Są różne odczytania literatury pięknej, toteż byłem ciekaw,
co takiego niesie z sobą dla pedagogiki introspekcyjna recepcja opowiadania
Hermana Melvill’a "Kopista Bartleby. Historia z Wall Street", że
prześladowała Oskara Szwabowskiego?
Czytając sfinansowane przez Uniwersytet Szczeciński wydanie książki
akademickiego migranta pt. "Nawiedzanie czyli efekty Bartleby'ego. Władza,
praca, edukacja i widma nie-bycia" (Warszawa 2023) doszedłem do wniosku,
że niektórych strasznie męczy czyjaś lektura filozoficznej powiastki, nie
pozwala spać w nocy, chodzić do pracy, zajmować się kształceniem młodzieży
akademickiej i prowadzić badania stricte naukowe.
Autor przymierzał się do napisania tej książki wielokrotnie, potem ją odkładał, ponownie redagował ulegając
wolnym skojarzeniom, nerwowemu rozedrganiu własnego języka, by produkować słowa
(tu - przypomniała mi się teza Zbyszko Melosika, że w popkulturze naukę
produkuje się jak jogurt), które potem wykreślali mu recenzenci. Pewnie nie
poznali się na resecie autora i nie zrozumieli, że autoetnograf musi odchodzić
(...) od tematu, poddawać się wolności czytania, błądzenia w labiryncie
tekstów, nieuchwytnych odniesień, wywrotowych połączeń i nagłych, zaskakujących
zerwań (s.11), by swoją nomadyczną narracją,
która nie układa się w naukową analizę, prowokować czytelników brakiem
początku i końca. Ba, autoetnograf musi ekshibicjonistycznie informować
czytelnika o swoich egzystencjalnych cierpieniach, które wywołała w nim tego
typu powiastka.
Na marginesie tej recenzji zastanawiam się, jak to jest możliwe, że redakcje czasopism
wydawały teksty tego autora, skoro nie ma w nich ani celu badawczego, ani
problemu badawczego, ani metody badań? Zwracam na to uwagę, bo ostatnimi czasy
recenzujący artykuły o tego typu proweniencji filozoficzno-literackiej czy
eseistyczne narracje nie godzą się na ich publikowanie w pedagogicznych
czasopismach właśnie z powyższego powodu. Może dzięki książce O. Szwabowskiego
zmienią zdanie albo jeszcze bardziej uszczelnią dostęp do naukowej narracji,
która - w ich przekonaniu - musi być podporządkowana paradygmatowi badań
ilościowych.
Jeden z recenzentów napisał w takim przypadku: "Jeśli
tekst miałby spełniać wszystkie wymogi metodologiczne, musiałby
zawierać również cel/cele i opis zastosowanej metody. Trudno więc stwierdzić
czy cel tekstu został zrealizowany, jeśli Autor/ka go nie podał/a. Nawet, jeśli
tekst miał być w zamyśle tylko przeglądowym, też warto poinformować odbiorców,
jaki przyjęto w nim tok postępowania".
Tekst Oskara Szwabowskiego uświadomił mi, że nie ma innego
wyjścia, tylko trzeba pisać książki, bo te przełknie każdy recenzent, jeśli coś
skrócimy, usuniemy, dodamy (najlepiej jej/jego nazwisko i rozprawy w tekście
oraz bibliografii). Rzeczywiście, trzeba dużych umiejętności i otwartości
na czyjąś kolistość myśli i jej powtarzalność, emanacje przyznania się do braku
umiejętności i niemożności przenikania do jego pisania literackiej
utopii, które podważają wartość autoetnograficznej eksternalizacji niezdolności
do nadawania sensu, lokowania i ujarzmiania filozoficznego użytku z
Bartleby'ego.
Być może mamy tu do czynienia u pedagoga z fallocentryczną dwoistością rozkoszowania się i cierpiętniczego przeżywania samozadowolenia z pisania, które nie jest wyprane z emocji. Nie jest ono zatem zimne, sterylne, wychłodzone, zobiektywizowane, reistyczne, nie jest skrępowane rzekomo obowiązującymi w nauce normami.
Dzięki tej rozprawie możemy zrozumieć, że autoetnograficzna narracja, pozwala podważyć czyjąś męskość lub
kobiecość, transpłciowość lub dowolną INNOŚĆ, by epatować czytelników wyciekami myśli,
rozmazaniami doznań i niejasnościami treści. Ta zaś musi być pełna wszystkich
odcieni życia/bytowania: brudu i czystości, ładu i chaosu, podporządkowania i
emancypacji, kontrolowania i odlotu, pisania dla władzy i przeciwko niej
zarazem, korporacyjnego oczekiwania zysków i antykapitalistycznego zadłużenia.
godności i bezwstydu, ciemnoty i wyedukowania.
Autoetnografia musi być - zdaniem autora - wywrotowym pisaniem quasi
eksperymentalnym, bo niepowtarzalnym, nieweryfikowalnym, niefalsyfikowalnym,
odzwierciedlającym ucieleśnienie myśli, doznań, samoświadomości woli, umysłu i
emocji, ustawicznym dogrzebywaniem się czegoś wywrotowego we własnym id, ego i
superego, by przeciwstawić się normatywnej produkcji wiedzy, mimo iż w
humanistyce i naukach społecznych nie rozwija się ona linearnie.
Autoetnograf doświadcza przecież spotkania z czyjąś myślą,
opowiastką pozbawiającą go pewności panowania nad cudzym tekstem i jego
językiem. Ten brak panowania, gdzie język jest czymś dzikim,
nieoswojonym, gdzie znaczenia zmieniają się płynnie jak literki w moim
dyslektycznym mózgu - to istota pisania dyslektycznego: nie panuje
ono, ale stara się żyć w języku, który zawsze jest obcy i którego sens się
wymyka i przeinacza w trakcie pisania/czytania/mówienia/słuchania (s.24).
Poczekamy na autoetnograficzne wyznania i recepcje autorów,
którzy mają mózg dysgraficzny albo dyskalkuliczny, dysfunkcyjny, bo może
powstać nielinearny kolaż dysmetodologiczny, dyseksperymentalny jako koniecznie
nieświadomy, niezamierzony, a dzięki temu nowy, wywrotowy. Co to znaczy?
Szwabowski stawia sobie to pytanie w re-starcie do
książki: Co to znaczy nowe? Kiedy zaczynałem, a kiedy kończyłem? Czy
"nowe" nie zaczyna się nieustannie? Ile naprawdę razy zaczynałem?
Czyż w jednym tekście nie znajduje się wiele tekstów? Czy każde moje odejście
od komputera, a może nawet zastygnięcie, chwilowa dekoncentracja, zamyślenie
nie zaczyna nowego tekstu? Czy nie zlepia się rozsypanych słów w pozorną całość,
która dryfuje, pełna niedopisanych, odciętych linii? (s. 25).
Jak widać, powyższe pytania z partykułą pytajną
"Czy?" są retoryczne, nienaukowe, ale za to autoetnograficzne, toteż
nie uzyskamy na nie odpowiedzi cokolwiek potwierdzającej lub negującej. Ona w ogóle nie
jest nikomu potrzebna, chociaż zapewne autoterapeutycznie pozwala autorowi
wyzwolić się z cierpienia i ekscytacji zarazem z dryfowania pomiędzy tekstami,
myślami zredukowanymi do Bertleby'ego.
Niby przedłożona treść książki Szwabowskiego nie ma odzwierciedlać
jakiejkolwiek rzeczywistości, poza własną, toteż nie ma zamiaru wpływać na
podejmowanie jakiejkolwiek próby zmieniania świata offline czy online, bo jako
samotny "żeglarz po oceanach treści" nie jest w stanie rozwiewać
wszystkich tajemnic tego świata i czynić je dostępnymi "światłu
logicznego, matematycznego rozumu" (s.26). Autor przyznaje, że kiedy
zaczynał pisać swoją książkę, to kierowany nieujawnionymi do końca pragnieniami
"na różnych drogach, gubiąc się, głupiejąc" (s. 28) postanowił
podzielić się tym z nami, by zachęcić czytelników do rozkosznej, wyzwalającej,
coś wytwarzającej a nieskończonej dyskusji.
Absolutnie Szwabowski ma chyba trafne przeświadczenie, że historia Bartleby'ego nie jest znana, a jeśli jest, to zapewne nie cieszy się popularnością wśród polskich pedagogów/ożek (s.29). On sam wykorzystuje ją do tego, by wprowadzić czytelnika w najbardziej istotną, ale i najmniej relewantną tajemnicę bohatera poruszającej go książki.
Jeśli zatem ktokolwiek chce czytać rozprawę
O. Szwabowskiego, to musi najpierw zacząć od tego właśnie opowiadania. Inaczej
nie będzie mógł zrozumieć jego narracji, odniesień także do literatury
naukowej, filozoficznej, a nawet do polityków (tu Korwina-Mikkego - s.75 i n.),
by upiorność interpretacji i tłumaczeń nie usuwała z naszej świadomości
nieuniknioności losu, jaką jest śmierć każdego z nas.
Gdyby ktoś miał problemy z recepcją treści tej książki, to
może wykorzystać rozdział "Budowa maszyny" jako zbiór testów
rysunkowych dla dzieci (wiek nie ma znaczenia), by nadały każdej z maszyn swoją
interpretację, własne skojarzenie. Można też wykorzystać te schematy do egzaminowania
studentów pedagogiki z czegokolwiek, bo przecież nie o wiedzę tu chodzi, tylko o
dające się uchwycić wrażenia np. biografistyka historyczna mogłaby wykorzystać
„maszynę "Grobowiec".
Specjaliści, badacze w standardzie "Gender study"
zapewne dotrą do już nie autoetnograficznej części zatytułowanej "Kryzys
męskości, mniejszości i widmo pedalstwa". Przyznam szczerze, że wolę
jednak książkę Z. Melosika o "Kryzysie męskości", bo dzięki niej zrozumiałem
powody przedziwnych losów niektórych koleżanek czy kolegów, także w akademickim
środowisku.
Ewidentnie druga część książki Szwabowskiego jest zerwaniem z zapowiedzianą autoetnograficzną narracją, co wzbudziło moje głębokie rozczarowanie. Ten styl autonarracji symbolicznie "umarł", ale możemy mieć nadzieję, że jeszcze kiedyś do niego wróci, bo jak pisze w "re-starcie": Śmierć nie jest jednak końcem, ale dopiero początkiem. Jest wyzwoleniem z więzienia. Jest otwarciem, Utrata wszystkiego pozwala wszystko odnaleźć (s. 20).
Rzeczywiście, w tej książce pedagogika umarła. Trzeba ją odnaleźć w innych źródłach. Inna rzecz, czy aby nie rozwija się poboczny nurt, który powinien być uwzględniony przez Z. Kwiecińskiego w jego mapie nurtów pobocznych - prąd "nekrofilnej pedagogiki akademickiej". Proponuję dla powyższej kategorii nazwę - "autoetnograficzna tanatopedagogika". Przeciwwagą może być postpedagogika, która wyrosła z antypedagogiki lub pedagogika pozytywna, kordialna, biofilna.