Studenci nadal są kształceni w większości jednostek akademickich tak, jak w szkole ogólnokształcącej czy zawodowej - metodami podającymi zgodnie z paradygmatem behawiorystycznym. Powoli, z dużym oporem pojawia się w nich dydaktyka konstruktywistyczna, tutoring, projektowanie, gry dydaktyczne itp., gdyż akademicy oceniani są przede wszystkim za osiągnięcia naukowe, a nie za oryginalność i efektywność procesu kształcenia. Po co zatem mają tracić czas na przygotowywanie się do zajęć metodami aktywizującymi, skoro dla zarządzających byłyby one problemem, gdyż nie wiedzieliby, jak oceniać ich wartość.
Wciąż przeważający paradygmat obiektywistyczny cechuje wyłączność wykładów oraz potraktowanie ćwiczeń czy seminariów jako weryfikacji pozyskanej czy/i opanowanej przez studentów wiedzy. Nie dotyczy to tylko
nauk humanistycznych i społecznych, ale także z innych dziedzin i dyscyplin
naukowych, bowiem edukacja akademicka została podporządkowana biurokracji
akademickiej, urzędniczemu jej potraktowaniu przez zarządzających
dydaktyką.
To
jest bardzo wygodne dla kadr kierowniczych wydziałów, instytutów czy katedr,
kiedy kładą akcent na formalne urzędowo zapisy w sylabusach i
względne egzekwowanie zawartych w nich zapisów tak, by w momencie zebrania na niepokornego naukowca "haków". Czynią tak też ze względu na proces akredytacji
przez Polską Komisję Akredytacyjną, by można było wykazać się tym, co
jest na papierze. Papier zaś jest "cierpliwy" i wszystko i
zniesie.
Eksperci
PKA, podobnie jak dziekani czy dyrektorzy instytutów ds. dydaktycznych o formalistycznej, autorytarnej postawie traktują zajęcia prowadzone przez nauczycieli akademickich w sposób stricte
biurokratyczny (władczy, nadzorczy, bezduszny), a więc adaptacyjnie. Weryfikują
zbieżność zapisów w sylabusach z treścią protokołów komisji ds. jakości
kształcenia w danej jednostce oraz z dowodami rzekomego zrealizowania
założonych efektów np. prace zaliczeniowe i egzaminacyjne studentów, prace
dyplomowe, ich recenzje itp.
Urzędas
to ten, który jest w swoim szeregu, zna swoje miejsce, nie wychyli się z niego,
by czasami nie upaść jeszcze niżej. Im głębiej się pochyli przed swoim
przełożonym, tym szybciej dostanie kopa w górę! Każdy, kto przychodzi do niego
ze swoim problemem ma pecha, gdyż zatruwa mu życie, ba, przeszkadza mu w
sprawowaniu urzędu! Urzędas jest heroiczny w swoich czynach, bo broni
ustanowionego prawa, do którego nie zamierza nawet mieć osobistego stosunku, a
już w żadnej mierze nie powinien ośmielić się je zakwestionować czy podać w
wątpliwość.
Urzędas
ma wdrażać w życie prawo lub ukryty program władzy. Stanie na jego straży
jest niczym trwanie na posterunku. Właśnie dlatego musi być w swej postawie
bezduszny, bo nie może go interesować duch prawa, ale jego litera. Ileż trzeba
mieć w sobie skrywanego poczucia niskiej wartości, by tak dać się
zniewalać?
Życie
akademickie jest wprawdzie bogatsze niż prawne schematy, ale redukowanie
go do nich jakże to życie ułatwia kadrze kierowniczej. Dla urzędasa nie
istnieje niezależność poglądów, twórczość, gdyż on sam jest strukturalnie
i symbolicznie przez kogoś lub przez coś (choć przecież z udziałem własnej
woli) zniewolony. Jak podają leksykony: urzędniczyna to miernota za
biurkiem.
Niestety,
coraz częściej pojawiają się w mediach społecznościowych opinie, że akademicka
dydaktyka jest podporządkowana właśnie urzędasom, którzy wzmacniają swoje
samopoczucie mniej lub bardziej jawnym sadyzmem przejawianym wobec
podwładnych. Taki urzędas uwielbia uprzykrzać życie współpracownikom,
by zaznaczyć swoje władztwo nad nimi. Sam jednak nie jest żadnym, oryginalnym
dydaktykiem, ba! jest z racji funkcji zwolniony z większości obowiązującego go
pensum dydaktycznego, toteż nie musi przygotowywać się do kilku, często
merytorycznie odmiennych zajęć dydaktycznych jak jego podwładni.
Taki
prodziekan czy wicedyrektor instytutu upełnomocnia swoją wyższość w stosunku do
wykładowców akademickich faktem, że przecież jest urzędnikiem uczelnianym, a
zatem musi stać na straży prawa (PKA; sylabusy). W ten oto sposób
niszczona jest kreatywność kadr badawczo-dydaktycznych i dydaktycznych, które
są podporządkowywane wyimaginowanej wspólnocie urzędasów. Ich bowiem uwalnia od
kreatywności zasada absolutnego posłuszeństwa wobec nakazu czy zakazu wydanego
przez nich samych , mimo iż to nie dydaktyka powinna być podporządkowana
fundamentom prawa jako takiego.
Powyższa
postawa sprzyja pryncypializmowi i bezwzględności postępowania zwierzchnika.
Jak mówi łacińska sentencja: summum ius, summa iniuria -
stosowanie zasad bez względu na okoliczności może niekiedy prowadzić do
wydawania krzywdzących wyroków. Niestety, niektórzy tak silnie chełpią się
swoim władztwem, że to, co powinno być jedynie wyróżnikiem marginalnej doktryny
nazywanej prawnym pozytywizmem, staje się jej dogmatem, narzędziem opresji czy
okolicznością do mobbingu wobec niepokornych uczonych.
Im
większy wywalczy sobie ów urzędas już na samym początku kierowania jednostką
zakres posłuchu, uległości, milczenia i bierności podwładnych, tym
dłużej będzie rządził, a zwoływane przez niego posiedzenia organów kolegialnych
przekształcą się w krótkotrwałe tzw. „partyjne czy wojskowe operatywki”, a więc
w zebrania, w trakcie których rolą ich członków będzie posłuszne przyjmowanie
decyzji władzy do realizacji, realizowanie jej poleceń, szybkie, posłuszne,
często bezmyślne podnoszenie rąk w geście poparcia dla władzy, a zarazem
uniknięcia jakiejkolwiek repulsji z jej strony. Zebrania ciał
kolegialnych trwają wówczas krótko, bo nie ma tu czasu na jakikolwiek namysł,
budzenie wątpliwości, krytykę czy wyrażanie innego stanowiska.
Urzędas
czymś musi sobie to posłuszeństwo, ową kulturę ciszy zaskarbić, jakoś ją
pozyskać. Ma tu duże pole do popisu, bowiem jako przedstawiciel organu władzy
uczelnianej dysponuje dostępem do tych wartości, które mogą być w zasięgu
innych, ale tylko – jak się wszystkim wydaje - za jego zgodą. Jego władza
bazuje głównie na mocy ekonomicznej i administracyjnej. On bowiem dopuszcza
kogoś do określonych stanowisk, lub z nich usuwa, dzieli środki finansowe lub
ich pozbawia.
Dla
autokratycznego urzędasa w todze najważniejsze jest unieruchomienie
jakiejkolwiek krytyki oraz uniemożliwienie angażowania się jego
podwładnych w procesy decyzyjne, zablokowanie lub też utrudnianie dostępu do
instancji odwoławczych. Przecież wszystko co czyni, jest
najlepsze, a zatem nie wolno tego nikomu podważać.
On
lepiej wie, kto na co zasługuje, a komu nic się od tej władzy nie należy. Z tak
sprawowanym urzędem wiążą się trzy zjawiska: zło, złość i złośliwość. To pierwsze
jest dla urzędasa zawsze czymś zewnętrznym, nigdy tkwiącym w nim, to drugie
jest jego reakcją na upomnienie się podwładnych o godność, szacunek, o ich
prawa, w tym także te dotyczące rzeczywistego współstanowienia, a to
trzecie jest albo wrodzone lub nabyte w różnych okolicznościach i
wyraża się w wiecznym podejrzewaniu obrażaniu, aluzjach, niedomówieniach,
napomknieniach i innych obrzydliwostkach, w egotycznym reagowaniu na każdą
uwagę krytyczną lub po prostu odmienne stanowisko
czy opinię.
Wzmaga
się u takiego osobnika przekonanie, że jest mężem opatrznościowym wykonującym
misję w interesie swoich podwładnych, a zarazem ma też przekonanie, że oni tego
zapewne nie dostrzegają i nie rozumieją. Urzędas ma alergię
na wszelką krytykę sprawowania przez niego władzy, traktując ją jako
swoistego rodzaju spisek ukrytych bądź jawnych sił skierowanych przeciwko
niemu. Poczucie izolacji na napotykanego oporu kieruje go w stronę pozyskiwania
szpicli, tajnych donosicieli, którzy będą uprzedzać go o istniejącej opinii i
stanie niezadowolenia.
Wzmaga
to w nim zarazem wolę, by ten opór przełamać za każdą cenę, zniszczyć
istniejący układ. Jak chce się "psa uderzyć, to kij na
to się znajdzie". Tylko czy rzeczywiście w universitas nauczycieli
akademickich, doktorantów, doktorów a nawet doktorów habilitowanych należy
traktować jak przysłowiowego "psa"?
Ta
swoistego rodzaju anomalia psychologiczna w postaci zaczadzenia władzą, której
może ulec urzędnik akademicki, jeśli nie potrafi nabrać dystansu do siebie i do
samego urzędu lub jeśli stłumił w sobie skromność, samokrytycyzm, zaufanie do
innych, poczucie, że otoczenie zewnętrzne jest raczej przyjazne, a nie wrogie,
sprawia, że kipi w nim podejrzliwość. Niestety, długotrwały stan panowania
urzędasa nad podwładnymi sprawia, że przyjmują oni wobec jego postawy
milczenie, bierność. Mimo, iż istnieją narzędzia i procedury demokratyczne, to
jednak nie posiadają odwagi, żeby się temu przeciwstawić.
Relacja
między władzą a poddanymi niesie ze sobą podatność na nadużycia, bo często jest
bardzo angażująca. Szansą wyjścia z tej sytuacji jest
budowanie wspólnej bazy wartości etycznych w połączeniu z pracą nad
formułowaniem i interpretowaniem prawa naturalnego, czyli norm nadrzędnych nad
prawem pozytywnym i obyczajami. One bowiem bazują na ludzkim doświadczeniu. Dla
życia społecznego ważniejsze często od sformułowania zasady czy normy powinna
być jej interpretacja.
Uderzam zatem w przysłowiowy stół, by odezwały się nożyce. Tekst jest reakcją na dochodzące z kilku środowisk akademickich niepokojące informacje o sposobach niewłaściwego ich traktowania przez kierownictwo wydziału, instytutu czy katedry. Proszę jednak nie identyfikować mojego studium z jednostką, w której jestem zatrudniony, gdyż w UŁ i APS mam niebiańskie warunki serdeczności, życzliwości, wsparcia i dialogu. Ufam, że nie są to wyjątki od reguły.