27 sierpnia 2015

Absolwent studiów doktoranckich ma głos

(fot. Jedna z rzeźb zdobiących korytarz w budynku Akademii Pedagogiki Specjalnej im. M. Grzegorzewskiej w Warszawie)




Praca z doktorantami sprawia ogromną satysfakcję każdemu profesorowi, który chce podzielić się swoim warsztatem naukowo-badawczym z młodymi a przy tym nie ma kompleksu zagrożonego autorytetu. Już Leonardo da Vinci mówił - "Kiepski to Uczeń, który nie przewyższa swojego Mistrza". Tak więc każdemu z samodzielnych pracowników naukowych powinno zależeć na tym, by młodsi od niego wiekiem, stażem pracy, doświadczeniem badawczym czy zakresem osiągnięć naukowych mogli być jego dumą i nadzieją dla reprezentowanej dyscypliny naukowej. Nasze sukcesy wyrażają się jeszcze większymi osiągnięciami naszych studentów i doktorantów. Warto się nimi i z nimi cieszyć.

Z tym większą nadzieją dzielę się w tym miejscu fragmentem korespondencji z jednym z absolwentów studiów doktoranckich na Wydziale Nauk Pedagogicznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, bowiem niezwykle trafnie wyraża sytuację młodych a ambitnych naukowców w naszym kraju. Pisze co następuje:

Wraz z kolegami i koleżankami reprezentuję kohortę pierwszego rocznika absolwentów studiów doktoranckich. Nasze doświadczenia są czymś nowym i zaskakującym, zapewne nie tylko dla nas samych, ale i instytucji odpowiadających za realizację koncepcji studiów III stopnia i ich absolwentów. W istocie, wygranie konkursu na stanowisko adiunkta jest pierwszym krokiem do dalszego rozwoju naukowego. Dużo zależy od nas samych, niemniej uwikłanie w specyficzną organizację stanowi znaczące utrudnienie i barierę:

1. Zanim powstanie interesujący poznawczo projekt badawczy. Po obronie dysertacji doktorskiej szukamy nowych pól problemowych. Tu konieczna jest kwerenda biblioteczna, uczestnictwo w konferencjach krajowych i zagranicznych, etc. Bez wsparcia finansowego trudno o realizację tychże zadań. Skromne wynagrodzenie utrudnia samofinansowanie pomysłów badawczych (sprawnie zrealizowane badania na potrzeby rozprawy doktorskiej jak i publikacja książki podoktorskiej w moim przypadku stały się możliwe dzięki dwóm grantom).

2. Etat na uczelni plus nadgodziny są wielkim dobrodziejstwem, ale z czasem stają się przekleństwem. Oszczędności systemowe („cięcie etatów”) prowadzą do sytuacji, w których pracownicy naukowo-dydaktyczni stają się niemal wyłącznie pracownikami dydaktycznymi. Nadmierne przeciążenie pracą ze studentami utrudnia szukanie inspiracji badawczych.

3. Udział w konkursach NCN-u jest nadzieją, ale także ułudą. Przeglądając statystyki konkursów można odczytać, jak niewiele jest pieniędzy: stypendiów i staży dla humanistów. Przygotowanie dokumentacji jest niezwykle czasochłonne, a szanse niewspółmiernie małe. W opiniach od ekspertów w Sonacie i Fudze przeczytałam, że brakuje mi doświadczenia zagranicznego (paradoksem jest, że rekomendację napisał mi profesor z Uniwersytetu w Lund). Od czasu obrony doktoratu wydałam książkę, napisałam rozdział w monografii pod patronatem PAN i kilka pomniejszych tekstów. Opracowałam dwa wnioski do konkursów NCN, wzięłam udział w kilkunastu konferencjach, etc. Sądziłam, że to właśnie projekty NCN-u są furtką do doświadczeń zagranicznych, które z reguły są kosztowne. Eksperci widzą to jednak inaczej; oczekują młodego pracownika z zakresem doświadczeń, który ze względu na specyfikę systemu jest w zasadzie nieosiągalny.

4. Brakuje w Polsce myślenia o pracy naukowej w kategoriach mobilności wewnętrznej między ośrodkami naukowymi (choć taki postulat znalazł się w wystąpieniach prof. Duszyńskiego), która także może przyczynić się do rozwoju naukowego (nowe środowisko, nowe perspektywy w dyskusjach, nowe lektury, etc.), a z niejasnych względów jest niemożliwa (teoretycznie tak, praktycznie nie).

Wybierając się na konferencje naukowe poszukuję kontaktu z badaczami, którzy postrzegają (...) mój problem badawczy. (...) Problem polega na tym, że badacze nieczęsto są praktykami, a praktycy rzadko stają się badaczami (tak jest w moim przypadku: łączę oba de doświadczenia), w związku z tym trudno im o atencję dla problematyki z pogranicza teorii i praktyki.


Apeluję do profesorów, by zajrzeli na stronę Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN i zapoznali się z dorobkiem młodych doktorów, którzy chcieliby włączyć się w ich szkołę badawczą, a może i podzielić się własną, w roli promotora pomocniczego. To już jest nieco wyższy etap akademickiego zaangażowania i zakres dylematów.

26 sierpnia 2015

Dwudniowy Kongres Edukacji w Katowicach chyba nie zajmie się seksualną indoktrynacją młodzieży w szkołach




Przed wyborami parlamentarnymi muszą pojawić się kwestie wychowania światopoglądowego. Tak jest w naszym kraju od 1992 r., kiedy zaczął się proces systematycznego powstrzymywania i niszczenia uspołecznienia oświaty. Ministerstwo Edukacji Narodowej - wbrew obietnicom pierwszego postsocjalistycznego szefa resortu - prof. Henryka Samsonowicza - powróciło do centralistycznego i wikłającego społeczeństwo w nieustanne konflikty światopoglądowe modelu zarządzania edukacją w kraju.

Już w czasie kampanii prezydenckiej uruchomiły swoją aktywność organizacje lewicowe i lewackie, by wykorzystać ten okres do walki z obecnością kształcenia religijnego (katechetyki) w szkolnictwie publicznym. Była też "wojna" o krzyże w salach lekcyjnych. Przy okazji można dorzucić kwestie finansowania Kościołów i związków wyznaniowych w III RP. Jeszcze został lewej stronie politycznej sceny problem edukacji seksualnej. Ta równie znakomicie nadaje się do dzielenia Polaków.

Ministra Joanna Kluzik-Rostkowska odwiedziła w czasie kampanii przedwyborczej Łódź, gdzie lewica i lewicowi radni od kilku lat fundują młodzieży gimnazjalnej dodatkowe a przy tym dobrowolne lekcje na temat seksualnej aktywności. Pisałem jakiś czas temu w blogu o tym, na czym polegają zajęcia i kto je prowadzi. Szkoda, że radni miasta nie zainwestowali w badania naukowe na temat prostytucji młodzieży gimnazjalnej w trakcie jej pobytu w szkole. Mieliby wskaźniki efektywności tych zajęć.

Miasto rozdawało w ramach kampanii promocyjnej prezerwatywy z logo swojej akcji "I love Łódź". Wraz z nowym rokiem produkcja tego zamówienia powinna ponownie ruszyć, bo po wakacyjnych przygodach młodzież będzie zainteresowana dalszą "promocją" swojego miasta. Wyjście w czasie lekcji do WC ma zawsze swoje uzasadnienie.

W dniach 29 i 30 sierpnia br. odbędzie się tzw. III Kongres Polskiej Edukacji, który wprawdzie jest polski, ale nie obejmuje kluczowych dla edukacji podmiotów. Niewiele ma wspólnego z polską nauką o edukacji. Organizatorem Kongresu wprawdzie jest po raz trzeci Instytut Badań Edukacyjnych, ale ta podlegająca Ministerstwu Edukacji Narodowej placówka już wykazała się manipulacją danymi z rzekomo naukowych badań.

Tym razem MEN zaprasza do udziału w tej politycznej manifestacji poparcia dla władz MEN - rodziców, uczniów, nauczycieli, dyrektorów szkół, przedstawicieli samorządów oraz organizacji pozarządowych. Dwie z organizacji zwróciły się do mnie z prośbą o udział, ale odmówiłem właśnie z powyższego powodu. Resort już pochwalił się, że jednym z gości Kongresu będzie - nadal aktywny zawodowo w Polsce emerytowany profesor psychologii, ekspert od badań nad przemocą, agresją, także tą w symulowanych warunkach Philipe Zimbardo.

Osoby ciekawe, kogo jeszcze zaproszono z zagranicznych gadżetów (tak określa się na świecie persony mające udekorować jakąś polityczną kampanię), mogą spodziewać się Margret Ransfeld – dyrektor berlińskiej "przebudzonej szkoły", Monikę Benlarbi – szefową fundacji wspierającej budzące się szkoły w Niemczech, Carla Honore (autora koncepcji uważne rodzicielstwo), Joyce Epstein (autorkę amerykańskiej koncepcji budowania kapitału społeczny szkoły).

Zaproszenie tej ostatniej jest o tyle dziwne, że w Polsce - jeszcze za rządów SLD i PSL tę koncepcję lansowała w naszym kraju prof. Maria Mendel z Uniwersytetu Gdańskiego. Nic z tego nie wyszło. Głównie dlatego, że Polsce jest daleko do USA, podobnie zresztą jak do Niemiec, bowiem ustrój szkolny w kraju po zachodniej stronie Odry ma się nijak do polskiego.

Właśnie dlatego takie personalne gadżety mają kreować rzekomo światowy nurt zmian, do jakiego aspiruje ponoć polityka MEN, ale spece od PR w tym urzędzie nie muszą tego wiedzieć, że tylko ten resort ośmieszają. Ważne, by dobrze sprzedały się takie nazwiska do prasy. Zdecydowanie lepszą rzeczniczką tego modelu byłaby gdańska profesor pedagogiki, gdyż jest cenioną w kraju pedagog społeczną i wie, co z modelu Epstein ma sens, a co nie.

Jak zapowiedziano, ok. 1100 uczestników na koszt polskiego podatnika będzie (...) wspólnie szukać formuły na lepszą i bardziej skuteczną edukację. Dla prawie 100 gości specjalnych IBE zamówiło hotele najwyższej klasy. Program Kongresu został wypracowany przez specjalnie powołany zespół przy MEN a nie - jak to się zapowiada - że w oparciu o efekty dyskusji społecznej na ogólnodostępnym portalu Nasza Edukacja. Moderatorem przedkongresowego forum - nie na temat tego, czy, ale jak prowadzić edukację seksualną w szkołach - jest aktywistka gender. Możemy zapoznać się z dyskusją w tym zakresie.

Jak stwierdza się na tym forum dyskusyjnym: Rzetelna edukacja seksualna to niezbędny element przygotowania do dorosłego życia. Patrzy ona całościowo na rozwój psychoseksualny człowieka, jego zdrowe, związki międzyludzkie, relacje rodzinne, bezpieczeństwo, odpowiedzialność i seksualność. Powinna być dostosowana do możliwości poznawczych ucznia/uczennicy i zapewniać dzieciom i młodzieży swobodę dyskusji i zadawania pytań. Jak poprawić dostępność do wiedzy o seksualności człowieka w szkołach oraz jakość prowadzonych zajęć?

Pan Paweł Kwaśniak - Prezes Centrum Wspierania Inicjatyw dla Życia i Rodziny poinformował nasze środowisko, że w dniu 30 sierpnia 2015 r. w Warszawie odbędzie się ogólnopolska manifestacja "Stop Deprawacji w Edukacji". O godz. 12.00 w kościele św. Anny przy Krakowskim Przedmieściu sprawowana będzie Msza św. w intencji dzieci, natomiast o godz. 13.00 na Placu Zamkowym rozpocznie się akcja protestacyjna.

Rząd reprezentowany przez minister Joannę Kluzik-Rostkowską wprowadza szkodliwą zmianę podstawy programowej kształcenia ogólnego w odniesieniu do przedmiotu "wychowanie do życia w rodzinie". Zamierza także włączyć treści „antydyskryminacyjne” do programu „Bezpieczna-” i „Otwarta Szkoła” w roku szkolnym 2015/2016.

Zdaniem organizatorów protestu kierująca resortem edukacji wyraziła aprobatę dla prowadzenia przedmiotu wychowanie do życia w rodzinie przez osoby z zewnątrz.

Jest to otworzenie możliwości nieskrępowanego działania grupom zideologizowanych i reprezentujących interesy międzynarodowych korporacji proaborcyjnych oraz lobby LGBTQ, edukatorów seksualnych. Politycznym ukłonem ministerstwa w stronę tych właśnie środowisk jest próba wprowadzenia do polskiej edukacji matryc wychowania seksualnego z tzw. Standardów WHO. Dowiadujemy się z nich, że dzieci już w najwcześniejszym wieku gimnazjalnym (o ile i ta grupa wiekowa nie zostanie przez ministerstwo przesunięta w dół) będą zgłębiały zagadnienia masturbacji, a dwunastolatki będą oglądały prezentację przebiegu stosunku płciowego.

W lipcu 2015 r. (...) pani minister oraz Pełnomocnik Rządu ds. bezpieczeństwa w szkołach – Urszula Augustyn, podczas spotkania z przedstawicielami Towarzystwa Edukacji Antydyskryminacyjnej i Kampanii Przeciw Homofobii obiecały, że MEN podejmie wszelkie możliwe kroki, aby w polskich szkołach przeciwdziałać „przemocy motywowanej uprzedzeniami i dyskryminacją”, a zbliżający się rok szkolny ogłoszony zostanie Rokiem Otwartej Szkoły. W ramach programu specjalne zajęcia z młodzieżą prowadzić będą seks-edukatorzy delegowani przez te środowiska.


Zdaniem protestujących działania MEN w powyższym zakresie są jednoznacznym uderzeniem w fundamentalny dla wychowania rodzinnego proces formacji osobowej dzieci, co, w świetle polskiego prawa, jest niedopuszczalne, skrajnie nieodpowiedzialne i ma charakter wręcz przestępczy.

Nie ma zgody rodziców na jakąkolwiek indoktrynację relatywizującą tradycyjnie pojmowane związki rodzinne, traktowanie wszystkich zachowań seksualnych jako równorzędnych i dobrych oraz epatowanie dzieci takimi poglądami „nowoczesnej” inżynierii społecznej. Szkoła powinna być przyjazna rodzinie

Będzie jak zawsze - MEN, "Kongres" i organizacje pozarządowe skrobią rzepkę sobie. Całe szczęście, że jeszcze są normalne rodziny, które w ogóle nie potrzebują do tej edukacji ani szkoły, ani MEN, ani kongresów, ani aktywistek wszelkiej maści. Zapewne część z nich uda się na protestacyjny przemarsz.

24 sierpnia 2015

Klienci i beneficjenci Habilitacyjnego Biura Turystycznego DOCENT c.d.


Nie ulega wątpliwości, że jest w grupie wyjeżdżających na Słowację po habilitację grono tzw. pokrzywdzonej "mniejszości". Są to najczęściej byli adiunkci, wykładowcy, którymi nikt z kadr kierowniczych w ich uniwersytetach się nie interesował, nie wspomagał ich w dalszej pracy naukowo-badawczej. Bywały, a zapewne i nadal są takie jednostki (katedry, zakłady, pracownie), w których osoba ze stopniem naukowym doktora miała przede wszystkim prowadzić wykłady i seminaria dyplomowe własne oraz za... profesorów, którzy w tym czasie zatrudniali się na trzech czy niektórzy 7 etatach, by nieuczciwie zarabiać bez świadczenia rzeczywiście swoich powinności na wszystkich etatach.

Tym samym wielu doktorów, szczególnie na psychologii, socjologii, pedagogice, politologii zamiast prowadzić badania naukowe, uczestniczyć w międzynarodowej wymianie naukowo-badawczej stawała się zniewolonymi przez swoich zwierzchników lokajami do wykonywania za nich ich obowiązków. Pamiętam z rozmów z takimi wykładowcami, jak żalili się na swoich zwierzchników-profesorów, którzy ustalali "kolejkę" , a więc prawo dostępu do przeprowadzenia przewodu habilitacyjnego na własnym wydziale. Ktoś mógł mieć przeprowadzone badania, napisaną dysertację habilitacyjną, a nawet opublikowaną, ale musiał czekać, aż namaszczony przez szefa inny adiunkt będzie przed nim. Kolejność dziobania w niektórych jednostkach miała charakter trwały, szczególnie w naukach przyrodniczych i medycznych.

Z ofert "biura turystycznego" na Słowację korzystali zatem także ci, którzy mieli dorobek, ale nie chcieli czekać. W wielu jednak przypadkach byli też tacy klienci, którzy nie mieli dorobku, ale też nie zamierzali go powiększać, bo przecież musieli zarabiać na własnych dwóch-trzech etatach plus prowadzić zajęcia za swojego pryncypała. Kiedy jednak uzyskali przyzwolenie w swojej uczelni państwowej na skorzystanie ze słowackiego dobrodziejstwa, to nie mieli już żadnych skrupułów. W końcu - coś za coś.

Trzeba było tylko spełnić odpowiednie wymogi u południowych sąsiadów. Ci jednak, jak się wkrótce okazało, podeszli do Polaków z miłosierdziem bożym. W końcu, skoro ojczyzna ich krzywdzi, to oni im to wynagrodzą. Przy okazji - jak w KU w Ružomberku czy w prywatnej Wyższe Szkole św. Elżbiety w Bratysławie sami też mogli podreperować swój budżet.

Na Słowacji mimo przyjętych ramowych wymogów na docenturę, każda uczelnia, jej wydział z uprawnieniem do promocji ustala je samodzielnie. Jeśli jeszcze katolicka uczelnia miała prawa uczelni państwowej, to podlegała dwóm zwierzchnikom: Ministerstwu Szkolnictwa i Konferencji Biskupów Słowacji. Tym samym zawsze można było znaleźć wsparcie dla umocnienia rozwiązań, które nie byłyby możliwe w innych uniwersytetach.

Bardzo szybko pierwsi podróżnicy, odkryli świat - ich zdaniem w Polsce niedostępny, bo trudny, wymagający, kontrolowany, ale i - jak wyżej - także przyczyniający się do ludzkich krzywd. Wieści o nowym lądzie rozeszły się mocą błyskawicy, ale ... w podziemiu. Nikt, nigdzie nie ogłaszał że można, warto, powinno się dla dobra polskiej nauki wyjeżdżać na Słowację, by tam uzyskać potwierdzenie swoich wybitnych osiągnięć.

Od 2002 r. uczestniczyłem w pracach Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Przejechałem w ciągu czterech lat I kadencji nasz kraj wzdłuż i wszerz. Byłem w uniwersytetach, akademiach, państwowych i prywatnych wyższych szkołach zawodowych. Oczywiście, nie byłem wszędzie i we wszystkich szkołach, ale w bardzo wielu. Nigdzie nie znalazłem oferty - WYJEDŹ NA SŁOWACJĘ i ZDOBĄDŹ DOCENTURĘ.

Tak więc, już od samego początku jajko było nieświeże, ale ponętne szczególnie dla tych, którym w Polsce, którym odmówiono otwarcia przewodu habilitacyjnego, albo nie dopuszczono ich do kolokwium habilitacyjnego, albo dopuszczono, ale nie nadano im po kolokwium i wykładzie stopnia doktora habilitowanego. Tyle się napracowali.

Byli jednak wśród naukowców tacy, którzy coś zrobili, zgromadzili przez kilkanaście lat pewną ilość artykułów, napisali i opublikowali książkę czy nawet kilka, często były to prace zbiorowe pod ich redakcją, pokonferencyjne. A tu, w kraju spotkał ich taki afront! Jakże się z tym pogodzić?

Co gorsza, jeśli ktoś napisał swoją książkę habilitacyjną w nieuczciwy sposób, bo recenzenci w kraju udowodnili i odnotowali w swojej opinii ze względu na plagiat, to przecież mieli świadomość, że zostali niejako "spaleni", naznaczeni jako nieuczciwi. Co zatem zrobić, kiedy jest się plagiatorem, a zarazem jest się przekonanym, że prędzej czy później ta nieuczciwość zostanie odkryta?

Najlepiej jest wyjechać na Słowację, bo tam, w Katolickim Uniwersytecie czy w wyższej szkole prywatnej konieczna do uzyskania docentury monografia nawet nie musiała być opublikowana. Wystarczyło dostarczenie maszynopisu, oczywiście w języku polskim (przecież miłosierdzie ma swoje uzasadnienie), z krótkim streszczeniem w języku słowackim (w końcu Słowacy nie muszą mieć przekładów polskich rozpraw na ich język, bo wszystko dobrze rozumieją, tacy są zdolni).

Wystarczyło przedłożyć jako monografię naukową opublikowaną w kraju własną pracę doktorską. Tam nikt tego nie sprawdzał i tego nie dochodził. Sztuka jest sztuką. Może właśnie dlatego w bazie OPI niektórzy "Słowacy" w rubryce "tytuł" pracy doktorskiej i habilitacyjnej piszą: "brak". Jak to jest możliwe?

Polskie ministerstwo pozwala na kreowanie fałszywych lub niepełnych danych, do których sięgają często jednostki poszukujące recenzentów do przewodów naukowych. Jak ktoś napisze w tej bazie, że jest medykiem, a w główce rekordu widnieje "dr hab.......", to nie sprawdza się już, co to za doktor habilitowany, gdzie uzyskał habilitację, z jakiej dziedziny i dyscypliny naukowej, mimo że taka osoba nawet podaje dane o temacie habilitacji na Słoacji. Czyżby w Polsce też panowała zasada tego miłosierdzia?

Słowackiej komisji nie trzeba było informować o tym, że w Polsce cały dorobek został oceniony jako niespełniający wymogów naukowych. U południowych sąsiadów nie trzeba być naukowcem w polskim tego słowa i kryteriów znaczeniu, by być docentem. To, co u nas jest rozpoznawalne jako publikacje popularnonaukowe, metodyczne, pomoce dydaktyczne (podręczniki szkolne, zeszyty ćwiczeń, zbiory zadań itp.), to tam traktowane jest jako konieczna podstawa do bycia dopuszczonym do obrony pracy habilitacyjnej.

Złożona na Słowacji publikacja do rzekomej oceny,(jednak nie jest publikowana, a więc nie jest znana słowackim naukowcom, tak jak w Polsce, gdzie jednak członkowie rad wydziałów czy instytutów w większości znają publikację habilitantów) mogła być na poziomie pracy dyplomowej studenta studiow I stopnia. Ważny był układ i dobór recenzentow. Najczęßciej stawali się nimi z Polski ci, ktorzy kilka miesięcy wcześniej zostali docentami. W Polsce habilitacje są wydane, udostępnione w bibliotekach, a nie tak jak w KU mają nr ISBN, tylko że nie ma ich w żadnej bibliotece, nie można ich nigdzie zakupić. Niby drobna różnica, ale wiele mówi i wyjaśnia.

Jaka zatem jest rola "Biura Turystycznego "DOCENT"? Po pierwsze, beneficjenci tego Biura mieli za zadanie rozpoznanie i dotarcie do osób, tzw. "przeterminowanych" adiunktów, wykładowców ze stopniem naukowym doktora, by zaproponować im legalną ścieżkę odzysku i regeneracji akademickiej tożsamości i samodzielności. Ustalano z klientem koszty wielomiesięcznej, czasami i ponad rocznej "podróży" koszty związane z tym, żeby uzyskać słowackie parametry, a więc wymaganą ilość artykułów zagranicznych [jak wydane w Polsce, to są zagraniczne :)], cytowań - tu obowiązuje zasada plemienna - wymiany towarowej, czyli wskazany na Słowacji doktor cytuje Polaka, a Polak cytuje w swoim artykule Słowaka). Wystarczył przypis dolny czy wymienienie czyjegoś tekstu w bibliografii, a więc nawet nie trzeba było jej znać. Liczyła się kolejna sztuka do odhaczenia przez członka komisji.

Niektórzy docenci w Polsce utworzyli rzekomo międzynarodowe czasopisma albo przy szkole prywatnej, państwowej albo w rzekomo niezależnym od danej szkoły wydawnictwie (najlepiej jak ma w nazwie - instytut albo akademia) po to, by w nich "produkować" punkty Słowakom i "Słowakom". Biznes to biznes.

Konieczny jest na docenturę udział w konferencjach naukowych, w komitecie naukowym jakiejś konferencji. To też kosztuje. Nie ma problemu. Organizowano wiele konferencji, nawet w bardzo kosztownych hotelach, bo przecież szefostwo Biura DOCENT nie będzie spać i jeść w byle schronisku czy karczmie. Koszty pokrywał zainteresowany. No i konieczne jest spełnienie wymogu członkostwa w redakcji jakiegoś czasopisma.

Co to za problem. Uruchamia się nowe czasopismo, najlepiej w Szwajcarii, które nie istnieje, niczego nie wydaje, ale ma numer ISSN i ISBN i zawsze można uzyskać z jego redakcji zaświadczenie o opublikowaniu na jego łamach odpowiedniego tekstu czy bycia członkiem rady naukowej, programowej lub recenzentem.

W Krakowie jest firma, która ogłasza w internecie pisanie prac doktorskich i habilitacyjnych. Lista dyscyplin jest długa, a to znaczy, że powiększyło się w ciągu 10 lat grono klientów zorganizowanej turystyki habilitacyjnej oraz także tych, którzy usiłują "wyłudzać" stopnie naukowe korzystając z usług biznesowych firm.