnych tamtej doby niewiele to ma wspólnego.

Wprawdzie wpisują gdzie tylko się da kwestie społeczne i kategorię podmiotowości jednostek ludzkich, ale w istocie kreują lewicowy, postsocjalistyczny model państwa, w którym wszelkie regulacje będą uwzględniały koszty społeczne. W ich postulatach nie ma de facto ani edukacji, ani kultury, ani świata wartości transcendentnych, ani intrapersonalnych, bowiem najważniejszy jest rynek i etatystyczna polityka władzy, która musi, ma obowiązek stworzyć bla,bla,bla..., czyli „wypracować mechanizmy…”, „ stworzyć skuteczny mechanizm…”, "jednoznacznie zagwarantować…”, „wypracować model…”, „wypracować strategię i plan działań…”, „powołać narodowe centrum studiów strategicznych…”, „zmienić system stanowienia prawa…”, „radykalnie odpolitycznić sferę gospodarczą…” itd., itp.,itd.

Jakże naiwne jest oczadzenie młodzieży tezą, że partyjniactwo (…) ustąpi miejsca ludziom poszukującym dialogu, kompromisu, otwartym na dobro wspólne. (s. 149) Nic z tych rzeczy. Wprawdzie stan wojenny w PRL nie zniszczył „Solidarności”, ale dokonały tego dzieła tak jej elity, które włączyły się do władzy, jak i służby specjalne oraz nowe formacje polityczne będące mieszanką neolewicy, neoliberalizmu i neokonserwatyzmu.

Wszystkie ekipy rządzące po wałęsowskiej wojnie na górze rozszarpywały polskie sukno w swoją stronę i dla swoich działaczy, nowej nomenklatury. Klęska fenomenu polskiej, a niedokończonej rewolucji „Solidarności” jest udziałem polityków, rządzących i części elit, które uwłaszczały się na majątku państwowym, a potem na środkach z Funduszy UE - Europejskiego Kapitału Społecznego.

Autorzy tego manifestu dla młodych sami sobie zaprzeczają cytując (bez przypisów do źródeł – co jest skandalicznym niechlujstwem) różnych ideologów czy tzw. autorytety III RP, z których myśli jednoznacznie wynika nieefektywność wartości społecznych, kulturowych i edukacyjnych w społeczeństwie, w którym o warunkach jego życia stanowi głównie czynnik ekonomiczny.

Ich ówczesny samozachwyt nad przemianami, których stawali się beneficjentami, nagle nabrał odwrotnego kierunku samorefleksji, stąd nawet tytuły ich książek czy artykułów: „Klęska „Solidarności”; „Byliśmy głupi”, itp. Przywołują Karola Modzelewskiego, który miał po trzech latach transformacji powiedzieć:

Do dziś jestem pod wrażeniem łatwości, z jaką elity wyłonione przez pracowniczy ruch dokonały zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni, porzucając wartości uznawane dotąd za naczelne kryterium polityki społeczno-gospodarczej”. (s. 33)

Dzisiaj nie raczą obaj autorzy dostrzec wolty o kolejne 180 stopni także tego, jakże zacnego opozycjonisty z PRL, kiedy wszedł do Parlamentu wraz z synem. Nie on jeden, bo przecież jest w tym Sejmie syn b. premiera W. Cimoszewicza czy europosła Ryszarda Czarneckiego. To ci młodzi mają zmienić system w naszym kraju na bardziej prospołeczny i propodmiotowy?

Jedyna mądra myśl, jaką przywołują, to Stanisława Ossowskiego, „że polityk potrzebuje nauki jak pijany latarni: nie dla oświetlenia, lecz oparcia”. (s. 65) Niestety, sami z nauk nie skorzystali stwierdzając, nie wiadomo za kim lub za czym, że 50 proc. Polaków to wtórni analfabeci. (s. 75).

Ba, wciskają młodym kit, że można zmienić system nie będąc w partii politycznej, po czym na s. 79 przyznają, że polityka w demokratycznym państwie jest obszarem dominacji partii politycznych, rywalizacji programów, walki o władzę. Rzecz jasna przekonują, że można osłabić tę dominację, jeśli włączą się w ruchy oddolne działając (…) dla państwa, a nie dla określonego układu partyjnego. (S. 79)

Jest też w tej książeczce wiele trafnych uwag czy danych statystycznych (te jednak także bez wskazania źródła), jak chociażby ta, że „Polityka państwa stała się jakąś zadziwiającą grą pozorów. Państwo udaje, że coś robi, ale de facto wyzbywa się kolejnych obowiązków, cedując je na coraz liczniejsze agendy rządowe, na samorządy, na obywateli. Ale nawet z tych instytucji korzysta w niewielkim stopniu. (s. 96).

Jeśli młodzi chcą za dziadkami powiedzieć rządzącym „dość!”, to powinni poszukać partnerów do stworzenia ruchu oporu, najlepiej z wykorzystaniem sieci, ale gdyby mieli z tym problem, to czeka na nich KOD, którego manifestacje (…) wskazują, że obywatelska wrażliwość może się skutecznie ujawnić nie tylko w okresie kampanii wyborczych.(s.132).

Mamy zatem kropkę nad „i”. Wszystko stało się jasne. Czy autorzy tego czytadła są pewni, że młodzi są tak naiwni i głupi, by wejść w buty „formacji politycznej”, której starsi zwolennicy już wystawiają się dla nich jako ewentualne ich „zaplecze intelektualne dla przeprowadzenia wielkiej zmiany”?

Jeśli młodzi będą potrzebowali zaplecza, to nie w grupie wiekowej 60+. Mają już swoich doradców. Bez łaski i kitu.

03 września 2016

Periodyk banałów o edukacji



"Edukacja zadecyduje o tym, czy zdołamy dogonić uciekający świat" - tak głosi rzekomy ekspert Platformy Obywatelskiej do spraw edukacji, jakim jest Jarosław Wałęsa - dyrektor Instytutu Obywatelskiego, redaktor naczelny kwartalnika „Instytut Idei”.

Takie banały produkuje ignorant, który uważa, że zna się na tym, o czym pisze. Polska pedagogika nie musi doganiać świata, o czym nie może wiedzieć ktoś, kto nie zna literatury naukowej. Natomiast doganiać trzeba było przez ostatnie osiem lat finansując na światowym poziomie nie tylko edukację powszechną, ale i akademicką oraz badania naukowe. Niestety tego J. Wałęsa nie rozumie. Wypisuje zatem w swoim wstępie do najnowszego numery "Instytutu Idei" komunały w stylu:

"Nakłady na naukę muszą być powiązane z efektami. Potrzebujemy uczelni, w których odwaga naukowa i chęć podejmowania ryzyka, szukania innowacyjności, są nagradzane." (s.6)

Może kiedyś zapozna się z budżetem na edukację i naukę oraz z mechanizmami i procedurami wydatkowania finansów publicznych w latach 2007-2015, a także z raportami na temat marnotrawienia przez rządzących środków publicznych na rzekome doskonalenie jakości edukacji?

Kolejny banał:

Nie możemy dłużej udawać, że model szkoły z XIX wieku idealnie pasuje do rzeczywistości XXI wieku. Jeżeli nie podejmiemy wyzwania, przegramy rywalizację, czy tego chcemy, czy nie. Świat nie będzie na nas czekał. (tamże)

Tu przynajmniej przyznaje, że jego partia polityczna Platforma Obywatelska udawała nowoczesność, skoro realizowała model szkoły XIX wieku. Słusznie zatem upomina się o to, by ją zmienić. Trochę za późno, bo publikująca w tym pisemku b. ministra edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska była właśnie gwiazdą edukacyjnego nieuctwa w zakresie polityki oświatowej i bylejakości. Wystarczy poczytać jej wypowiedzi i zapoznać się z podjętymi decyzjami w okresie kierowania przez nią resortem edukacji.

Zwraca na to uwagę w swoim artykule prof. Tadeusz Sławek - wybitny humanista, filozof i filolog z Uniwersytetu Śląskiego, który stwierdzając: "Potrzebna nam jest szkoła, która pobudza postawy rozumnej niezgody i konstruktywnego sprzeciwu" (s. 13) przyznaje zarazem, że za rządów formacji D. Tusk-E. Kopacz było z tym bardzo źle. A mieli tyle lat i takie szanse. To ten tandem mówił społeczeństwu, co jest demokratyczne, a co nie jest, w czym należy brać udział, a w czym nie.

Kiedy T. Sławek formułuje kolejne oczekiwanie: "Potrzebujemy kształcenia ku budowaniu zaufania, bowiem kryzys zaufania jest jedną z najdokuczliwszych cech współczesnego świata." (s. 15) - to powinien uświadomić sobie, że właśnie PO i PSL razem wzięte umocniły partyjny centralizm w zarządzaniu polską edukacją oraz pozwoliły na trwonienie publicznych pieniędzy na niskiej wartości dydaktyczne środki (np. kiczowaty "Elementarz").

Jak mówić o wartości budowania zaufania w sytuacji, kiedy na nauczycieli przedszkoli nasyła się wizytatorów, żeby nie uczyli pisania i czytania, a przewodniczącymi rad pedagogicznych od czasów PRL są dyrektorzy - jako pracodawcy nauczycieli? Zaufanie w systemie penitencjarnym brzmi dość humorystycznie. Prof. T. Sławek powinien wiedzieć, że wszyscy - od ministra, przez kuratorów oświaty aż po dyrektorów szkół i przedszkoli są nadzorcami (systemowymi klawiszami).

Jak upominać się o zaufanie w sytuacji, kiedy Komentarze do Ustawy o systemie oświaty liczą ponad tysiąc stron! Kto stworzył tę biurokratyczną hydrę? Nauczyciele czy platformerscy urzędnicy-nadzór pedagogiczny i posłowie tej formacji? Kto wdrażał system ewaluacji szkół, który sprowadzał się do niemalże tych samych formułek, banałów i ogólników?

Śląski Uczony słusznie pisze: Edukacja powinna więc służyć tworzeniu i podtrzymywaniu kultury nadziei, której siła polega na wierze, że w sytuacji, w której – jak pisze Jonathan Lear – nie potrafimy zdać sobie do końca sprawy z wielości działających sił i interesów, może wyłonić się coś dobrego, chociaż, być może, nie potrafimy owego „dobrego”
precyzyjnie określić i nazwać.
(s. 16)

Właśnie tą nadzieją żyli młodzi dorośli, którzy udali się do urn wyborczy i dokonali zmiany wraz z rodzicami, bo mieli już dość tych manipulacji, złodziejstwa i arogancji władzy. Za kilka lat kolejne pokolenia będą rozliczać obecną formację rządzącą. Może powinna doczytać artykuł profesora T. Sławka, by uniknąć kardynalnych błędów poprzedników.

Kolejny autor tego numeru - dziennikarz Radia ZET Stanisław Skarżyński - krytykuje politykę koleżanek z PO - K. Hall, K. Szumilas i J. Kluzik-Rostkowskiej. Jako zwolennik sokratejskiego podejścia do kształcenia stwierdza bowiem:

Celem edukacji w perspektywie sokratejskiej nie jest opanowanie przez ucznia katalogu informacji niezbędnych do skutecznego zaliczenia testów, ale budowa kompetencji społecznych i kulturowych. (s.25) Nauczyciele tych testów nie wprowadzili. Natomiast mądrość zawartej w artykule refleksji jest dobrą lekcją dla tej formacji politycznej. Nie wiem tylko, czy ją zrozumie i zaakceptuje.

Pomijam nic nie wnoszący tekst Marka Kaczmarzyka – doktora nauk biologicznych, dydaktyka i memetyka oraz wywiad z Jesperem Juul'em, gdyż na temat potoczności jego wiedzy o szkole wypowiadałem się już w blogu i innych publikacjach. O fundamentalnych błędach naukowych tzw. neurodydaktyków wypowiadali się eksperci PAN, ale pan doktor tego nie doczytał. Nie szkodzi. Nie jest pedagogiem. Nie musiał. Zdecydowanie więcej do powiedzenia na temat szkoły miałby Dariusz Chętkowski, ale niektórym pozostało jeszcze z czasów socjalizmu wyolbrzymianie potocznej wiedzy jako rzekomo znaczącej dla nas tylko dlatego, że wygłasza ją obcokrajowiec.

Jan Gmurczyk jako prowadzący wywiad powinien poznać najpierw radykalne różnice między ustrojem szkolnym w Danii i Polsce, żeby wciskać nam opowiastki Duńczyka o szkole jako rzekomo odpowiadające polskim warunkom. Widać, że Juul zupełnie nie zna się na systemach szkolnych, także innych państw europejskich wygadując bzdury, za które student pedagogiki otrzymałby ocenę niedostateczną. Jedną z nich jest taki oto cytat:

Nie tak dawno temu niektóre państwa, w tym Polska, miały autokratyczne systemy polityczne. Ta spuścizna dziejowa wciąż jest dominującą częścią szkolnego DNA. Sytuacja wygląda podobnie w Austrii, Niemczech, Chorwacji, Serbii i Słowenii, a nawet we Włoszech. (s.33)

Jest wreszcie artykuł b. wiceministra edukacji za rządów SLD, a znaczącego działacza niezależnej oświaty w czasach PRL - Włodzimierza Paszyńskiego, który zaczyna się następującym zdaniem:

PRL miał ambicję ustalania, co jest słuszne, a co nie, definiował oczekiwane postawy obywateli, kontrolował ich poczynania. Może to oznaka nadmiernego przeczulenia, ale plany prezentowane przez obecną władzę jako żywo przypominają mi praktykę tamtych czasów. (s. 36)

Jako żywo, chyba pisał ten artykuł w ubiegłym roku, bo przecież dotyczy on tak minionych rządów SLD, AWS, PIS, PO i PSL, jak i potencjalnie obecnych (jeszcze nie dały dowodu na te założenia). Z jednej strony Paszyński pisze: "Tylko w pespektywie 10–15 lat można planować prawdziwe, dobrze przygotowane zmiany w szkolnictwie." (s. tamże), by zarazem nie dostrzec, że właśnie od reformy M. Handke już upłynęło 15 lat zmian. Czy zatem można już zmieniać ten system, czy też należy przedłużyć jego kadencję na kolejne 15 lat?

Z jego krytyką zapowiedzi PIS-owskich zmian w dużej mierze się zgadzam. Tylko co z tego wynika na przyszłość, skoro jeszcze nie jest teraźniejszością, a unika się odpowiedzialności za współtworzenie przeszłości? Wprawdzie podał się po krótkim okresie zarzadzania centralistycznego MEN do dymisji, więc nie jest zanadto "umoczony" zdradą solidarnościowych elit. Nie dostrzega zniszczenia modelu edukacji w okresie III RP, o który sam walczył w okresie podziemnej działalności w latach 1982-1989? Krótka pamięć czy urzędnicza stronniczość?

Na deser mamy poziom DNA (cyt. za Juul'em) kompetencji w zakresie polityki oświatowej autorki tekstu - JOANNY KLUZIK-ROSTKOWSKIEJ. Powinna mówić w swoim imieniu, a nie tytułować artykuł: "Wszyscy powinniśmy się uczyć". (s. 44) Zaczynać trzeba od siebie, kiedy nie dysponuje się wiedzą, albo ma się ją na poziomie tabloidów. Diagnoza stanu polskiej oświaty tej pani jest właśnie na tym poziomie. Oto zadaje sobie pytanie i sama na nie odpowiada:

Podstawowe pytanie brzmi więc: czy polska szkoła jest gotowa na wyzwania XXI wieku? Czy kadra pedagogiczna jest gotowa poprowadzić nasz kraj do innowacyjności? Moja odpowiedź brzmi: jeszcze nie. (s. 44)

Nie znam żadnych badań tej pani na temat polskich nauczycieli, ani na temat polskiej szkoły. Banalny jest jej wtręt na temat genezy powszechnego nauczania, bo mogłaby się chociaż dowiedzieć po tylu latach udawania kompetentnej ministry, na których ziemiach polskich pod zaborami i kiedy wprowadzany był obowiązek szkolny.

Co akapit, to żenada. Chociaż z tego fragmentu, który tu przytoczę wynika zrozumienie jej ignorancji. Oto pisze:

Dlatego nauczyciel musi sobie pozwolić na powiedzenie „nie wiem”. Musi nauczyć się podejmować związane z tym ryzyko. Powinien też pracować nad budową swojego autorytetu osobistego, bo dziś autorytet nadany mu przez urząd nie wystarczy. (s. 45)

Istotnie, autorytet nadany tej pani przez premier rządu nie wystarczył. Z resztą postulatów też sobie nie poradziła. Przyznała, że to za jej kadencji nierozwiązywalne były dwa problemy:

Aby osiągnąć sukces, musimy uporać się przede wszystkim z dwoma wzajemnie powiązanymi problemami. Pierwszym jest bardzo spłaszczony system wynagrodzeń, który nie motywuje nauczycieli do wysiłku. (s. 45)

Prawda, jakie odkrywcze? Dziękujemy. Nie dostrzegła jeszcze, że sama utrwaliła swoją postawą i aktywnością w MEN ten właśnie negatywny czynnik (Może z wyjątkiem troski m.in. o koleżankę-poseł i dziennikarkę zarazem U. Augustyn. Tu o motywację do pozoranctwa dobrze pani zadbała).

Najbardziej ubawił mnie drugi problem, który J. Kluzik-Rostkowska zazębiła z pierwszym, a mianowicie, kiedy stwierdziła: Dziś dyrektorzy mają znacznie więcej obowiązków niż wolności. Są odpowiedzialni za pracę szkoły, wyniki i jakość nauczania, ale nie mogą sobie swobodnie dobierać kadry pedagogicznej. (s. 46)

To co Pani robiła przez te lata w MEN jako minister, żeby dyrektorzy mieli wolność??? Nie wie pani, czy nie pamięta? Trudno, by dyrektor był wolny w centralistycznym systemie szkolnym, który jest przedłużeniem ustroju w zakresie zarządzania właśnie reprodukowanym przez nią z PRL.

Musi jeszcze była ministrzyca troszeczkę się douczyć. Rozumiem, że ujęta w tytule liczba mnoga dotyczyła jej koleżanek K. Hall i K. Szumilas oraz całej formacji politycznej - PO i PSL. O swoich dokonaniach w PIS jakoś nie wspomniała.

Już po tym artykule odechciało mi się dalej czytać. Lektura "Instytutu IDEI" okazała się stratą czasu. Żal na nią oczu lub tuszu na wydruk tekstu. Dobrze, że to pismo jest bezpłatne, bo tak, jak kiczowaty elementarz, nadaje się na surowiec wtórny.



02 września 2016

W oczekiwaniu na koniec szkoły hipokryzji i politycznej gry w "Chińczyka"


Szanuję i cenię ludzi, którzy są słowni, a więc wiarygodni oraz solidnie pracują. Tym razem mamy kolejnego ministra edukacji, który więcej OBIECUJE, niż jest w stanie uczynić. Po co zatem podejmuje się kierowania szkolnictwem w kraju, skoro nie ma odpowiedniej wiedzy, umiejętności zarządzania, ani nie jest w stanie pokazać Polakom, jaką ma wizję polskiej edukacji? Minister Anna Zalewska obiecywała pod koniec czerwca, że po wakacjach przedstawi założenia reformy? Gdzie one są?

Wiem, wiem. Będą, ...nastego września. Tymczasem daje się dziennikarzom zarobić na wierszówkach (opozycyjni mają mniejszy dostęp, posłusznym podrzuca się nieco więcej), bo w końcu to oni mają zastąpić ministra i jego doradców w sondowaniu nastrojów społeczeństwa, a szczególnie środowiska oświatowego. Nie radzą sobie młode doradczynie w Gabinecie Politycznym pani minister. Może powinny skorzystać z oferty jednej z prywatnych szkół wyższych, która kształci specjalistów w zakresie "doradztwa politycznego".

Jak wyjaśnia się tę nową rolę zawodową? "Od polityków różnią się przede wszystkim praktyczną wiedzą na temat działania rynku medialnego i technik kreowania wizerunku. Dobry specjalista powinien również pozostawać w cieniu: to nie jemu przeznaczone są blask reporterskich fleszy i studyjnych reflektorów." U Joanny Kluzik-Rostkowskiej szefową Gabinetu Politycznego była trenerka dramy. Skutecznie do niej doprowadziła ten resort.

Być może teraz jest taki postmodernistyczny trend, że im młodszy doradca, im mniej doświadczony, ale za to mądrzejszy od ministra (skoro jest jego doradcą), tym chyba lepiej dla centralistycznego nadzoru? Przyznaję rację twórcom tego kierunku studiów , którzy piszą: "Doradca nie jest jednak cudotwórcą. Nie z każdej osoby da się zrobić polityka – bez charyzmy po prostu się nie obędzie."

Właśnie dlatego włącza się do polityki firmy badające opinię publiczną, by dobrać takie dane, które wzmocnią polityczne rozwiązania. Pamiętamy to z okresu rządów PO i PSL. Wykazywała to TV Niezależna. Jak czytam, jaki odsetek Polaków popiera reformę, której założeń prawnych i pedagogicznych nikt nie znał, to zastanawiam się nad rzetelnością tej firmy i sensem płacenia jej za usługę z pieniędzy publicznych. Zostawmy to jednak na boku.

Co dzieje się za murami "Szarego Domu", czyli MEN? Która frakcja partii rządzącej wygra ostatecznie swój model indoktrynacji, przepraszam - "wychowania"? Zlikwidujemy gimnazja? Czemu nie. Co to za różnica, skoro nie stoją za tym rozwiązaniem żadne argumenty naukowe, psychologiczne, pedagogiczne, dydaktyczne? Likwidujmy. To potrafimy robić najlepiej. DO tego nie potrzeba żadnej charyzmy.

Trzeba było uroczyście otworzyć nowy rok szkolny 2016/2017, który - jak mówiła pani minister - będzie "dobrym rokiem", tak jak każda zmiana musi być dobra. Kto chciałby złej zmiany? Niech się przyzna. Szkoda, że minister edukacji zabrakło odwagi, by właśnie tego dnia spotkać się z nauczycielami publicznego gimnazjum. Mogłaby stanąć twarzą w twarz z nauczycielami, uczniami i rodzicami tych szkół, by wyjaśnić im powody zmiany i powiedzieć na zakończenie apelu - "Pamelo żegnaj".

Tymczasem medialne wiadomości upubliczniły wypowiedź minister A. Zalewskiej, że to GIMNAZJA SAME SIĘ PODDAŁY. Ona wcale nie miała ochoty ich likwidować. Chyba któryś z urzędników podrzucił jej informację, że gimnazja łączono w minionych latach w zespoły szkolne ze szkołami podstawowymi (Wszystkie? Wszędzie?). Niech więc nauczyciele i samorządowcy nie narzekają teraz na to, że skróci się ich "mękę" o jeden rok! Zamiast dziewięcioletniej szkoły (6+3), MEN proponuje jej skrócenie do ośmioletniej. O co zatem chodzi? Po co ten krzyk?!

Ciekaw jestem, jak długo jeszcze będziemy manipulować polskim szkolnictwem? Ile jeszcze kadencji musi upłynąć, żebyśmy odzyskali szkoły dla naszych dzieci, nie godzili się na realizowanie za ich pośrednictwem partyjnych interesów władzy i prowadzenie rozgrywek politycznych? Może minister określi wizję edukacji polskiej?

Tylko niech nikt już nie mówi o rzekomej zmianie w nauczaniu historii, bo nasi nauczyciele naprawdę są wykształceni i rozgarnięci. Nie potrzebują do tego programów IPN-u. Wystarczy im uzgodniona w kraju podstawa programowa kształcenia ogólnego i odpowiedni wymiar godzin do realizacji zajęć. To nie nauczyciele zdecydowali o tym, ile ma być godzin kształcenia historycznego i w jakiej strukturze organizacyjnej!

Czy ktoś w tym kraju ponosi odpowiedzialność za to przestawianie "klocków"? Czy nasze dzieci muszą płacić cenę ministerialno-partyjnych "gier planszowych" pod tytułem "Chińczyk", czy też inaczej jeszcze nazywanej - "Człowieku, nie irytuj się!"?

Kto wymyślił szczątkowe, fragmentaryczne czytanie książek? KTO? Nauczyciele? Dyrektorzy szkół? Czy może minister edukacji podpisał rozporządzenie w zakresie dewastacji kulturowej? Czy był to minister konstytucyjny a zarazem niespełniony dziennikarz, którego wyjęto z partyjnego kapelusza?

Po co wydawano miliony na zmiany struktur, podręczników (tu królowało kolesiostwo niekompetentnych nauczycieli), na konferencje, szkolenia, certyfikaty, skoro i tak idzie to do śmieci? W Polsce nie ma żadnej ciągłości politycznej, a zarazem ponadpartyjnej w sprawach, które dotyczą przecież prawie wszystkich obywateli. Trzeba własną nomenklaturę jakoś wyżywić, dowartościować, odpłacić jej stanowiskami za poparcie? A w szkołach co? Znowu ZAPARCIE.

Co jedni dali, to drudzy odebrali, co jedno skrócili, to następni wydłużyli, jak jedni coś przyspieszyli, to kolejni to spowolnili itd. Jak w piaskownicy. Jak jeden walnie łopatką, to drugi sypnie mu piaskiem w oczy. Czy naprawdę dorośli politycy nie zamierzają skończyć z tymi zabawami?

EDUKACJA powinna być DOBREM OGÓLNONARODOWYM, zarządzanym ponad podziałami politycznymi i religijnymi, uspołeczniona tzn. kontrolowana przez ekspertów Rady Edukacji Narodowej czy Komisji Edukacji Narodowej. Niech Polacy wreszcie zrozumieją, że w edukację trzeba inwestować, bo szkoła i nasze dzieci nie są własnością jakiejkolwiek partii politycznej, związku zawodowego nauczycieli czy też Episkopatu.

SZKOŁA PUBLICZNA - to nie szkoła ukrytych interesów rządzącej formacji, to instytucja, której organ prowadzący i nadzór pedagogiczny (mój Boże - co za penitencjarna, jeszcze z czasów PRL nomenklatura więzienna) wspomaga rodziców w procesie kształcenia i wychowania, ale ich w tym nie zastępuje oraz ich z tego procesu nie wyklucza.

Nie obchodzą mnie wojny polsko-polskie, których ofiarami stają się po raz kolejny nie tylko dorośli, podzielone już rodziny (bo nawet na pogrzebach prowadzi się polityczne spory i kampanie), ale przede wszystkim dzieci i młodzież. Merytorycznie niepokoi mnie kolejny, a stracony rok lub lata w wyniku ignorancji i arogancji władzy pod szyldem "reformy".

Nie będziemy kształcić zniewolone umysły przyszłych nauczycieli, bo oni nie mają być przedłużonym ramieniem niekompetentnej władzy, tylko mają edukować, wspomagać integralny rozwój młodych osób, mają być innowacyjni i ustawicznie samokształcący się. Trzeba im dobrze płacić i jeszcze więcej wymagać. Jako podatnicy mamy prawo nie życzyć sobie permanentnego marnotrawienia pieniędzy na finansowanie kolejnych strat szkolnych.

Niech nie cieszą się w opozycji ani Katarzyna Hall, ani Krystyna Szumilas, ani Joanna Kluzik-Rostkowska, ani Roman Giertych, ani Krystyna Łybacka czy Mirosław Handke wraz z ich wiceministrami czy dyrektorami departamentów w MEN minionych kadencji, bo niszczyli polską edukację w sposób wyrafinowany, cyniczny, niektórzy nawet pozałatwiali sobie różne sprawy, a teraz, z ustami pełnymi frazesów wypowiadają się we wszystkich możliwych mediach na temat rzekomej ich troski o teraźniejszość polskiej szkoły. Szczyt hipokryzji.


01 września 2016

DO SZKOŁY

31 sierpnia 1930 r. można było kupić w Poznaniu za 45 groszy tygodnik "WIELKOPOLSKA ILUSTRACJA", który wydawał Antoni Kawczyński. Ten numer został poświęcony rozpoczynającej się następnego dnia szkole.

Jak napisano na stronie tytułowej: Ojciec prowadzi za ręce swoje dwie pociechy, zdążające do szkoły. Uśmiechnięte twarzyczki malców mówią, że wakacje spędzili wesoło i przyjemnie, a teraz wezmą się do pracy z tem większym zapałem".

Na str. 4-5 znalazła się historia "Pierwszy dzień w szkole" napisana przez anonimowego autora J.G., a zilustrowana przez L. Prauzińskiego. Może ktoś rozszyfruje autora wiersza, w którym odsłania nie tylko różnice społeczne między uczniami, ale i szkolne porachunki między nimi, do jakich dochodziło w czasie przerwy.



Jak dzisiaj mogłaby wyglądać historyjka pierwszego dnia w szkole? W moim wydaniu tak:

"DO SZKOŁY? eeeee..."

Letnia pora się skończyła,
siedmiolatek jest wesoły,
bo minister ustaliła,
że już może iść do szkoły.

Plecak jest zapakowany
mama w drzwiach nerwowo czeka,
Jaś jest bowiem niewyspany,
z wyjściem z domu mocno zwleka.

On się musi zalogować
na facebooku lub twitterze
w szkole przecież chce serfować,
jest zbyt mały do e-zwierzeń.

Wreszcie z mamą próg przekroczył
zmienił buty, wszedł do sieci,
teraz nic go nie zaskoczy
skoro w klasie są e-dzieci.

E-podręcznik i ćwiczenia
ekran też interaktywny
taka szkoła nie dla lenia
nikt jej nie jest już przeciwny.

Minecraft już na nich czeka
będą także programować
w czasie zajęć nikt nie zwleka
kiedy ma się zalogować.

Każdy wie, że edukacja
jest kluczowa dla rozwoju,
Taka szkoła, to atrakcja -
pełna frajdy i e-znoju.


Wszystkim uczniom życzę jak najlepiej spędzonych dni w szkole, nauczycielom - jak najwięcej doznawanej satysfakcji i wdzięczności z tytułu ich trudnej pracy, zaś rodzicom zintensyfikowanego zainteresowania własnymi pociechami i realnego włączenia się w sprawy organizacyjno-wychowawcze i opiekuńcze szkoły.