Kiedy nie
wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Tak długo, jak długo będzie
traktować się w Polsce sferę oświatową jako przedmiot walki politycznej między
partiami politycznymi (władza vs opozycja) oraz między związkami zawodowymi,
tak długo polskie szkolnictwo nie wyjdzie z głębokiej zapaści. Ta zaś ma wymiar
kadrowy i dydaktyczny.
Każdy z ministrów edukacji - z wyjątkiem dwóch
pierwszych, których oddzieliłem od pozostałych (H. Samsonowicz i R. Głebocki) - traktował oświatę
szkolną i pozaszkolną jako polityczną zdobycz, dzięki której można będzie
realizować własne, bo partyjne interesy.
Od kierownictwa śp. Andrzeja Stelmachowskiego po
kolejnych ministrów edukacji utrzymywano kadry nauczycielskie w permanentnym
szachu finansowym. W sferze budżetowej nie chciano dopuścić do tego, by
NAUCZYCIELE jako edukatorzy przyszłych elit społecznych, państwowych,
zawodowych mogli zarabiać godnie i zgodnie z własną profesją. W końcu na
kształceniu i medycynie zna się każdy, więc niby dlaczego mieliby zarabiać
więcej niż policjant, związkowiec ZNP i Solidarności, poseł, senator, strażak,
pielęgniarka, żołnierz, urzędnik, itd., itp.?
Nauczyciel ma być posłusznym wykonawcą dyrektyw
władzy, a jak mu się nie podoba, to wolna droga do... kasy w
hipermarkecie czy - jeśli ma odpowiednie kwalifikacje rynkowe - do własnego
biznesu lub pracy w korporacji. Jeszcze długo nie będziemy mieli edukacji
na poziomie Finlandii, ani Singapuru czy Francji. Trudno zatem, by szkolnictwo
wyższe pozyskiwało przyszłych/potencjalnych Noblistów, bo tym zapewniają
adekwatne wykształcenie poza granicami kraju ich rodzice.
Elity polityczne dbają o elitaryzm kształcenia
własnych dzieci, a nie polskich dzieci. Kogo obchodzi w takim systemie
DOBRO DZIECKA? Kogo obchodzi DOBRO NAUCZYCIELA? Związkowców? nie rozśmieszajcie
mnie taką tezą. Oni traktują swoje role jako trampolinę do świetnie
finansowanych (jawnie i pod stołem) karier politycznych w kraju i w Unii
Europejskiej. Podobnie ministrowie troszczą się o własny sukces partyjny, bo
tylko w ten sposób mogą zapewnić SOBIE godne życie.
Ciężko pracują? Tak. Nie stoją w klasie przed uczniami
czy w sali dydaktycznej przed studentami, nie muszą zabiegać o awans zawodowy
czy naukowy, bo są ponad wszelkimi wymaganiami pracy zawodowej, w ramach której
albo powinni coś wytwarzać, albo komuś służyć swoimi kompetencjami. Teraz nie
muszą. Służbowy kierowca zawiezie ich, członków ich rodzin na zakupy, na
spotkanie partyjne, poselskie, wyborcze, na posiedzenie gremium, które i tak
nic nie znaczy, bo przecież i tak zrealizują to, co wynika z programu partii, a
rzekome konsultacje mają być przykrywką dla pozoranctwa.
Środków budżetowych musi starczyć dla polityków,
wszystkich tych kadr, które zapewnią im trwanie u władzy lub jej odzyskanie. A
NAUCZYCIELE? Niech narzekają, niech się angażują, niech wyczerpują własne siły,
zdrowie i domowy kapitał, by nie czuć się upokorzonymi w relacjach z uczniami,
ich rodzicami, środowiskiem lokalnym. Już przyzwyczaili się do postrzegania ich
z politowaniem, za którym kryje się Schadenfreude tych, którym powiodło się w
życiu, bo nie zostali nauczycielami. Duża część społeczeństwa cieszy się, kiedy
nauczycielom jest gorzej, bo wielu w szkole także doświadczało upokorzeń.
Szkoła wciąż jest jak zakład karny (panoptykon), w
którego celach lekcyjnych zamyka się dzieci na 45 minutowe
lekcje. Sfrustrowani nauczyciele w gorsecie władztwa zakładowego mogą co
najwyżej odegrać monodram, który części z nich ma także sprawić radość i
satysfakcję, ale części dać okazję do odegrania się na dzieciach czy młodzieży
za własny los. "Czarna pedagogika" jest wszędzie - w domu, w szkole,
ale i w sali sejmowej, kiedy możemy obejrzeć, jak bawią się ludzkim losem
posłowie różnych partii.
My już nawet kształcimy przyszłych nauczycieli w
warunkach więziennopoobnych. Jak widzę sale dydaktyczne już nawet nie z lustrem
weneckim w ścianie, ale z typową dla korporacyjnych budynków szybką do
podglądu, to myślę sobie, że jeszcze dłuuuuugo nie wyjdziemy z totalitarnej
pedagogii w polityce oświatowej, kadrowej, architektonicznej i dydaktycznej. W
końcu ktoś i coś dba o to, by nauczyciele nie byli godnie wynagradzani, bo
jeszcze nie daj Boże sami najlepsi absolwenci studiów wyższych garnęliby się do
tej pracy. A tak, to mamy już tysiące niedoborów kadrowych na rynku pracy.
Ci, co zdecydowali się przejść na emeryturę, wrócą,
jak tylko zobaczą, że ta nie pozwoli im na godne cieszenie się "złotą
jesienią" życia. Dorobią do emerytury. Ministrowie, nomenklatura związkowa
nie muszą dorabiać. Oni sami zadbają o siebie dzięki naszym podatkom. W końcu
nauczycielski prekariat nie może być obciążeniem dla interesów partii
władzy.
Przed prawie stu laty Jan Władysław Dawid pisał:
W
żadnym zawodzie człowiek nie ma tak wielkiego znaczenia, jak w zawodzie
nauczycielskim. Architekt może być złym człowiekiem i zbudować dom ładny i
wygodny; inżynier, który przebił tunele, przeprowadził wielkie drogi, pobudował
mosty – mógł być człowiekiem lichym. Już mniej jest to możliwe u lekarza;
zapewne nie chciałby nikt leczyć się u takiego, o którym wiedziałby na pewno,
że jest złym człowiekiem. A już nauczyciel – zły człowiek jest sprzecznością w samym
określeniu, niemożliwością. Nauczyciel taki może tego lub innego czasem
nauczyć, rzeczy oderwanych, przypadkowych, ale pozostanie dla ucznia kimś
obcym, w jego życiu żadnego wpływu nie odegra.