Rozumiem biznes oświatowy, akademicki, który
prowadzony jest przez podmioty prywatne, ale wciskanie już w tytule oferty: wychodząc naprzeciw oczekiwaniom X-a, Y-a itd., proponujemy certyfikowane
szkolenia dla kadry zarządzającej, pracowników naukowych, administracyjnych,
doktorantów i studentów w zakresie X,Y, Z... .
Ładnie brzmi. Jakże
poważnie. Kto jest wtórnym analfabetą, to pomyśli, że uczestnicząc w takim
szkoleniu otrzyma certyfikat, który najczęściej dla tego typu osób wiąże się z
szczególnej wagi świadectwem. Tymczasem ów certyfikat znaczy tyle, co papier,
na którym został wystawiony.
Za udział w online'owym spotkaniu należy
zapłacić co najmniej jak za wizytę u lekarza ze stopniem naukowym. To
może lepiej już kupić sobie za tę kwotę 4-6 książek, z których dowiemy się
więcej.
CERTYFIKAT powinien dotyczyć znajomości czegoś a nie
uczestniczenia w czymś. Uczestniczył wczoraj w WOŚP każdy, kto spacerując czy
robiąc zakupy w hipermarkecie wrzucił do puszki pieniądze. Jego
"certyfikatem" jest otrzymane serduszko, ale ono samo w sobie nie ma
znaczenia kwalifikacyjnego. Ma natomiast wartość symboliczną, bo zaświadcza, że
ktoś jest darczyńcą.
Certyfikaty rozprzestrzeniły się także na różnego rodzaju
konferencjach oświatowych czy akademickich, bo nauczyciele muszą gromadzić w
swoim portfolio do awansu zawodowego dowody uczestniczenia w czymś. Podobnie mają
nauczyciele akademiccy, którzy są oceniani okresowo w swoich jednostkach za
udział np. w konferencjach. Nie spotkałem się, by ktoś we wniosku o nadanie
stopnia naukowego zarejestrował, że chodził do kina, grał w szachy czy
uczestniczył w webinarze.
Jednak tego typu
"świadectwa" nie są dokumentem kwalifikującym. Dla otrzymania tego
typu certyfikatu, należałoby zdać egzamin potwierdzający, że czyjś udział np. w
Letniej Szkole czy szkoleniu skutkował rzeczywistym nabyciem wiedzy,
umiejętności lub powstaniem konkretnego wytworu.
Być może na określony temat będą wypowiadać się osoby, które
nie tylko, że nie mają sukcesów, ale są swoistego rodzaju wzorem niepowodzeń z
powodu braku kompetencji czy konieczności zrozumienia, że odbiorcy reprezentują
zupełnie inny typ instytucji, zarządzania nią, odmienne środowisko pracy czy
uczenia się, inny przedmiot wiedzy czy dyscypliny naukowej itp. Właściwy
certyfikat powinien określać uzyskany przez osobę poziom, standard wiedzy czy/i
umiejętności.
Na moim uniwersytecie nie pozoruje się zatem tego typu
działań, o których wspomniałem we wstępie postu, tylko adresuje bezpłatne
oferty szkoleniowe do własnego środowiska, konkretnego odbiorcy, adekwatnie do
jego oczekiwań, potrzeb i kompetencji. W ubiegłym roku rektor zaproponowała, by
profesorowie będący członkami Rady Doskonałości Naukowej a zaangażowani w
zadania innych zespołów dziedzin nauk, poprowadzili spotkania dla
zainteresowanych pracowników naukowych, doktorantów w ramach reprezentowanych
przez nich dziedzin nauki. Oczywistością jest, że inaczej ocenia się
osiągnięcia naukowe z nauk przyrodniczych, z nauk medycznych od osiągnięć z
nauk technicznych, humanistycznych czy społecznych.
Naszym zadaniem jest uświadamianie studentom, jak ważne jest
refleksyjne, krytyczne analizowanie źródeł różnych ofert "oświatowych/szkoleniowych" w sieci, weryfikowanie
ich wiarygodności i rzeczywistej przydatności z tytułu udziału w nich, za który mają zapłacić. Mogą to być bowiem stracone pieniądze, a reklamować już się nie
da. Szkolenia, kursy to nie rynkowy produkt, który podlega reklamacji. A szkoda.