Odniosłem się do części quasi Raportu Lewicy o
Stanie Państwa poświęconej edukacji, a raczej polityce oświatowej
ministrów edukacji od 2016 roku, toteż spojrzałem jeszcze na
"diagnozę" polityki resortów dotyczącej nauki i szkolnictwa wyższego,
o której pisze
dr inż. Marcin Kulasek.
Jak
przystało na lewicowego przedstawiciela szkolnictwa wyższego kolejna opinia (IMO) - mająca świadczyć o raporcie - nie ma z tym nic wspólnego. Autor zaczyna od informacji o
pogłębianiu przez sprawujących władzę nierówności między uczelniami. Dzieje się
to na skutek ustanowienia 10 uczelni badawczych i kolejnych 10 aspirujących do
tej kategorii uniwersytetów i politechnik. To sprawiło, że pozostałe uczelnie
nie otrzymały dodatkowego finansowania na swoją działalność, by mogły rywalizować z akademicką elitą.
Jednak
pan doktor inżynier wprowadza w błąd opinię publiczną, bowiem wszystkie
uczelnie mogły przystąpić do konkursu i przedstawić swój kapitał ludzki,
naukowy, twórczy, by otrzymać dodatkowy zastrzyk pieniędzy z budżetu państwa, nie na rozwarstwienie akademickie, tylko na włączenie się do krajowej rywalizacji. Pan M. Kulasek wolałby, żeby dodatkowe środki dać wszystkim
szkołom wyższym po równo, jak w socjalizmie, w PRL, bo przecież żadne
środowisko akademickie nie powinno być lepsze, bardziej pracowite, zaangażowane
w badania naukowe i upowszechnianie ich wyników.
Kiedy
pisze:
Fetyszyzacja
umiędzynarodowienia dorobku i badań nie skutkuje wzrostem znaczenia polskiej
nauki na świecie. Polskie uczelnie nie zyskują w międzynarodowych
rankingach (...), [s.76]
to tym samym oznajmia, że najlepiej utrzymywać zdegenerowane przez politykę lewicy w okresie PRL szkolnictwo wyższe, by żaden z instytutów, żadna z dyscyplin naukowych w III RP nie ośmielały się wychylać ze swoimi osiągnięciami i konkurować nimi w świecie.
Wiemy, że wzrost znaczenia polskiej nauki na arenie międzynarodowej wymaga odrobienia kilkudziesięcioletnich strat, jakich doznała polska nauka - najpierw w wyniku wymordowania części elit polskich przez Niemców, a potem w okresie stalinowskim.
W XXI wieku nauka wymaga coraz większych nakładów na badania i modernizację akademickiej infrastruktury naukowej, dostępu do nowych, bardziej zaawansowanych technologii, dalszego kształcenia polskich kadr poza granicami kraju, jak czynią to potentaci światowej gospodarki w krajach Azji. Polak potrafi. Tylko potrzebuje trochę czasu i dokapitalizowania laboratoriów oraz godnego wynagradzania naukowców.
Zabawnie
brzmi niczym niepoparte stwierdzenie M. Kulaska, iż:
(...) wielu
rektorów i dziekanów padło w ostatnich miesiącach ofiarą nieuczciwości
drapieżnych wydawnictw otwartego dostępu. W ten sposób w imię walki o wysoką
liczbę punktów polscy podatnicy finansują funkcjonowanie podmiotów
publikujących słabe opracowania na masową skalę. [s.76]
Jak
są tacy ignoranci w togach rektorskich czy dziekańskich,o których ogólnikowo pisze lewicowy doktor inżynier, to niech szybko
podadzą się do dymisji. Nie ma ich wśród rektorów czy dziekanów najlepszych
polskich uczelni. Natomiast zasiadają w senatach szkół wyższych, które Lewica
chciałaby dofinansować. Za co? Za głupotę? Za nieumiejętność odróżniania
czasopism naukowych od pseudonaukowych? Za pasożytowanie, bierność?
Zdaniem
autora tej publikacji w szkolnictwie wyższym zamiast podwyżek jest polityka.
Jak komunikuje: Po objęciu połączonego resortu edukacji i nauki przez
Przemysława Czarnka obserwujemy dodatkowy niebezpieczny trend: próbę
ideologizacji nauki i ingerencji w niezależność uniwersytetów.
Brzmi to zabawnie, bo akurat na to samo narzeka wspomniany przez niego minister, czyli na ideologizację nauki (neomarksizm, anarchizm, neofaszyzm itp.) w uniwersytetach, szczególnie w dziedzinie nauk humanistycznych i społecznych.
Nie ulega jednak wątpliwości i trafności sądu tego publicysty, że w szkolnictwie wyższym nie ma istotnych podwyżek płac. O wyższe płace muszą zabiegać w konkursach grantowych. Być może ma rację twierdząc, że minister daje "swoim", a pomija "obcych". Jeśli tak, to konstatacja ta dotyczy ministrów wszystkich formacji politycznych.
Powyższe doświadczenie przenika do zarządzania budżetem nie tylko z polityki i administracji państwowej, ale z samych szkół wyższych. Kim byli, są i będą ministrowie zajmujący się szkolnictwem wyższym i nauką? Nauczycielami akademickimi. Niektórzy byli nawet rektorami uczelni czy utytułowanymi profesorami. Czyżby nagle stracili poczucie wspólnoty?
W wielu, a może i
większości uniwersytetów czy politechnik jest tak, że jak ktoś zostaje
rektorem, to najlepiej ma w tej uczelni jej/jego wydział, instytut, kadra naukowa
i administracyjna. Czyż nie? Czyż nie po to też idzie się do władzy? Ryba psuje się od głowy?
Takiej
biedy w szkolnictwie wyższym, jak za rządów SLD/PSL, nie zamierza ów autor
nawet wspomnieć, a szkoda, bo czasami warto uderzyć się w pierś po lewej
stronie.
Zgadzam
się z M. Kulaskiem, że w uczelniach ma miejsce (...) niezdrowa presja
punktowo-grantowa ze strony władz uczelni. Satysfakcję i prestiż zawodu
zastąpiła walka o przetrwanie zarówno w wymiarze badawczym, jak i
dydaktycznym.
Czy jednak nie ma ona częściowego sensu w sytuacji, gdy w uniwersytetach i politechnikach zatrudnia się ponad tysiąc nauczycieli akademickich, spośród których nauką zajmuje się zaledwie 10-20 proc. a pozostali pasożytują na ich osiągnięciach naukowych? W jaki sposób zatem egzekwować od naukowców realizację zadań naukowych, a nie tylko dydaktycznych i organizacyjnych?
Jednak to
środowisko akademickie, głosem swoich kadr kierowniczych od pierwszej dekady tego wieku, żądało od resortu nauki i szkolnictwa wyższego, by wprowadziło wreszcie
jakieś mechanizmy ewaluacji, różnicowania stanowisk pracy, a tym samym
ponoszenia odpowiedzialności za jej wykonywanie.
Popieram rekomendację tego autora, by:
"W wyniku trwającej pandemii koronawirusa COVID-19 (...) ogłosić pełną abolicję przy ewaluacji jakości działalności naukowej za lata 2020-2021 [s. 78].
Wprawdzie ograniczenia w wyniku
koronawirusa były dotkliwe, ale odsłoniły też wiele zalet i przyspieszyły
zmiany, które są konieczne w procesie kształcenia i administrowania uczelniami.
Zdecydowanie polepszyły się warunki udziału naukowców w światowych kongresach,
krajowych konferencjach, seminariach, gdyż te były dla nich bardziej dostępne, tańsze, a niewiele kosztujące organizatorów.
Postulat
zwiększenia nakładów na badania i rozwój do co najmniej 3%PKB jest jak
najbardziej słuszny. Na miejscu tej formacji rekomendowałby jednak wyższy
poziom środków na szkolnictwo wyższe i osób publikujących tego typu IMO.
Po 1989 r. polska nauka stała się przysłowiowym kwiatkiem do kożucha lub ciekawostką dla krajowej klasy politycznej. Na przestrzeni 32 lat istnienia III RP niewiele się w tym przedmiocie zmieniło, jak dobrze sądzę. Nakłady na szkolnictwo wyższe i polską naukę od całkiem niedawna zresztą wynoszą raptem 1,3 % PKB/10 mld USD wraz z funduszami strukturalnymi UE, czyli bardzo niewiele na tle innych państw UE, Europy czy globu. W Krajowym Planie Odbudowy wydatki na szkolnictwo wyższe i naukę stanowią circa 1 % tamtejszych środków, czyli odwrotnie niż w krajach wiodących w UE. Bez przeznaczenia naprawdę wielkich funduszy na rozwój polskiej nauki będziemy mieli do czynienia ze stopniową marginalizacją i zamieraniem sektora wiedzy ogółem nad Wisłą. Widoczne jest to w nieszczęsnym KPO, gdzie niewiele miejsca poświęcono nauce. Niemniej wydatki rzędu 3 % PKB na polską naukę przy obecnej klasie politycznej wydają się mało realne. Tak jak bajdy o Międzynarodowej Akademii Kopernikańskiej, której powołanie zaplanowano na 19 lutego 2023 r. w 550 rocznice urodzin wielkiego polskiego uczonego. MAK ma w przeciągu 20 lat dorównać takim instytucjom naukowym globu, jak Narodowy Ośrodek Badań Naukowych we Francji, czy Towarzystwo Maxa Plancka w RFN przy budżecie rzędu 14 mln zł. rocznie plus circa 70 mln zł. w udziałach spółek Skarbu Państwa. Pomijam już tu inflacje, gigantyczny dług finansów publicznych, czy deficyt budżetu, ale jak można kreować takie bzdury w przestrzeni publicznej? To jest obraza dla rozumu i inteligencji każdego przyzwoitego człowieka nad Wisłą.
OdpowiedzUsuń