28 lutego 2017

Z SHUS-em pedagogicznym kłusem



Wesołe jest życie staruszka
Wesołe jak piosnka jest ta
Gdzie stąpnie, zakwita mu dróżka
I świat doń się śmieje: ha ha
Gdzie stąpnie, zakwita mu dróżka
I świat doń się śmieje: ha ha
(...)

śpiewał przed laty Wiesław Michnikowski w Kabarecie Starszych Panów. Tymczasem prof.dr hab.Barbara Kromolicka - pedagog społeczna, b. dziekan Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego - powołała do życia Stowarzyszenie Absolwentów, Pracowników i Przyjaciół Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego "RAZEM" w Szczecinie, w ramach którego studenci, absolwenci, pracownicy, przyjaciele i spolegliwi opiekunowie wyszli naprzeciw osobom starszym, by uczynić ich świat wciąż aktywnym, pełnym życia i osobistej radości.

Wspólnie z członkami szczecińskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Gerontologicznego, Radą ds. Seniorów przy Prezydencie Miasta Szczecin, Uniwersytetem Trzeciego Wieku stworzyli nową koncepcję szusowania w życie. SHUS bowiem jest skrótem nazwy własnej Szczecińskiego Humanistycznego Uniwersytetu Seniora, który stał się zupełnie nową formą współpracy Uniwersytetu z działającymi na rzecz osób starszych organizacjami pozarządowymi, społecznymi, klubami seniora itp.

Wspólnie z Szczecińskim Humanistycznym Uniwersytetem Młodych stworzyli projekt 'RAZEM DLA SENIORA", który jest finansowany ze środków Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej w ramach Rządowego Programu na rzecz Aktywności Społecznej Osób Starszych, który został zapoczątkowany w 2014 r. i będzie realizowany do 2020 r. To nie jest tylko kwestia powszechnie już praktykowanego w szkolnictwie wyższym UTW - Uniwersytetu Trzeciego Wieku- ale coś znacznie szerszego, bowiem nie chodzi tu tylko i wyłącznie czy przede wszystkim stwarzanie osobom starszym okazji do spotkań z nauką przez otwarte dla nich wykłady uczonych różnych dziedzin i dyscyplin.

Celem SHUS-u jest wielostronna aktywizacja osób starszych, stymulowanie ich integralnego rozwoju osobowego, by mogli radzić sobie z codziennymi problemami egzystencjalnymi w ponowoczesnym świecie, często przecież im nieprzyjaznym, nieprzychylnym czy niezrozumiałym ze względu na dynamicznie zmieniające się technologie. SHUS-ując z młodymi pedagogami,specjalistami z zakresu geragogiki, gerontologii czy pracy socjalnej są włączani do systemu ustawicznego uczenia się dla siebie i z myślą o innych, często znajdujących się w trudniejszej sytuacji sąsiadach czy bliskich im osobach.

Wolontariat ma tu dwoisty wymiar i zakres oraz wielopokoleniową strukturę działania, dzięki czemu także młode pokolenie uzyskuje mentorskie wsparcie ze strony osób starszych nie oczekujących przecież jakiejkolwiek gratyfikacji materialnej czy symbolicznej. Tu ma miejsce wzajemna wymiana doświadczeń, dzielenie się wrażliwością, duchowym bogactwem, a jeśli jest też takie oczekiwanie, to i konkretna wiedzą czy umiejętnościami.

Wykłady SHUS są tak intrygujące, że przychodzi na nie kilkaset starszych osób. Przykładowo:

- dr hab. Anna Murawska, prof. US - "Nadzieja matką głupich - spory wokół nadziei";

- prof. dr hab. Zdzisław Kroplewski - "Dojrzałość: osobowość, religijność";

- dr hab. Agnieszka Chlebowska, prof. US - "Czy kobieta jest człowiekiem? - dziewiętnastowieczny dyskurs na temat nierówności płci";

- prof. dr hab. Mirosław Rutkowski - " Co to jest tolerancja?" itd. itd.

Seniorzy mogą też korzystać z form warsztatowych, w trakcie których mają możliwość doświadczania i praktykowania i twórczości, "podróżowania w czasie", pogłębiania międzypokoleniowej świadomości związanej z prawami człowieka, doskonalenia sztuki pomagania innym czy czerpania z potencjału młodych lub ofiarowania im własnego kapitału społecznego czy intelektualnego.


Także na Wydziale Humanistycznym prof. Barbara Kromolicka wraz z dr Beatą Bugajską utworzyły Zachodniopomorskie Forum Liderów UTW, w ramach którego wzmacniają swoje inicjatywy społeczne regionalne Uniwersytety Trzeciego Wieku w całym województwie, a jest ich już łącznie ze stowarzyszeniami UTW aż 27. To przy nich działają zespoły zainteresowań jak grupy teatralne, turystyczno-krajoznawcze, fotograficzne, filologiczne, informatyczne, kultury fizycznej (gimnastyka rozciągająca i rekreacyjna, Nordic Walking, Pilates/Zumba), rękodzielnicze, ceramiczne, wikliniarskie, kulinarne, muzyczne, filmowe, brydżowe, kosmetologiczne, zielarskie itp.

Troska o własne zdrowie, wzbogacanie kulturowe, rozwijanie własnych pasji i rozwój zainteresowań czynią osoby starsze radosnymi, spełniającymi się w sposób aktywny w codziennym życiu. Dla chętnych organizowane są Turnusy Aktywizacji Seniorów, w trakcie których mogą nauczyć się tego, jak stać się liderem i mentorem w lokalnym środowisku życia, by w nim organizować osobom z grupy wiekowej 60+ zajęcia, inicjować powołanie do życia klubów, kół, sekcji czy innych form organizacyjnych sprzyjających ich aktywizacji i integracji społecznej.

Nie ma się co dziwić, że Wydział Humanistyczny Uniwersytetu Szczecińskiego jest oblegany przez kandydatów na studia, bo wielu młodych może tu spotkać się także ze swoimi bliskim, sąsiadami czy ich przyszłymi współtwórcami środowiska społecznej aktywizacji. W trakcie studiów pedagogicznych wielu studentów pędzi z SHUS-em pedagogicznym kłusem do celu, jakim jest uzyskanie autentycznych kompetencji profesjonalnych i społecznych. Po takich spotkaniach mogą sobie nucić:

Wesołe jest życie staruszka
Gdzie spojrzy, tam bóstwo co krok
Tu biuścik zachwyci, tam nóżka
bo nie ten, bo nie ten już wzrok
Tu biuścik zachwyci, tam nóżka
bo nie ten, bo nie ten już wzrok




27 lutego 2017

Dekalog BELFRA

Pan Michał Augustyn, który ma w swoim doświadczeniu zawodowym także pracę w szkołach publicznych, tak się zdenerwował rozchwianiem morale koleżanek i kolegów z pracy, że postanowił upomnieć się o minimum kultury nauczycielskiej. Nadał swojemu przesłaniu miano "Dekalogu Belfra" i - jak dodaje - sam go stosował w swoim życiu zawodowym. Prowadzi własny blog, w którym od czasu do czasu zamieszcza własne refleksje, komentarze, własne teksty piosenek i wiersze.

W wyniku prowadzonej od dłuższego czasu korespondencji z autorem utwierdziłem się przekonaniu, że nie jest tak źle z naszymi nauczycielami, skoro sami sobie wyznaczają imperatyw społeczno-moralny. Pan Michał Augustyn nie jest ani jedyny, ani pierwszy, a jednak - jako rodzic - słusznie oczekuje od nauczycieli zaangażowanego profesjonalizmu, bez względu na warunki pracy. Belfer - jak twierdzi - ma zawsze być belfrem. W każdych okolicznościach.

Dekalog Belfra:


1. Wiem, co robię, po co, jak i kiedy. Jestem belfrem świadomym każdego celu założonego przez podstawę programową, wpisanego do programu nauczania i przygotowanego przez ze mnie planu wynikowego.

2. Dydaktyka i pedagogika to moje religie. Znam ich święte księgi i wielkich teologów. Jestem ich skromnym kapłanem; korzystającym z wielkiego dorobku tych, którzy wiedzieli jak uczyć i wychowywać.

3. Lekcja jest święta. Mam ją zaplanowaną w każdym detalu. Nawet jeżeli pozwalam sobie i uczniom na improwizację, w każdej chwili mogę wrócić do schematu, który mnie nie więzi, ale umożliwia realizację celów, o jakich nie zapominam nigdy.

4. Bez względu na to, jaką relację wybiorę: czy jestem bardziej trenerem, czy członkiem „Stowarzyszenia umarłych poetów”, ja odpowiadam za realizację celu; przed uczniem, rodzicem, sobą samym, swoim przełożonym i całą globalną społecznością szkolną.

5. Będąc podmiotem, permanentnie samodoskonalącym się, świadomym siebie i świata poza mną, wiem, że moją rolą jest służba uczniowi; w tym sensie jestem tylko instrumentem - godzę się z tym.

6. Ciągle sprawdzam, czy osiągnąłem założone cele; porażki rozkładam na czynniki pierwsze, szukając ich racjonalnych wytłumaczeń i nie godzę się z nimi łatwo; zostałem powołany do zwycięskich krucjat, a nie rozpamiętywania klęsk.

7. Nie wolno mi uczyć i wychowywać do miałkości, brzydoty, ignorancji i zła. Realizując postawione przede mną cele, pamiętam, że służę uniwersalnym wartościom: wiedzy, dobru i pięknu.

8. Powierzając mi wychowanie i wykształcenie dzieci, dano mi wielką władzę; nie przepełnia mnie strach płynący z obawy, jak wiele mogę popsuć; jestem uskrzydlony wizją tego, jak wiele mogę dokonać; pamiętam zawsze, że delikatne są skrzydła uczniów moich, woskiem sklejone i nie zabieram ich w loty zbyt blisko Słońca.

9. Buduję mosty między dyscyplinami, szukam komplementarności, wiem, że nauczany przeze mnie przedmiot jest tylko jednym z wielu; nie wolno mi przyzwyczaić ucznia do fragmentarycznego oglądu świata; nie wolno mi pozwolić, by nie rozumiał kontekstu; gdziekolwiek, kiedykolwiek się znajdzie, ma zobaczyć całość, a nie tylko część, która leży w jego zainteresowaniu, którą być może uczynił swoim zawodem i powołaniem.

10. Nie jestem sam dłużej niż chwilę, może dwie. Przy mnie są koledzy, przełożeni, instytucje, uczniowie moi i ich opiekunowie. Realizując założone cele i biorąc za nie odpowiedzialność, nie zapominam o tym, że szkoła nie jest zbiorem samotnych monad; inni członkowie szkolnej społeczności też nie pozwalają mi o tym zapomnieć.


26 lutego 2017

Wędrujący doktorat


W jednym z uniwersytetów został wszczęty przewód doktorski z dyscypliny ujętej przez b. minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbarę Kudrycką w dziedzinie nauk społecznych. Doktorantka intensywnie przygotowywała swoją rozprawę, ale w międzyczasie promotor wszedł w jakiś konflikt społeczny z członkami macierzystej rady wydziału, w wyniku którego odszedł z tej uczelni. Doktorantka wpadła w rozpacz, bo nagle straciła opiekuna.

Polak jednak potrafi wyjść z każdej sytuacji. Jej promotor zatrudnił się w innym uniwersytecie na przeciwległym krańcu kraju i... zamiast wystąpić do poprzedniej rady z wnioskiem o zamknięcie przewodu, zlekceważył ów fakt, by otworzyć w swoim nowym miejscu pracy akademickiej przewód swojej dotychczasowej doktorantki na ten sam temat. Tyle tylko, że już nie podjął się roli promotora, ale uzgodnił ze swoim kolegą, że ten powoła go na recenzenta.

Tak też się stało. Kobieta dokończyła swoją dysertację na ten sam temat, tyle że już w innym uniwersytecie i ją szczęśliwie obroniła. Nauka na tym nie straciła. Pojawił się jednak dylemat natury formalno-prawnej. Jakże to ta sama osoba mogła obronić pracę doktorską na ten sam temat, który został przecież przyjęty przez jedną radę wydziału i z wskazaniem na konkretnego profesora, a podjęty już w innej uczelni przy nieprzypadkowej zamianie ról?

Każdy wszczęty przewód doktorski powinien zostać zamknięty, jeżeli promotor rezygnuje z opieki w danej jednostce akademickiej. Można rzecz jasna podjąć go ponownie, ale nie w tak pokrętny sposób.

No cóż, nie mówmy o upadku etosu nauczycieli akademickich, tylko o jego braku u części z nich. Takich niegodnych uniwersytetu czy akademii i postaci jest więcej. Ostatnio spotkałem się z analizą rozprawy doktorskiej, której autor nie tylko dokonał ordynarnego plagiatu, ale podał zarazem fałszywe informacje w rozdziale metodologicznym o rzekomo przeprowadzonej kwerendzie literatury w instytucji, która w ogóle w ogóle nie istniała pod wskazaną przez niego nazwą.

Coraz częściej zastanawiam się, czy aby w "wyścigu szczurów" po stopień lub tytuł naukowy nie biorą udział gracze "fałszywymi kartami", mali oszuści, cwaniacy, którzy obronili prace doktorskie na określony temat, a potem zmienili lekko tytuł i już w kilka lat później złożyli wniosek o habilitację?

Czy rady wydziałów są rzeczywiście odporne na te matactwa, krętactwo, fałszerstwa, kumoterstwo, pseudonaukowe sitwy? Jak to jest możliwe, że ktoś tak bezceremonialnie i bez zażenowania kradnie czyjąś własność, publikuje książkę bez znajomości źródeł wiedzy na dany temat, popełnia mnóstwo błędów merytorycznych, źle sporządza przypisy a recenzent wydawniczy nie zwraca uwagi na wady konstrukcyjne rozprawy, subiektywizm tez, publicystyczny język, potoczną stylistykę itp.?

Tak, to jest możliwe, gdyż w uniwersytetach, akademiach a szczególnie w państwowych i prywatnych Wyższych Szkołach Zawodowych pracują także - choć na szczęście w mniejszości - doktorzy, doktorzy habilitowani i profesorowie, którzy własne stopnie czy tytuł naukowy uzyskali w pokrętny sposób. Czym zatem mają promieniować na innych, jak nie właśnie reprodukcją matactw?

25 lutego 2017

Co się dzieje w szkolnych świetlicomatach?




Wchodzę do szkoły podstawowej, by odebrać dziecko ze świetlicy - pisze jeden z rodziców - a tam totalny chaos. W małym pomieszczeniu przebywa czterdziestka dzieci w różnym wieku, z różnych klas, które słuchają piosenek z gatunku disco polo. Ta tandeta rozbrzmiewa z taką siłą, a teksty są tak prymitywne, że aż dziwię się, kto na to pozwala?!

Czyżby już tak nisko upadła kultura kształcenia i wychowania? Czy rzeczywiście opiekujący się dziećmi strażnicy szkolni - bo trudno nazwać ich pedagogami - uwierzyli Jackowi Kurskiemu, że warto promować w szkołach ten prymitywizm pseudoartystyczny? Można im jeszcze puścić Marylkę Rodowicz, bo jest jak w PRL - na topie. Dzieci utworzą w parach wozy kolorowe i pojadą szkolnymi korytarzami ... .

To nie ma już w szkołach publicznych nauczycieli, którzy mieliby profesjonalne przygotowanie do pracy właśnie w tego typu przytułkach, przechowalniach, poczekalniach szkolnych? Trzeba włączać im taką tandetę, by powtarzały bezmyślnie "majteczki w kropeczki itd." ciesząc się i głupkowato radując z tego faktu?

Zaraz ktoś napisze, że to wszystko jest winą rządów Platformy Obywatelskiej i PSL. Owszem, JEST, bo to ministrzyca J. Kluzik-Rostowska utrzymała w szkołach publicznych "karciane godziny", czyli zezwoliła na to, by każdy nauczyciel, któremu brakuje kilku godzin do pensum, dorabiał je w świetlicy, a reszta godzin przypadła pozostałym w ramach "godzin karcianych".

Rzecz jasna, nazwa tego pseudopedagogicznego rozwiązania pochodziła od nowelizacji Karty nauczyciela, stąd "godziny karciane", ale życie dopisało ich drugie znaczenie, a mianowicie "granie z dziećmi fałszywymi kartami" (to za Januszem Korczakiem). Czym bowiem jest, jak nie szulerstwem, zobowiązywanie matematyków, geografów czy polonistów do tego, by sprawowali w szkolnych świetlicach rolę niekompetentnych dozorców?

Godziny karciane stały się okazją do wewnątrznauczycielskich rozgrywek, szlemików, ale i blefowania. Przyszły rządy PIS-u i godziny zniknęły, ale problem pozostał. Na wszystkim i na wszystkich trzeba oszczędzać, więc nie ma potrzeby zatrudniania pedagogów o specjalności opiekuńczo-wychowawczej w świetlicach szkolnych. Wystarczy postawić tam kogokolwiek (w sensie statystycznym, z całym szacunkiem dla każdego specjalisty), by pilnował, żeby dzieci i on/ona przetrwały do momentu odbioru osobowej "paczki" z "paczkomatu", czyli świetlicomatu.

24 lutego 2017

Autosocjalizacja dziecka


W literaturze zachodniej znajdujemy koncepcję autosocjalizacji dziecka. Jest ono w niej pojmowane jako „więcej niż” sądzą o nim dorośli wychowawcy. Ci bowiem, zgodnie z tradycyjnym podejściem do wychowania uważają, że mają prawo do traktowania dziecka jako przedmiotu albo partnera oddziaływań pedagogicznych (osobotwórczych).

W modelu autosocjalizacji dzieci są podmiotami we własnej sprawie. Nie są postrzegane jako bierni odbiorcy społecznych i pedagogicznych wpływów, lecz jako osoby wpływające na te procesy dzięki własnej aktywności. Zgodnie z tą koncepcją mogą one być też socjalizowane w republikach dziecięcych, gdzie będą tworzyć swoją społeczność na zasadzie bardzo silnej alternatywy do istniejącego społeczeństwa dorosłych.

Ten model ma w historii swoich prekursorów. W 1917 r. amerykański ksiądz Edward Joseph Flanagan założył w Nebrasce ośrodek dla dzieci, z którym później przeniósł się na wieś, na opuszczoną farmę na zachód od Omacha. Tam też wybudowali kilka domów, a swoje gospodarstwo nazwali „Boys Town”. Przypominało ono wieś, w której dzieci i młodzież utworzyli spośród siebie zarząd wioski i wybrali radę wsi, kierując nią autonomicznie.

Utworzenie tej wspólnoty dziecięcej było wzorem dla powstających republik dziecięcych w Hiszpanii, Kolumbii, Brazylii i in. Jedną z nich założył dla 15 dzieci ksiądz Jesus Silva Mendez w 1956 r. Dzieci utworzyły cyrk dziecięcy, który wkrótce uzyskał sławę międzynarodową.

To do tej republiki przybywały dzieci z całego świata. W ciągu kilku lat ta mała wspólnota dziecięca w mieście Bemposta przekształciła się w miasto dziecięce, a następnie w republikę dziecięcą na północy Galicji, gdzie żyło do końca lat 70. ponad tysiąc dzieci.

Owa republika, do której dołączyło miasto Celanova, tworząc obóz nad Atlantykiem, miała swoją własną kontrolę celną, własne środki płatnicze, własny system szkolny, własny system prawny (sprawiedliwości), własne władze i własny przemysł. W republice obowiązywała następująca struktura polityczna: na jej czele stał prezydent, którym był najczęściej starszy młodzian, sprawujący ten urząd 2 lata. Mógł być nań ponownie wybrany, o ile się o to sam ubiegał.


Cała republika była podzielona na 5 dystryktów, na czele których stał burmistrz. Każdy z nich miał zespół doradców spośród deputowanych, zaś prezydent miał gabinet ministrów. Organem ustawodawczym było otwarte zebranie całej społeczności, w czasie którego każdy nieletni mieszkaniec miał jeden głos. Dorośli nie mieli tu żadnych praw do decydowania o losach dzieci.

Republika utrzymywała się bez państwowych subwencji. Każde dziecko musiało opłacić swój pobyt i każde otrzymywało za swoją pracę wynagrodzenie, i to na tyle wysokie, żeby pozostało mu z niego kieszonkowe, aby mogło żyć w republice bez poczucia biedy. Wszystkie ceny towarów były niskie. Jest to dowód na to, że dzieci i młodzież zdolni są zbudować na bazie solidarności i sprawiedliwości własne społeczeństwo.

W tej republice do rzadkości należały akty kryminalne, prawie wcale nie było osób chorych psychicznie i nie było samobójstw. Dzieci potrzebowały tam dorosłych jako pomocników: jako nauczycieli, doradców finansowych, pracowników. Dorośli nie mieli tylko prawa głosu. Był to zatem model odwrotny od powszechnie występującego na świecie, tradycyjnego, w którym dzieci jeszcze nie bardzo wiedzą, potrafią itp. toteż dorośli rozstrzygają o ich losie. O takich republikach pisze też w swoich rozprawach naukowych Mirosław S. Szymański (b. prof. Uniwersytetu Warszawskiego, a obecnie Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie).
W porównaniu do świata dorosłych dziecko programuje się instynktownie, odkrywając świat i ucząc się niego dzięki temu. Wychowanie jest tutaj rozumiane jako droga od naturalnego do refleksyjnego dysydenctwa, które dzieci same wolą wypróbować i powinny sobie same zorganizować. One dystansują się od dorosłych, korzystając jednak z ich doświadczeń czy wiedzy.

W tym pierwszym przypadku dzieci stają się aktywnymi podmiotami własnych zmian rozwojowych i są kompetentnymi ich aktorami w codziennym życiu. Od połowy lat 70. XX w. pojawiają się w naukach humanistycznych ideologie i teorie autosocjalizacji, które wskazują na dziecko jako kompetentny podmiot w procesie własnego rozwoju.

Odwołują się one do nowej antropologii dziecka w świetle której to, co myślimy o dzieciach, decyduje o naszym teoretycznym i praktyczno-pedagogicznym podejściu do nich. Wyobrażenie dorosłych o dziecku wpływa na to, jak je traktują, jak postrzegają i wychowują dzieci oraz jak się zachowują na co dzień w kontaktach z nimi. Szwedzka psycholog Margaretha Brodén wydała w 1992 r. książkę pod tytułem: Być może to my się mylimy - być może dzieci są kompetentne .

Postrzeganie dziecka jako istoty socjalizującej się stwarza możliwość postrzegania i traktowania dzieci przez dorosłych w sposób otwarty i wyrażający szacunek dla różnic między nimi, dla ich odmienności. Pozwala także dostrzec, że dzieci są w stanie przekazać dorosłym takie informacje zwrotne, które umożliwią im odzyskanie utraconych już kompetencji oraz mogą pomóc w wyzbyciu się tych wzorów postępowania, które są nieefektywne czy nie są akceptowane.

Autosocjalizacyjny typ relacji generuje znacznie więcej, niż tylko przyczynianie się do zaistnienia dialogu pomiędzy dziećmi i dorosłymi. Każdy może dzięki temu odnaleźć własną drogę do celu, choć nie dla wszystkich będzie ona tak samo dobra czy też będzie czymś na wzór „anything goes”.

Centralną zasadą jest tutaj stworzenie przez każdego dla siebie samego i dla wszystkich razem tych samych kryteriów, które pozwolą na ocenę zachowań i ich następstw. Dzisiaj wiemy już dużo lepiej, że dzieci są kompetentne w następującym zakresie:

- potrafią wyznaczać treść i granice swojej integralności,

- są od urodzenia istotami społecznymi,
kompetentnie współpracują, jeśli ze strony dorosłych spotykają się z tą samą formą postępowania niezależnie od tego, czy jest to konstruktywne czy destruktywne dla ich życia,

- przekazują rodzicom werbalne i niewerbalne informacje zwrotne, które są zarazem kompetentnymi wskazówkami o emocjonalnych i egzystencjalnych problemach własnych rodziców.

Historia już dowiodła, że dzieci potrafią same stworzyć społeczność, w której pojawi się autonomiczny system wychowawczy. Dzieci same kreują środowisko swojego życia, które jest odizolowane od dominacji ludzi dorosłych. Dotyczy to takich środowisk, w których to nie dorośli wychowują dzieci, ale dzieci wychowują dzieci.

Tak jest np. w wielodzietnych rodzinach, w których powstaje swoistego rodzaju subwspólnota funkcjonująca na modelu rodzinnym, ale w łagodniejszej postaci. Oto starsze rodzeństwo wychowuje w niej młodsze. W takiej rodzinie następuje redukcja presji autorytetu, pojawia się prawo do sprzeciwu czy praktyka wzajemnego doradztwa i pomocy. Ostatnio jedna ze stacji telewizyjnych wyemitowała problem 21-letniego chłopca, który opiekuje się czworgiem rodzeństwa, gdyż zmarła ich matka, a ojciec poszedł w świat.



23 lutego 2017

Naciągacze czy naukowe startupy?



Komitet Nauk Pedagogicznych PAN otrzymał drogą elektroniczną zaproszenie do publikowania na łamach wskazanych w nim czasopism artykułów naukowych. Dzisiaj, na szczęście każdy może sam zajrzeć na stronę tych periodyków i przekonać się, czy chce lub nie chce publikować na ich łamach swoich rozpraw.

Piszę o tym dlatego, że akademicki świat oszalał na punkcie lokowania artykułów w czasopismach z wysokim Impact Factorem. Tymczasem prof. Konrad Liessmann z Uniwersytetu w Wiedniu krytykuje w swojej rozprawie (Teorie nevzdĕlanosti. Omyly společnosti vĕdĕní, Praha: Academia 2008) ten proceder uważając, że kryteria oceny pracy naukowej nie są jasne. Możliwość wprowadzenia do tego procesu kombinacji zewnętrznych i wewnętrznych ewaluacji nie jest w ogóle klarowna i otwiera szerokie pole do oceniania wg niejasnych kryteriów.

Silnie akcentuje się w szkolnictwie wyższym zewnętrzne finansowanie badań, projektów głównie po to, by odciążyć budżet państwa. Człowiek chętnie czyni to, czego się od niego oczekuje. Jeśli ma więcej publikować, to publikuje, jeśli ma zwiększyć science citation index i journal impact factor, to tak się stanie, a jeśli jeszcze ma zwiększyć w jakikolwiek sposób liczbę zobowiązań projektowych, to też się to zwiększy, kiedy ma wejść do sieci badawczej, to do niej wstąpi a jak ma pozyskać z zewnątrz środki na badanie, to je pozyska, nawet gdyby efekty tego miały pozostać jedynie na papierze.

Dochodzi już do takich paradoksów, że jedni eksperci ocenią innych ekspertów, którzy oceniają jako eksperci. Dawniej określano to mianem interesownej kliki. Kartele cytowań rozstrzygają współcześnie nie tylko o kryteriach swoich członków, ale także o finansowaniu i egzystencji wielu instytucji naukowo-badawczych
. (s. 70)


W związku z tym, że nie mam pewności, zaufania do tego typu ofert, poprosiłem dra Tomasza Huka z Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego o komentarz, gdyż ma większe doświadczenie w pracy z mediami i elektronicznymi czasopismami. Bardzo mu za to w tym miejscu dziękuję, a dzielę się jego analizą, by każdy z zainteresowanych mógł na tej podstawie wyciągnąć wnioski dla siebie, bez jakichkolwiek zobowiązań czy gwarancji.

Najpierw przytaczam tekst zaproszenia:

We introduce ourselves as European Journals of Education Studies, a specialized group of Open Access publications dedicated to provide an auspicious scientific environment for the exchange of information between academic researchers and scholars belonging to different educational organization all over the world. Our publishing house, Open Access Publishing Group is located in Bucharest, Romania, European Union.

Our journals are focused to Education area of research and its connected disciplines and are covering numerous research topics including Physical Education, Sport Sciences, Special Needs Education, English and other Foreign Language Teaching, Open Education and E-learning, Alternative Education. A newer group of journals are dedicated to Social Sciences studies, Economic and Financial research and Management and Marketing studies. Our journals:

Education journals:

European Journal of Education Studies
European Journal of Physical Education and Sport Science
European Journal of Foreign Language Teaching
European Journal of English Language Teaching
European Journal of Special Education Research
European Journal of Alternative Education Studies
European Journal of Open Education and E-learning Studies

Social Sciences journals:

European Journal of Social Sciences Studies
European Journal of Economic and Financial Research
European Journal of Management and Marketing Studies

A few real reasons that could convince you to publish your research work with us:
- a wide choice of specialized journals aimed to investigate various aspects of the educational process respectively social science research;
- the author(s) retain(s) the copyright of the research work;
- multiple language publishing: English, Italian, Spanish, Portuguese, Romanian;
- a competent advisory team ready to provide an effective and impartial reviewing process;
- no page, graphic content or authors inferior or superior limit;
- high quality formatting and proofreading output;
- article level metrics and statistics with instant indexing on Academia.edu, and Calameo;
- indexing on prestigious international academic social networks (Academia.edu, Mendeley, Zotero), database engines (Base, Data Cite, BibSonomy, etc.) and specialized educational on line libraries (Eric, Erin, etc.)
- a really low level processing charge.

A teraz cytuję opinię młodego uczonego:

PLUSY:
1) wszystkie wymienione czasopisma należą do jednej rumuńskiej organizacji

2) za publikację płaci się w dolarach – 30 USD – to niewiele + 600-1000 zł za profesjonalne tłumaczenie (to już w Polsce)

3) W redakcji jednego z czasopism „European Journal of Education Studies” jest nasza polska profesor Pani Borowska-Beszta, więc pewnie wie dużo więcej na temat Wydawcy. Może jednak warto im zaufać.

4) Pozytywne jest, że wysyłają certyfikat potwierdzający przyjęcie artykułu do druku – bardzo łądnie wygląda na zdjęciach.

5) Czasopisma są indeksowane we wszystkich możliwych darmowych wykazach, np. google scholar – ale tym może się pochwalić większość czasopism publikujących artykuły online oraz ERIH PLUS – tam są wszystkie czasopisma, wystarczyło się tylko zgłosić czasopismo – bez weryfikacji.

6)Czasopisma są dostępne online – i to jest duży plus, ponieważ zwiększa się dostępność np. artykułów polskich autorów, możemy być bardziej rozpoznawalni oraz podnosi się nasz indeks – H, cytowalność.

MINUSY:

1) W ciągu roku wydają 12 numerów (ok. 10 artykułów w każdym) – zastanawiająca jest jakość artykułów. Przypuszczam, że czas oczekiwania na publikację jest krótki. – to dotyczy tylko „European Journal of Education Studies”. Pozostałe czasopisma z listy opublikowały średnio 4 numery od czasu powstania – artykułów jest tam niewiele.

2)Czasopisma nie są indeksowane w Web of Science oraz w Scopusie.

3)Czasopisma nie są na naszych listach ABC MNiSW, a więc publikujący tam mogą liczyć jedynie na 5 pkt.

4)Z analizy archiwum wynika, że większość czasopism rozpoczęła swoją działalność w 2016 roku (niektóre w 2015).

5)Wszystkie czasopisma są tylko w wersji online.

6) Zdaje się, że wielu autorów artykułów pochodzi z Bliskiego Wschodu – ciekawe ilu rumuńskich naukowców tam publikuje? Polaków nie znalazłem.

7) Jest tylko 7 recenzentów – to trochę mało. Średnio w kwartalnikach jest minimum 10 recenzentów – a tu w miesięczniku jest ich 7. Wszyscy pochodzą z Indii, Wietnamu, Nigerii lub Turcji.


Podsumowując: Rumuni raczkują ze swoimi czasopismami i chcą na nas trochę zarobić. Z drugiej strony w dzisiejszych czasach normą staje się, że autorzy wnoszą opłaty za publikację w czasopismach. Zdaje się, że wyjątkiem są tu polskie czasopisma, które najczęściej nie pobierają opłat za publikację.
Nie można jednoznacznie stwierdzić, że zaproponowane czasopisma są złe, ponieważ w radzie redakcyjnej są naukowcy z afiliacją różnych uniwersytetów.


22 lutego 2017

Niech się wstydzi ten, kto widzi?


Sieć obiegła informacja, że minister edukacji Anna Zalewska odmawia ujawnienia nazwisk autorów podstawy programowej kształcenia ogólnego i wychowania przedszkolnego. Dla mnie nie jest to nowość, bo manipulacje są tu na porządku dziennym. Pamiętam, jak minister Katarzyna Hall ujawniała nazwiska swoich ekspertów. Nie było to dla nich komfortowe, ale musieli zderzyć się z oporem i pochwałami.

Nie tylko naukowcy, ale przede wszystkim nauczyciele powinni wiedzieć, kim są twórcy zmienionych urzędowo dokumentów, które normują wiele kwestii - nie tylko dotyczących treści kształcenia, organizacji i planów zajęć, ale i wymaganych kwalifikacji od nauczycieli mających realizować owe treści. Czyżby kryło się za tym wszystkim lobby wydawnicze?

Jeszcze w poniedziałek z datą 20 lutego 2017 r. Dyrektor Departamentu Podręczników, Programów i Innowacji - Alina Teresa Sarnecka pisała do jednego z obywateli:

Szanowny Panie, w związku z Pana wnioskiem z dnia ... informuję, że w zakresie żądanych we wniosku informacji dotyczących pełnej listy ekspertów wg. poszczególnych zespołów prowadzących prace nad podstawami programowymi zostanie wydana decyzja.

Tymczasem decyzja została podjęta - jak widać na powyższym skanie - w dn. 8 lutego 2017 r. Czyżby była antydatowana, czy pani Dyrektor jej nie znała?

PIS powinien być ostrożny, skoro okazało się, że ponoć na skutek lobbingu czarnego biznesu można w Polsce od 1 stycznia 2017 r. wycinać drzewa na terenach prywatnych. Minister J. Szyszko został już upomniany przez prezesa swojej partii Jarosława Kaczyńskiego, ale przecież to nie on - jak się okazuje - miał w tym biznesie interes.

Zapewne za kilka lat dowiemy się, po powołaniu do życia kolejnej Śledczej Komisji Sejmowej, kto tak naprawdę zarobił na tej wycince i dlaczego nikt tego nie zablokował w imię prawa i sprawiedliwości?

A może ta wycinka drzew wiąże się z lobby wydawniczym, które potrzebuje taniego surowca do drukowania uzgodnionych już w MEN z autorami podręczników szkolnych do nowych podstaw programowych? Czyżbyśmy mieli kolejną aferę? Czy może jednak nie ma tu żadnych powiązań między lobbującymi w MEN wydawcami a curriculum?

Czy istnieje jeszcze w tym kraju prawo o dostępie do informacji publicznej, czy zostało już zawieszone w tajemniczych okolicznościach? Jaki ma interes minister edukacji w tym, by uczynić tajną listę autorów podstaw programowych w sytuacji, gdy w innej centralnej instytucji, której jestem członkiem, każdy obywatel, "z ulicy" może wejść i zażądać danych o tym, kto recenzował, kto wydał opinię itd.?! Wstyd mi za ministerstwo, bo to świadczy o tym, że ktoś w tym resorcie "kręci lody".

Prawdziwa cnota, krytyk się nie boi? Kto stracił cnotę na współpracy z MEN, niech się nie wstydzi? W końcu pani minister stwierdziła, że zapłaciła honoraria, a i tak ktoś inny napisał owe podstawy. Tylko kto?

20 lutego 2017

Akademicka wiarygodność

Wreszcie, po ponad rocznym przygotowaniu, ukazała się pod redakcją Jacka Piekarskiego i Danuty Urbaniak-Zając rozprawa pt. Wiarygodność akademicka w edukacyjnych praktykach (UŁ 2016), której autorzy ustosunkowują się do kwestii wiarygodności w kształceniu akademickim i prowadzeniu badań naukowych.

Taka kwestia nie mogłaby pojawić się sto lat temu. Podejmowana przez każdego naukowca aktywność badawcza i dydaktyczna musiała spełniać kryterium prawdy, gdyż w przeciwnym razie nie mogła być określana mianem naukowej. Kiedy 40 lat temu studiowałem metodologię nauk pedagogicznych, o wiarygodności pedagogiki jako nauki miało stanowić jej zakorzenienie w paradygmacie badań empirycznych, ilościowych, zaś każda próba czy wyłączność odwoływania się do metod badań filozoficznych czy też badań jakościowych (np. biograficznych) nauk społecznych sprowadzana była do pejoratywnego stygmatu – jaki im nadawano - spekulatywizmu, czyli w ówczesnym rozumieniu - pseudonauki.

Wszystkie rozprawy z filozofii wychowania i kształcenia, których autorem był mój Mistrz – prof. Karol Kotłowski traktowane były z niebywałą arogancją przez ówczesne elity władzy naukowej (członków i recenzentów Centralnej Komisji) w kategoriach pseudonauki, wiedzy spekulatywnej, pogardliwie określanej mianem „kotłowszczyzny”. O publikacjach innych autorów np. Bogdana Suchodolskiego - neopozytywiści powiadali "suchodolszczyzna".

Wyniki badań empirycznych ówczesnych cenzorów naukowości, głównie bazujących w badaniach na sondażu diagnostycznym, dawno są już w koszu na śmieci i - jeśli w ogóle kogoś interesują - to co najwyżej historyków wydarzeń oświatowych czy akademickich. Tymczasem rozprawy z filozofii kształcenia, wychowania czy z komparatystyki idei np. Sergiusza Hessena, Andrzeja Niesiołowskiego, Mieczysława Ziemnowicza, Zygmunta Mysłakowskiego, Bogdana Nawroczyńskiego, Aleksandra Kamińskiego, Heleny Radlińskiej, Stefana Kunowskiego. Karola Wojtyły, Ryszarda Wroczyńskiego, Czesława Kupisiewicza, Wincentego Okonia, Romana Schulza, Romany Miller, Kazimierza Sośnickiego itd., itd. wciąż są aktualne i wykorzystywane do konstruowania różnych modeli badawczych czy studiów hermeneutycznych.

Być może potrzebny był okres wyrównywania strat, jakie poniosła polska pedagogika w wyniku panującej w okresie totalitaryzmu ortodoksji ideologicznej i metodologicznej oraz odzyskiwania pól wolności ku prawu do rozwiązywaniu problemów naukowych różnymi metodami badań, w każdym z powszechnie już nam dostępnych paradygmatach poznawczych. W swoich rozprawach wielokrotnie dawałem wyraz temu, jak nienaukowymi metodami i z opresją istniejącej cenzury usiłowano zniszczyć polską kulturę naukowych dociekań i diagnoz.

Minione 27-lecie wolności jest w tym sensie zupełnie innym okresem czasu, który sprzyja odchodzeniu od kłamstwa, eliminowaniu „białych plam” w historii wychowania i oświaty czy przyspieszonemu odzyskiwaniu nieobecnych dyskursów i myśli pedagogicznej, by w poznawaniu prawdy o fenomenach kształcenia i wychowania skończyć z jej pozorowaniem, ideologicznym kreowaniem czy manipulowaniem nią dla interesów głównie podmiotów władzy.

Wraz z dominacją ponowoczesności, która zarazem osłabiła oświeceniowo-modernistyczne walory i fundamentalne przesłanki dla prowadzenia nauki w wolności (jako kategorii autotelicznej), mamy do czynienia z nowym zjawiskiem (a moim zdaniem ukrytym jego renesansem), które określam mianem przesunięcia politycznego. Jego następstwem nauka i jej instytucje są wchłaniane, podporządkowywane władzy politycznej, także wówczas, kiedy skrywa się jej dyrektywizm w procesach globalizacyjnych wpływów obcego naszej tożsamości narodowej i kulturowej korporacjonizmu.

Zachęcam zatem do lektury tekstów pedagogów, filozofów, socjologów trzech pokoleń, którzy włączyli się do dyskusji na temat wiarygodności akademickiej w szeroko pojmowanych praktykach edukacyjnych. Redaktorom tomu - a gospodarzom zarazem debaty z okazji 70-lecia Uniwersytetu Łódzkiego gratuluję tej inicjatywy i konsekwencji w doprowadzeniu do edycji rozpraw, które przetrwają kolejne lata inspirując do badań czy własnych studiów następne pokolenia.

19 lutego 2017

Spotkanie z polskim emigrantem - zawodowcem


Wracałem pociągiem ICC z Warszawy do Łodzi. W moim przedziale był tylko jeden pasażer, który wyszedł na chwilę na korytarz, by napić się piwa z puszki. Kiedy powrócił do przedziału, sięgnął po książkę. Widać było, że nie może się w ogóle skupić na treści. Odłożył ją na bok i zapytał:

"Czy nie pogniewa się pan, jak o coś zapytam? Przepraszam, że przeszkadzam - dodał widząc, że czytam książkę - ale wracam do kraju po kolejnym miesiącu nieobecności i chciałem podzielić się z panem moim spostrzeżeniem. Pracuję w Norwegii i raz w miesiącu przylatuję do Polski, by pobyć cztery dni z rodziną. Co jadę pociągiem z Warszawy do Łodzi lub z powrotem, to nikt ze sobą nie rozmawia. Każdy albo coś czyta, albo słucha muzyki z zamkniętymi oczami, albo przegląda w smartfonie Internet, albo pracuje na laptopie... . Pan - widzę - też czyta, a ja lubię w podróży rozmawiać. Przepraszam, że przeszkadzam."

WOW, rewelacja. Nareszcie jest z kim pogadać. Odłożyłem książkę do teczki i zaczęliśmy gadać jak Polak z Polakiem, z obopólnym zadowoleniem. O mało co, a przegapiłbym własną stację docelową, bo mój rozmówca okazał się bardzo ciekawą osobą. Moglibyśmy tak rozmawiać godzinami, jakbyśmy znali się od dawna. Obcy, a jednak łodzianie, wracający po pracy do swoich domów, dla siebie anonimowi, chociaż ciekawi świata.

On okazał się niespełna 40-letnim emigrantem zarobkowym. Ma żonę, dwoje dzieci, ale musi pracować na emigracji. Nie był w stanie utrzymać rodziny prowadząc własną firmę. Zabijały go podatki, nieustanne korekty z Urzędu Skarbowego i ZUS, bo nie stać go było na zatrudnienie księgowej, a sam nie znał się na rachunkowości. Ma wykształcenie zawodowe, w budownictwie, ale przy bardzo wysokich podatkach - jak na małą firmę - właściwie żył na granicy przetrwania.

Ktoś mu doradził, by wyjechał do Norwegii. Tak też uczynił. Na miejscu nauczył się języka, a że ma konkretny fach w ręku, to zaczął po raz pierwszy w życiu świetnie zarabiać. W tym kraju jest podatek liniowy. Jego dochody zaczęły więc wzrastać, a w porównaniu z warunkami w Polsce, uzyskiwał min. 100 zł za godzinę pracy.

Już po roku kupił mieszkanie w Łodzi, a żona nie martwi się o wikt i warunki dla rozwoju dzieci. Męża i ojca im brakuje, ale wiedzą, że za kilka lat powróci do Polski na stałe, kiedy uzyska już prawo do norweskiej emerytury. Ta zaś będzie wysoka. Zgromadzony na koncie emerytalnym kapitał będzie mógł wypłacić w całości. Zainwestuje go w kraju i nie będzie już martwił się o egzystencję.

W ciągu godziny wspólnej podróży poruszyliśmy kilka tematów. Mnie interesowała reakcja Norwegów na ostatnio przedłożone sądowi roszczenie Breivika, by poprawiono mu warunki pobytu w więzieniu. Jak stwierdził mój rozmówca, Norwegowie są tym oburzeni, ale nikt tego nie powie głośno, bo w ich kraju obowiązuje niezrozumiała dla niego hipertolerancja.

Rodowitych Norwegów jest w tym kraju coraz mniej. W tym wielokulturowym państwie właściwie każdy przychodzący na świat obywatel jest tylko po jednym z rodziców Norwegiem, a po drugim kimś obcym, Chilijczykiem, Meksykaninem, Syryjczykiem, Grekiem czy Polakiem. Oooo, Polaków - jak stwierdził - jest tam tak dużo, jak w Irlandii. On zresztą tez próbował pracować i zarobić w Wielkiej Brytanii.

Edukacja w norweskich szkołach jest na dużo niższym poziomie niż w Polsce, o czym przekonał się, kiedy ściągnął rodzinę do Oslo. Po roku uczęszczania do tamtejszej szkoły jednej z córek doszedł z żoną do wniosku, że lepiej będzie jak wrócą do kraju. Dzieciom w ogóle nie zadaje się prac domowych, a w klasie nikt nie może ujawniać swojej przewagi, różnicy. Wszyscy muszą uczyć się w tym samym tempie i na tym samym poziomie. Socjalizm.

Żona zatem wróciła z dziećmi do Łodzi i jest szczęśliwa, że córka trafiła do świetnej szkoły publicznej, w której nauczycielka potrafi indywidualizować zadania, a zarazem czynić uczenie się atrakcyjną aktywnością rozwojową.

On zaś był bardzo ciekaw, co sądzę o obecnej reformie szkolnej. Sam - jak stwierdził - kształcił się w ośmioletniej szkole podstawowej, więc nie ma nic przeciwko temu, by i jego dzieci uczyły się w takiej szkole. Nie znał, a więc i nie rozumiał powodów wprowadzenia zmiany ustroju szkolnego przez Mirosława Handke w 1999 r. Sam ukończył zasadniczą szkołę zawodową i zaczął pracować, by pomóc starszym już rodzicom, których emerytura była na granicy przeżycia.

Jak się szybko przekonał, po kilku miesiącach pracy po "zawodówce" zarabiał dwukrotnie więcej, niż jego nauczyciele w budowlance. Zarobił tyle, że mógł się ożenić, założyć własną firmę, ale - jak wspomniałem na początku - po dwóch latach musiał ją zamknąć i wyjechać za chlebem do Norwegii.

Norwegia to jest bardzo dziwny kraj. Gospodarkę mają wolnorynkową, ale państwo jest hipersocjalne. Przez 54 miesiące można bardzo dobrze żyć otrzymując bardzo wysoką pomoc socjalną. Dla kogo nie ma pracy, to państwo o niego zadba. Jego przyjaciel Norweg pobiera co miesiąc pomoc socjalną i ... byczy się w Hiszpanii.

On też mógłby już ubiegać się o tzw. "socjał", ale w kraju nauczył się, i tak też był wychowywany przez rodziców, że nie można żyć na czyjś koszt, na kocią łapę. Lubi swój zawód, a że po pracy ma czas wolny, to spożytkowuje go na własne pasje muzyczne, multimedialne. Jak zdradził - kręci dla muzyków klipy filmowe dorabiając sobie przy tej okazji do i tak już wysokiej pensji.

Na koniec rozmowy, bo już musiałem wysiadać, dodał, że wróci do Łodzi, bo nie mógłby żyć poza Polską. Kocha to miasto, swój kraj i tylko ubolewa, że nie może tu pracować. Kosztem rozłąki z najbliższymi zarabia na godne życie na emigracji. Swoim dzieciom też będzie polecał, by nie kształciły się ogólnie, tylko zdobyły konkretny zawód, a potem, jak już zdobędą doświadczenie zawodowe i zarobią, to mogą się dalej kształcić. On nie ma matury, a jest względnie szczęśliwym człowiekiem.





18 lutego 2017

Habilitacja - manipulacja




Centralna Komisja Do Spraw Stopni i Tytułów wymaga jako urząd zmian. Akademicy nie zdają sobie sprawy z tego, że profesorowie wybierani w tajnych wyborach do składu Centralnej Komisji nie są urzędnikami, ani też nie mogą ponosić odpowiedzialności za braki, zaniechania czy błędy popełniane przez etatowych pracowników tego organu, gdyż nie mają na nie wpływu.

O patologiach - z jakimi spotykamy się dzięki aktywności w tym organie - dyskutowaliśmy w grudniu, pod koniec kadencji i rację mieli niektórzy z zabierających wówczas głos, że urząd - a nie członkowie CK - jest źródłem właściwych, koniecznych i prawidłowo przeprowadzanych analiz, kontroli czy interwencji, ale także sam staje się w niektórych okolicznościach powodem działań bezprawnych czy też legitymizujących bezprawie. To powinno się zmienić, by państwo nie było teoretyczne, a tak ważny organ stał jednak na straży uczciwości w postępowaniach awansowych, a nie sprzyjał matactwom - niestety - niektórych nauczycieli akademickich.

Konieczne jest przywoływanie pewnych kazusów, by studiujący prawo mieli opisy przypadków, które są wysoce kształcące. Oto jeden z nich (jedynie dane personalne i instytucjonalne są zmienione, by nie zostały zidentyfikowane):

Habilitant przedłożył do oceny publikacje, wśród których wyróżnił monografię naukową odpowiadającą rozprawie habilitacyjnej oraz pozostałe rozprawy, wśród których znalazła się wydrukowania praca doktorska, kilka artykułów będących także częścią tej dysertacji i jeszcze kilka artykułów, w tym trzy recenzje wydawnicze. Jeden z negatywnych recenzentów pisze, że zgromadzony przez doktora dorobek naukowy ilościowo mieści się granicznie w wymaganiach stawianych przez tego recenzenta.

Zamiast napisać uczciwie, rzetelnie, że ten dorobek jest miałki, lichy, wątły sili się ów recenzent na "dobrego wujka" , toteż każdy sąd oceny jest w swej treści dwoisty: z jednej bowiem strony wykazuje implicite, że habilitant nie spełnia wymogów, z drugiej zaś tak to formułuje explicite, by była podstawa do negatywnej konkluzji, a nie raniła habilitanta wprost. Przykład:

- zaprezentowana i przedłożona do recenzji twórczość habilitanta wzmaga jedynie apetyt na kolejne jeszcze bardziej pogłębione i warsztatowo bardziej dopracowane studia". Zgodnie z prawdą recenzent stwierdza implicite: rozprawy habilitanta są pozbawione warsztatu i teoretycznie powierzchowne.

- problematyka poruszona przez habilitanta powinna zostać mocniej zakorzeniona w naukowym dyskursie na forum krajowym i międzynarodowym, bowiem publikuje on na łamach czasopism około-dyscyplinarnych, a nie w ramach swojej dyscypliny naukowej. Prawda jest taka, że publikacje habilitanta są potoczne, nie mają związku z naukowym dyskursem ani w kraju, ani poza granicami. Co ciekawe, habilitant reprezentuje dyscyplinę naukową, która już w swej istocie wymaga umiędzynarodowienia badań, ale jak ktoś jest lokalnym kacykiem partyjnym, to nie ma czasu na naukę;

- mamy do czynienia z bardzo dobrze zapowiadającym się badaczem problematyki X, a to zobowiązuje do wypracowania rzetelnego i metodologicznego poprawnego systemu diagnostycznego i operacyjnego". widzimy wyraźnie, że ów recenzent jednoznacznie, choć skrycie stwierdza, że habilitant nie przeprowadził rzetelnych badań, bo nie potrafi posługiwać się metodologią swojej dyscypliny.

Recenzent dalej pisząc: "Oczywiście powyższe uwagi nie dyskwalifikują całokształtu dorobku, ale zdecydowanie wywołują wspomniany niedosyt. W podsumowaniu recenzji, której wcześniejsze uwagi - jako jego niedosyt - pisze ów profesor, że dorobek habilitanta jest skromny, przyczynkarski, brakuje w nim pogłębionych studiów w przedmiocie badań, ponadto habilitant ogranicza się do krótkich artykułów w czasopismach lokalnych a prywatnych szkół wyższych, a rozprawa habilitacyjna podejmuje "świeży na rynku" temat.

Do monografii habilitacyjnej recenzent też ma zastrzeżenia. Habilitant napisał ateoretyczną rozprawę, o fatalnej strukturze treści, słabo jest wyeksponowany do badan model eksplanacyjny pozwalający na usystematyzowanie i prawidłowe metodologicznie weryfikowanie hipotez.

Na koniec recenzent stwierdza, że habilitant nie zasługuje na uzyskanie stopnia naukowego doktora habilitowanego. W komisji habilitacyjnej jest także przekonanie, że nie należy wnioskować o habilitację dla tej osoby. Rada Wydziału przychyla się do stanowiska komisji habilitacyjnej i odmawia nadania stopnia doktora habilitowanego. Członkowie Rady w 2/3 głosów negatywnych potwierdzają, że komisja miała rację w rozpoznaniu żenującego poziomu "osiągnięć naukowych" habilitanta.

Co robi habilitant? Odwołuje się nie do Centralnej Komisji - chociaż taki jest wymóg prawny - tylko do Rady Wydziału, a ta w bardzo krótkim czasie zmienia swoje stanowisko i sama, bez odesłania dokumentacji do CK przyjmuje uchwałę o nadaniu stopnia dra hab.

To oczywiste, że zostało naruszone prawo. Od czego jednak mamy prawników? Od tego, żeby zmanipulować dalszy tok procedur CK, którego uchwała zobowiązywała do wycofania z obiegu prawnego dyplomu tego habilitowanego już "specjalisty".

Habilitant, który ma w NSA wsparcie rodzinne, kieruje pozew przeciwko CK do WSA (to podlega NSA) i jeszcze tego samego dnia (sic!) sędziowie, którzy dla innych spraw nie mają takiego przyspieszenia ani nie wykazują tak pilnej potrzeby załatwienia ich spraw, przyjmuje uchwałę utrzymującą w mocy nadanie przez Radę Wydziału tego stopnia naukowego.

Wszystko zostało dobrze zaplanowane. Sprawa trafiła do sądu w okresie, kiedy CK już nie obraduje (okres wakacyjny) a profesorowie są już na urlopach. Tym samym CK nie składa apelacji, bo kiedy odpowiedzialni za to wracają z urlopów, jest już po terminie, a więc wyrok WSA upełnomocnia się. Habilitowana osoba "załatwiła" sobie habilitację.

Ktoś musiał wiedzieć, jaki wybrać termin na sądowy pozew, żeby zagwarantować sobie sukces. Takich dziur w sicie polskiego prawa i urzędów państwowych jest wiele, ale najgorsze są "dziury" w kulturze osób uczestniczących w tym procederze. To, że taki habilitowany nikogo i niczego dobrego nie nauczy, nie ma znaczenia. W nauce jest pełno takich osób z importu, ale i z wewnątrzkrajowej "produkcji".

Co z tego, że profesorowie - członkowie CK przeprowadzili rzetelne studium tego przypadku i głosowali za koniecznością naprawy błędu, jaki został popełniony przez członków Rady Wydziału. Nikt nie docieka, dlaczego jakimś dziwnym trafem, po kilku tygodniach, nagle członkowie Rady zmienili front i postanowili tej osobie nadać stopień doktora habilitowanego?

Co z tego, że Sekcja CK dostrzegła ów wyłom w praktyce akademickiej jednej z jednostek? Polak potrafi obejść każde prawo. Od tego ma też sędziów i adwokatów.

16 lutego 2017

MEN promuje absolwentów szkół zawodowych z kadencji Romana Giertycha


W Ministerstwie Edukacji Narodowej mamy "dobrą zmianę". Właśnie ruszyła ogólnopolska kampania informacyjna pod hasłem: "Pokolenie Dobrej szkoły".

Komunikat traktuję jako uzasadnienie do wydania pieniędzy publicznych na coś, co nie ma nic wspólnego z polityką oświatową pod kierunkiem Anny Zalewskiej, skoro jeszcze nie ma szkół branżowych. Brzmi on bowiem następująco:

Dziś o godz. 13.00 zostały wyemitowane spoty dotyczące reformy edukacji, które oficjalnie zainaugurowały kampanię informacyjną przygotowaną przez Ministerstwo Edukacji Narodowej na temat zmian w systemie oświaty.

– Dzięki branżowej szkole, jestem dziś stylistą wnętrz aut luksusowych. Dzięki podstawom programowania w szkole, jestem dziś właścicielem międzynarodowej firmy informatycznej, która tworzy rozwiązania dla całego świata i zmienia go na lepsze – słyszymy w spocie informacyjnym przygotowanym przez Ministerstwo Edukacji Narodowej.


Konwencja spotów przenosi uczniów do roku 2040, w którym już jako dorośli ludzie opowiadają o swoich sukcesach życiowych za sprawą zmian dokonanych w systemie edukacji.


Zastanawiam się, kto da się nabrać na dobrą zmianę w sytuacji, gdy o niej mówi się, zanim ona w ogóle nastąpiła? Nadal mamy zasadnicze szkoły zawodowe i technika, zaś poprzedzenie wypowiedzi młodych - dorosłych adnotacją, że są z rocznika uczniowskiego 2006 czy 2007 jest przeciwskuteczny.

Czy ktoś uwierzy, że w okresie, kiedy ministrem edukacji był naonaczas kontestowany przez młodzież, a dzisiaj przez PIS - minister edukacji Roman Giertych, były szkoły branżowe? Czy pani minister Anna Zalewska planuje kierowanie resortem do 2040 r.?

Kim są aktorzy w tych spotach? Czy są to przedsiębiorcy, innowatorzy, którzy uzyskali wyksztalcenie w okresie niedoszłej do sfinalizowania IV RP czy aktorami? Mnie ta kampania nie przekonała. Na szczęście nie jest adresowana do mojego pokolenia. Może to młodsze da się nabrać...

15 lutego 2017

Nauczycielu! Obudź się! Zaczynamy...


Program satyryczny pt. "WIELOKROPEK" należał w czasach mojej edukacji do bardzo popularnych. Zawsze zaczynał się od budzika i głosu "zegarmistrza": TELEWIDZU! OBUDŹ SIĘ! ZACZYNAMY.

Takim "zegarmistrzem" oddolnych innowacji w szkolnictwie publicznym drugiej dekady XXI wieku jest m.in. obecna dyrektor Szkoły Podstawowej Nr 81 w Łodzi (szkoły mojego dzieciństwa) - pani mgr Bożena Będzińska-Wosik. To ona obudziła wielu nauczycieli w kraju zarażając ich niejako ideą "budzącej się szkoły", która wprawdzie ma obce korzenie, ale nie to jest ważne, tylko chęć wykorzystania każdej dobrej myśli, impulsu, czyjegoś doświadczenia do stworzenia w szkole wyjątkowego miejsca tak dla dzieci, ich nauczycieli, jak i rodziców.


Kiedy natrafiłem w sieci na rozwiązania w jednej z płockich szkół podstawowych pomyślałem, że nareszcie odżywa w środowisku nauczycielskim klimat zmian, który miał miejsce na początku polskiej transformacji w latach 1989-1993. Chyba nauczyciele mają już dość ustalania przez centrum władzy na Al. Szucha 25,jak mają tworzyć kulturę szkoły, jak kształcić, ku czemu zmierzać itp.?

Powraca ruch oddolnych innowacji, zmian, być może w części mających charakter adaptacyjnych, a więc wprowadzanych w ramach tego, co można, co jest dozwolone, ale i wyraźnie transgresyjnych, wykraczających poza MEN-skie ramy biurokratycznych czy/i ideologicznych korekt.


Nauczyciele łódzkiej podstawówki inspirują do zmian, gdyż - jak piszą - Wiemy, że nic nie działa tak skutecznie jak dobry przykład, dlatego koncentrujemy się na wyszukiwaniu i rozpowszechnianiu najlepszych praktyk.

To, co moim zdaniem jest najważniejsze w wyspowych rozwiązaniach, to nie zobowiązywanie czy zachęcanie do naśladownictwa, odwzorowywania pomysłów czy konkretnych doświadczeń, ale to, co niezwykle trafnie sami określają jako dodawanie innym odwagi.

Tak jest. Czas przestać się bać, wyczekiwać na czyjeś przyzwolenie, podporządkowywać się nieustannie temu, co jest rzekomym "standardem". Mówiąc o dodawaniu odwagi nie uciekają w liberalną mrzonkę w stylu: "róbcie coś nowego, ale to nie jest nasz problem, jeśli natraficie na jakieś problemy", tylko wprost odwrotnie - komunikują "JESTEŚMY Z WAMI I DLA WAS":

"Wiemy, jak trudno jest być pierwszym w wytyczaniu nowych szlaków, dlatego oferujemy przynależność do budzącej się społeczności i pomagamy szkołom w wymianie doświadczeń."

Wspierając innych nauczycieli w rozwoju, nie mają na myśli formalnego, biurokratycznego podejścia do rozwoju zawodowego nauczycieli, do szczebli awansu i procedur, ale wyraźnie akcentują twórczość i niezależność, suwerenność i podmiotowość:


"WSPIERAMY W ROZWOJU . Wiemy, że dobre chęci do zmiany to nie wszystko i potrzebny jest jasny plan rozwoju, dlatego pomagamy w jego stworzeniu oraz realizacji."

Drodzy nauczyciele! Naprawdę żyjemy w wolnym kraju, o wątłej jeszcze demokracji, o silnie scentralizowanym systemie szkolnego nadzoru i dyrektywnej manipulacji politycznej, ale przecież w szkołach, klasach każdy jest u siebie, jak w domu. Minister edukacji nie zablokuje Waszych pomysłów, inicjatyw, nowych rozwiązań, bo, gdyby już bardzo chcieć poszukiwać dla nich asekuracji prawnej, to znajdziemy je w rozporządzeniu o innowacjach i eksperymentach.



Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o zmianę przestrzeni fizycznej i jej estetyki, którą można - jak na zamieszczonych tu fotografiach - kopiować czy modyfikować, ale warto wypełnić szkołę duchem autentycznej radości bycia razem po to, by się uczyć i mieć z tego satysfakcję.

Nauczyciele nie muszą przychodzić do szkoły sfrustrowani tym, czego doświadczają w świecie dorosłych, ale mogą stworzyć swoim uczniom świat pełen nadziei, optymizmu, sensu zaangażowania, twórczego podejścia do zadań, radzenia sobie w komunikacji z innymi itd., itd.

Warto pokazać uczniom, że mamy własne pasje, zainteresowania, osobisty punkt widzenia na takie czy inne sprawy, a może pojawi się pomysł, by zburzyć wewnątrz szkoły system klasowo-lekcyjny i zacząć tworzyć w niej laboratorium czy eksperymentatorium wiedzy, doświadczeń i aktywnych form konstruowania wiedzy o świecie?

Nauczycielu, obudź się! Wielu już jest na jawie schola otium, a nie schola negotium.


(fotografie i logo ze stron SP Nr 81 i z Facebooka)

14 lutego 2017

Egzystencjalne budziki dziecięcych serc


Budziki stają się ostatnio bardzo cenne, a nawet wysoce szlachetne. Jestem pod wrażeniem wspaniałej inicjatywy wybudzania dzieci, które na skutek różnych wypadków losowych zapadły w śpiączkę. Dar odzyskiwania życia - jak mówi młodzież - w wersji 2.0, chociaż już nie takiego jak przed tragedią, to jednak przywracającego jego sens i wielką radość, także bliskim osób wybudzonych - zasługuje na szczególne docenienie właśnie 14 lutego!

Aktorka Ewa Błaszczyk jest dla mnie CZŁOWIEKIEM WIELKIEGO SERCA, stąd przywołuję Jej osobiste dokonanie, które było następstwem osobistego dramatu, ale otworzyło ludzi na tych, którzy najczęściej byli skazywani na wegetację, w dużej mierze tez pozbawieni nadziei. Dla pani Błaszczyk nadzieja umiera ostatnia, toteż nie poddała się, ale walcząc o własne dziecko darowała nowe życie wielu innym osobom, często wbrew racjonalności, medycynie itp.
Powołana przez nią i ks. Wojciecha Drozdowicza fundacja „Akogo?” od 2002 r. działa na rzecz dzieci wymagających rehabilitacji po ciężkich urazach neurologicznych oraz pomaga ich rodzinom. Dzięki niej powstała w 2013 r. Klinika Neurorehabilitacyjna „Budzik” przy Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Po kilkunastu latach od powstania tej inicjatywy wiemy, że miała ona sens i swoją skuteczność. Katarzyna Pinkosz poświęciła temu swoją książkę pt. "Wybudzenia. Powrót do życia. Polskie historie".

Ulubiona przeze mnie jedna z polskich poetek śp. Irena Conti Di Mauro przepięknie napisała w takich OSOBACH, które jak Ewa Pietrzak, potrafią tworzyć cuda. W każdym z nas bije serce, które może promieniować na innych:

"Każdy człowiek może stać się
wspaniałym cudotwórcą
kiedy nie czeka na ten wielki cud
tylko z małych cudów
które zdarzają się c o d z i e n n i e
potrafi uzbierać ten wielki.
(...)

(I. Conti Di Mauro, Lubię codzienność…., Warszawa: Polski Instytut Wydawniczy 2005, s. 14)


Wysyłam sms-a. Korzyść będzie większa, niż gdybym miał głosować w ten sposób na jakiegoś celebrytę.



13 lutego 2017

Blogowanie sposobem na eliminację półanalfabetyzmu

U nas dzieci i młodzież z ostatnich już województw rozpoczęły ferie zimowe, a w Nowej Zelandii właśnie skończyły się letnie wakacje. Trochę im zazdroszczę, bo wolałbym jednak tamtejsze ciepło i słońce, w dodatku bez smogu.

Nowozelandzki serwis Education Review informuje, że w czasie tegorocznych wakacji dwanaście szkół z wschodniego Auckland postanowiło poprawić sytuację niepowodzeń szkolnych uczniów w zakresie czytania przystępując do specjalnego programu letniego blogowania (Summer Learning Journey).

Ponad czterystu uczniów od klas czwartych do ósmych miało za zadanie pisać blog, którego treść była opatrywana komentarzami członków ich rodzin, przyjaciół, nauczycieli, naukowców z tamtejszego Uniwersytetu. Twórcy tego programu przygotowali sześćdziesiąt form aktywności online, które wymagały pracy od 10 do 15 minut dziennie. Ich celem było zachęcenie dzieci do uczenia się w atrakcyjnej formie.

Uczniowie, którzy nie posiadali w domu komputera z dostępem do sieci, mogli korzystać z bezpłatnego łącza i komputera w bibliotece, żeby blogować. Jak się okazało, technologia i informacja zwrotna w postaci komentarzy przyczyniła się do ich sukcesu poprawiając umiejętności w zakresie czytania.

Nowozelandczycy testują ten program już od ubiegłego roku a nauczyciele zachęcają uczniów do korzystania z niego właśnie w okresie wakacyjnym. Prowadzone przy tej okazji badania potwierdzają, że poddający się testom czytelniczym uczestnicy programu, tak przed wzięciem w nim udziału, jak i po zrealizowaniu zadań, osiągają znacznie wyższe noty od rówieśników, którzy w czasie wolnym nie blogowali.

Nauczyciele są zachwyceni tym projektem, bowiem dzieci same przejmują kontrolę nad umiejętnościami w zakresie pisania i czytania, dzięki czemu pedagodzy mogą poświęcić więcej uwagi tym, które mają znacznie większe problemy czy braki.

No proszę, a ja bloguję bez nowozelandzkiego programu i czytam Państwa komentarze.

12 lutego 2017

Psychologia z kosmosu


Jeden ze studentów zapytał mnie o to, czy mógłbym wyjaśnić mu w ramach współczesnych prądów i myśli pedagogicznej, dlaczego nie jest w niej obecna kosmoenergetyka klasyczna. Przyznałem szczerze, że nie mam o tym zielonego pojęcia. Dzisiaj niemalże wszystko jest w Internecie, więc zachęciłem go do znalezienia odpowiednich lektur czy stron na ten temat, by przekonał mnie, że kosmologia energetyczna może mieć jakiś związek z pedagogiką teoretyczną lub/i praktyczną.

Już po godzinie przyszedł do mnie na dyżur i podzielił się odkryciem, które - w istocie - z nauką społeczną czy humanistyką niewiele ma w naszym kraju wspólnego, ale jest obecne w codzienności jakiegoś kręgu zainteresowanych tym osób. Kiedy mi przedstawił fragment tekstu na temat tego, czym jest kosmoenergetyka, poprosiłem go, by dał sobie z tym spokój, jeśli chce być zdrowy na profesjonalnym ciele i umyśle.

Owszem, zajmuję się alternatywną edukacją od dziesiątek lat, ale to zjawisko z nauką i procesem kształcenia wychowującego ma niewiele wspólnego, aczkolwiek samo prezentuje się jako naukowe. Jak ktoś chce, proszę bardzo, na własną odpowiedzialność może się z tym zapoznać, ale sami twórcy - niejacy progresorzy kosmologii - ostrzegają:

Osoby chcące zapoznać się z Kosmoenergetyką uprzedzam, że nastąpią radykalne zmiany w ich życiu, staną się prawdziwie wolnymi ludźmi. Uwolnią się od chorób czy dolegliwości, pozbędą się ze swojego życia destrukcyjnych wpływów innych ludzi, oddziaływania zła czy energii zmarłych.


Nie jestem kompetentny w tym zakresie, więc odesłałem zainteresowanego czy też zaciekawionego tą "nauką" studenta na Wydział Ekonomiczno-Socjologiczny mojego Uniwersytetu, bo tam pracuje ponoć jedyny autorytet w tym zakresie: profesor UŁ, ale magister progresor kosmologii. Ponoć także w ŁCDNiKP w Łodzi jest drugi progresor magister - zapewne dla środowiska nauczycielskiego.

Kto wie, może w tak trudnych czasach, jakimi są nadchodzące zmiany i reformy w szkolnictwie powszechnym oraz w środowisku akademickim niektórym będzie potrzebna pomoc energii kosmicznej, której operatorzy ich otworzą na nowe zupełnie moce "realnego życzenia".

Pytają mnie też czytelnicy, dlaczego zniknął wpis dotyczący metateorii psychologicznej białoruskiego psychologa a profesora w polskich szkołach wyższych - Yuri Karandashev'a. On sam uważał, że mój post był zbytnio krytyczny, więc zachęcam do dyskusji naukowej, polemik, wykładni i komentarzy jego publikacji, które - chociaż nieliczne - są dostępne w języku polskim w sieci. W jednej z nich tak pisze wspomniany tu psycholog pisze:

"Każdy wykładowca psychologii, który po raz kolejny rozpoczyna wykładać swój przedmiot, jako pierwszy podaje temat (...). Odrzucając męczące wyrzuty sumienia, odwołuje się do Arystotelesa, jego definicji psychiki i świadomości, do wiecznej triady procesów, stanów i właściwości, a następnie, już z czystym sumieniem wynikającym ze spełnionych zobowiązań, przechodzi do działów psychologii i ich wzajemnych relacji. Indywidualne wariacje tego uświęconego wiekami scenariusza zapewne nie mają istotnego znaczenia. Tradycja kieruje, chroni i usprawiedliwia każdego z nas, kto przedstawia historyczną bajkę 1 jako prawdę naukową 2.

Autor swobodnie posługuje się literaturą filozoficzną i metaforami, które zapewne trafiają do polskich studentów zachęcając do pogłębiania wiedzy o psychice ludzkiej. Karandashev stwierdza bowiem:

(...) psychologia stoi przed wyborem: albo a) wprowadzić w swój system potrzeby, motywy i emocje, a zatem zrezygnować z definicji klasycznej subiektywny obraz świata obiektywnego, albo b) zachować definicję klasyczną, a zatem zrezygnować z potrzeb, motywów i emocji. Bardziej logiczny jest wybór drugiej wersji, bo wtedy psychologia usprawiedliwia swoją nazwę nauki o psychice. Jednak czy warto mieć psychologię wyrzucającą ze swojego arsenału pojęciowego kategorie potrzeby, motywu i emocji…?

Pozostanie jej wtedy jedynie zrzec się potrzeb, motywów i emocji na korzyść biologii. Wybierając pierwszą wersję, od razu wypadamy ze spodenek czystej psychologii określanej słowem psycho, ponieważ, używając pojęć potrzeba, motyw i emocja, psychologia przestaje być psychologią, a przekształca się, być może, w jakąś biopsychologię. Zresztą, niewiele nas interesuje, jak brzmi jej nazwa. Skoro nazywa się psychologią, niech tak zostanie. Jak pisał W. Szekspir, „róża będzie różą, choć różą nazwij ją, bądź nie
”.

Jestem nieco zaskoczony, że nie ma w literaturze polskiej polemik z tak znaczącą teorią we współczesnej psychologii, a przecież: Tak jak człowiek powstał w rezultacie walki biologicznych gatunków o przetrwanie, tak i foton powstał w rezultacie walki o przetrwanie w środowisku innych cząstek elementarnych. W przyrodzie jeden obiekt wchodzi we współdziałanie z drugim, wskutek czego wychodzi coś trzeciego, powtarzającego ten ruch w nowym cyklu. Wszystko to przedstawia się jako prawo ewolucji. Nie było, nie ma i nie będzie innego prawa, które by opisywało wszystko to, co dzieje się w świecie materialnym. Każda inna hipoteza będzie z reguły fałszywa.

Wobec tego nie ma sensu przeciwstawiać się ogólnemu prawu ewolucji, po prostu nie ma… Jaki zatem mamy stosunek – spytają psycholodzy – do ogólnego prawa ewolucji? Powiem – ten sam, który miały trzy małe świnki do ceglanego domku. Oczywiście, można żyć w słomianej psychologii, jednakże lepiej żyć w kamiennej, chroniącej od deszczu, wiatru i wilka
.

Są w podstawach psychologii tego autora także odniesienia do oświaty:

Wchodząc na ścieżkę oświaty, weźmiemy dwa obiekty: A i B. Jeśli znajdują się one w pewnej odległości od siebie, mogą utworzyć coś nowego pod warunkiem wzajemnego kontaktu. Z kolei wejść w kontakt mogą tylko, odnosząc się jeden do drugiego. Dlatego nasze A i B powinny posiadać właściwości wewnętrzne, skłaniające je do zewnętrznej aktywności migracyjnej. Im więcej migracji, tym więcej kontaktów, i na odwrót, im mniej aktywności, tym mniej szans.

Ewolucyjna koncepcja i periodyzacja rozwoju ontogenetycznego:

Jako uczeń i wielbiciel psychologii L. S. Wygotskiego - czego nie dostrzegli polscy psycholodzy lokujący swoje badania także w tym podejściu - stwierdza w jednym z artykułów: (...)"każda teoria rozwoju nieodpowiadająca metateorii rozwoju Wygotskiego nie ma szans na prawdziwość wiedzy o rozwoju. Wynika stąd, że metateoria Wygotskiego ma zostać podstawowym założeniem każdej teorii rozwoju i może być używana na dzień dzisiejszy jako kryterium oceniania prawdziwości wszystkich teorii rozwoju".

Zainteresowani wykorzystaniem teorii tego autora w pedagogice zapraszam na łamy "Studiów z Teorii Wychowania". Chętnie opublikujemy teksty polemiczne czy aplikacyjne. W polskiej pedagogice wczesnej edukacji znakomicie nawiązują do dzieł L.S. Wygotskiego panie profesor Edyta Gruszczyk-Kolczyńska z APS w Warszawie i Ewa Filipiak z UKW w Bydgoszczy.

Na Wydziale Nauk Społecznych UAM w Poznaniu jest znakomity zespół psychologów pod kierunkiem prof. Anny Brzezińskiej, który od lat zajmuje się w swoich badaniach i aplikacjach psychologią Wygotskiego. Prac prof. Karandasheva nikt nie przywołuje, a zdaje się, że pracował na Wydziale Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego. Jak to zatem jest z recepcją pewnych teorii i rozpraw w naszym kraju, które są obecne a jakoby ich nie było?

Ja w każdym razie nie zamierzam nadać możliwości magistrowi progresorowi kosmoenergetyki możliwości otwierania kanałów energii kosmicznej na mnie, w celu uzdrowienia lub poprawy losu, bo sam doskonale sobie z tym radzę. Może być natomiast bardzo ciekawe, jak funkcjonują firmy na rynku finansowym oraz szkoły, kiedy ktoś otworzył kanały ich szefów.

11 lutego 2017

Pedagogika inkluzyjna


Znakomity uczony- pedagog specjalny, logopeda prof. Viktor Lechta z Uniwersytetu w Trnawie na Słowacji zgodził się przed kilku laty na przygotowanie do czwartego tomu międzynarodowego podręcznika akademickiego "Pedagogika" pod moją redakcją przygotować rozdział poświęcony pedagogice inkluzyjnej.
Zachęcam do zapoznania się z jego treścią, bowiem ten interdyscyplinarnie wykształcony i tworzący naukowiec doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że najwyższy czas przestać traktować pedagogikę specjalną jako specjalną, odrębną dyscyplinę czy kierunek kształcenia.

Pedagogika nie może być postrzegana jako rozpołowiona na dwie części pedagogika specjalna i pedagogika niespecjalna, rzekomo normalna. We współczesnym świecie postrzegającym godność człowieka bez względu na to, jakie są jego cechy instrumentalne, nie można dłużej utrzymywać segregacji, selektywności, różnicowania osób na lepsze i gorsze, sprawne i niepełnosprawne, gdyż każdy jest w jakimś stopniu sprawny, a w jakimś niepełnosprawny, tylko być może jeszcze o tym nie wie. Tak mówią medycy - dzisiaj ni e ma ludzi zdrowych i chorych, tylko są osoby niezdiagnozowane.

Lechta pisze we wstępie do swojego rozdziału:

Pedagogika inkluzywna staje się w ostatnich latach przedmiotem największych debat we współczesnej pedagogice, a to przede wszystkim ze względu na prowadzone badania związane z poszukiwaniem optymalnego modelu edukacji dla dzieci niepełnosprawnych. Koniec XX i początek XXI wieku przyniósł w naszym regionie państw należących do Grupy Wyszehradzkiej radykalne zmiany systemowe i ekonomiczno-polityczne, które poza wszystkim innym skutkowały także zmianą postaw społeczeństw wobec osób niepełnosprawnych.

Niezależnie od tego ma miejsce w naszym zglobalizowanym już świecie intensywna dyskusja i wymiana wyników badań naukowych ekspertów zainteresowanych potrzebą wprowadzenia zmian w sposobach kształcenia dzieci o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Procesy te zaowocowały powstaniem pedagogiki integracyjnej, a w dalszym ich następstwie także pedagogiki inkluzywnej.

Praktyczna realizacja zasad tej ostatniej pedagogiki znajduje się w związku z tym na etapie początkowym: mamy tu jednak do czynienia z perspektywicznym trendem, którego celem ma być pełna akceptacja dzieci niepełnosprawnych jako pełnowartościowych członków wspólnoty szkolnej. Ten właśnie trend ma zatem nie tylko wymiar pedagogiczny, ale i psychologiczny, duchowy, a nawet polityczny, odzwierciedlając wieloletnie starania w tym zakresie ONZ i Unii Europejskiej
.

Być może byłoby dobrze, gdyby któraś z oficyn naukowych sięgnęła po najnowsze, poszerzone i zaktualizowane już II wydanie znakomitej monografii tego słowackiego uczonego pt. "Základy inkluzivní pedagogiky. Dítě s postižením, narušením a ohrožením ve škole" ("Podstawy pedagogiki inkluzyjnej. Dzieci dotknięte chorobą (nieszczęściem) i zagrożone w szkole"), która ukazała się w renomowanej oficynie akademickiej "Portál" w Pradze. Tego typu podręcznik powstał jako praca zbiorowa specjalistów z Czech, Niemiec, Węgier, Słowacji i Polski. Integracja dzieci z różnego rodzaju problemami własnej egzystencji, dysfunkcjami, słabościami własnego organizmu czy /i psychiki w szkołach stała się nie tyle trendem we współczesnym świecie, co znaczącą zmianą kulturową, mentalną a wspomaganą przez polityków, którzy są wrażliwi na los krzywdzonego dziecka.

Pedagogika inkluzyjna jest – niezależnie od tego jak definiują ją pedagodzy specjalni - pedagogiką wspólnego mianownika, pedagogiką humanistyczną, która zobowiązuje nauki o wychowaniu do integracji wiedzy o człowieku, jego istocie, losie, doświadczeniach oraz szansach na rozwój potencjału, z jakim przyszło mu żyć we względnie cywilizowanym świecie.

W jakże odległym już dla nas okresie, bo w 1934 r. wybitny polski pedagog Henryk Rowid pisał: W treści osoby nie ma nic, co by się dało wyodrębnić, a więc nie składa się ona z elementów, które by trzeba zsumować. Toteż każde zjawisko fizjologiczne, czy psychiczne rozpatrywać należy na podłożu całości to jest osoby. (H. Rowid, Jednostka a społeczeństwo w wychowaniu współczesnemu (na tle koncepcji osobowości w Chowannie Trentowskiego), Kraków 1934, s. 7) Innymi słowy błąd popełniają ci pedagodzy, którzy w trosce o osoby niepełnosprawne skupiają swoją i innych uwagę na czymś, co jest wypreparowywane z jej struktury mimo, iż wszystkie składowe osobowości są ze sobą integralnie zespolone, nie funkcjonują i nie są doznawane oddzielnie.

Każdy człowiek jest wielojednią, unitas multiplex, a to znaczy, że nie ma osób niepełnosprawnych jako możliwych do przeciwstawienia ich osobom pełnosprawnym, gdyż tak czyniono tylko i wyłącznie z powodów ideologicznych w państwach rodzącego się i rozwijającego faszyzmu oraz komunizmu, w państwach totalitarnych, by zgodnie z doktryną różnicowania ludzi na lepszych i gorszych, wykluczać ze społeczeństwa, izolować ludzi m.in. ze względu na rasę czy stopień zdrowia.

Tymczasem wszelka aktywność osoby jest (…) „psychofizycznie neutralna”, to znaczy współdziałanie pierwiastków fizycznych i duchowych ujawnia się w swej ograniczonej funkcji, bez możliwości wyodrębnienia, czy izolacji jednych od drugich. (tamże)

To właśnie pedagogika inkluzyjna rzuca nowe światło na problemy ludzkiej egzystencji doświadczającej dysfunkcji z różnych powodów, w jakże odmiennych okolicznościach, ale zarazem sytuującej ją ciągle na obrzeżach codziennego świata życia. Jak słusznie pisze Viktor Lechta – pedagogika ta jest nową filozofię edukacji „edukacji dla wszystkich“, w ramach której każda osoba traktowana jest jak indywidualność ze swoimi specyficznymi potrzebami edukacyjnymi.

To świat współczesny powinien przystosowywać się do osób niepełnosprawnych, a nie na odwrót. Jeśli rzeczywiście chcemy, (...) aby inkluzyjna edukacja była do dyspozycji dla wszystkich, wszędzie i zawsze, to musimy sobie uświadomić, że spełnieni e tego oczekiwania jest trudnym i odległym w czasie zadaniem dla wszystkich artycypujących w nim stron. (V. Lechta, Pedagogika, tom 4, Gdańsk: 2010, s. 332).




10 lutego 2017

Co nam szykują naukowcy z Uniwersytetu SWPS?

Mamy wreszcie trzecią propozycję ZAŁOŻEŃ DO USTAWY REGULUJĄCEJ SYSTEM SZKOLNICTWA WYŻSZEGO, która określana jest jako „Ustawa 2.0”, a została opracowana w Uniwersytecie SWPS pod kierunkiem prof. dr hab. Huberta Izdebskiego (b. sekretarza Centralnej Komisji).

Dokument ma cztery rozdziały: Potrzeba i cel regulacji; Istota proponowanych rozwiązań (stanowiącego streszczenie propozycji przedstawionych w całym dokumencie); Zakres projektowanej regulacji i zasadnicze kwestie wymagające uregulowania, Skutki proponowanych rozwiązań.

Po raz kolejny potwierdzono znaną już diagnozę m.in. Komitetu Socjologii Polskiej Akademii Nauk z 2015 o fatalnym stanie troski dotychczasowych rządów o naukę i szkolnictwo wyższe, co sprawia, że zajmuje ona wciąż (...) niską pozycję w hierarchii priorytetów rozwoju naszego kraju, chociażby w wymiarze wielkości nakładów przeznaczanych na tę sferę w budżecie państwa.(s.8)

Koncentracja poprzednich władz na masowym kształceniu studentów, „wolnej amerykance” w sektorze szkolnictwa prywatnego, pomijanie koniecznego wzmacniania finansowania badań naukowych skutkowało przeregulowaniem rzekomej troski o jakość proces kształcenia i jej zaniedbaniem w sferze polityki kadrowej oraz naukowej w uczelniach publicznych.

Zmiana w 2011 r. w procedurach awansowych na stopień doktora habilitowanego sprawiła, że nastąpiło (...) gwałtowne zwiększenie liczby uzyskiwanych habilitacji (co nie musiało łączyć się z zachowaniem ich poziomu, nie mówiąc o jego podwyższeniu), a skutkiem pośrednim - uruchomienie procesu poszukiwania sposobu dalszego ułatwienia uzyskiwania habilitacji zamiast pogłębionej refleksji na temat systemu awansów naukowych. (s.10)

Autorzy tego projektu nie zostawiają przysłowiowej „suchej nitki” na zamierzeniach i ich realizacji w okresie rządów PO i PSL”:

do realizacji powziętego zamysłu przystąpiono […] w sposób powierzchowny i mechaniczny”, skutkiem czego „już nie tylko mizeria finansowa, lecz również decyzje resortu, wręcz wymuszające epigonizm i mimetyczne reakcje przystosowawcze, wreszcie swoiste mody środowiskowe prowadzą do tego, iż dokonujemy intelektualnej autokolonizacji, sami się prowincjonalizujemy, potwierdzając – posługując się językiem postkolonialistów – że centrum dostarcza teorii, a peryferie – materiału badawczego, case studies>”(s.12)

Co gorsza, nowelizacja ustaw w trakcie realizacji tej polityki (…) była wręcz przykładem nieprzestrzegania zasady prawidłowej legislacji. Nazbyt wiele we wprowadzonych przez nią przepisach było niedookreśleń, lapsusów i luk, co dodatkowo utrudniało skorzystanie z tych rozwiązań, które można było uznać za pozytywne. (tamże)


Idea zmian bliższa jest międzynarodowym przemianom, które określane są mianem posthumboldtowskiego uniwersytetu. Ten zaś musi stawać się „przedsiębiorczy” w sferze kształcenia (a to oznacza próby dostosowywania się do rynku pracy) i w sferze nauki32, starając się być oferentem usług: odpowiednio edukacyjnych (w dużym stopniu praktycznych, zawodowych) i badawczych (przede wszystkim stosowanych).(s.18)

To model neoliberalnej ideologii, która ma wymusić wyższą efektywność a niższą kosztochłonność we wszystkich funkcjach założonych uczelni publicznych. Jak piszą autorzy:

Zamiast korzystania z tradycyjnej drogi: badania podstawowe dostarczają materiału do badań stosowanych, a wyniki tych z kolei są komercjalizowane, oczekuje się wyników szybkich i skonkretyzowanych, nadających się do komercjalizacji i komercjalizowanych. (s.19).

Autorzy projektu nie szukają innych rozwiązań, tylko dostosowują go do megatrendów, przy pełnej świadomości ich nieskuteczności i pozornej efektywności w aplikacji w innych krajach, by zapewnić jak największą produktywność polskiego systemu szkolnictwa wyższego w ramach realizacji zasady autonomii szkół wyższych.

Produktywność wyraża się w przejściu od skoncentrowania się na ilości (studentów, kadry, publikacji itd.) do orientacji przede wszystkim na jakość we wszystkich trzech kierunkach – rodzajach misji uczelni wyższych, tj. w kształceniu, w badaniach naukowych i we współpracy z otoczeniem, przy założeniu odpowiedniej stabilności normatywnych punktów wyjścia. (s. 23)

Tym samym drodzy uczeni-rodacy: czas wstać i iść do pracy! Do produkcji! Czas wyrwać polską naukę z przeciętności, a nie da się tego uczynić, jeśli będziemy zajmować się kształceniem studentów. Od tego – zapewne – mają być prywatne szkoły wyższe, które dzięki zmianie mogą spokojnie przetrwać na rynku dostarczając społeczeństwu półanalfabetyczne produkty, oczywiście z wyłączeniem Uniwersytetu SWPS, bo ten zapewne kształci i prowadzi badania na światowym poziomie.

Ustawa 2.0 ma zapewnić takie zróżnicowanie pozycji szkół wyższych, by nie deprecjonowało ich kształcenie praktyczne – a zarazem, by najsilniejsze naukowo uczelnie mogły skoncentrować się na funkcji badawczej, także jednak w powiązaniu z realizacją trzeciej misji uczelni.

(…) Ustawa 2.0 ma tworzyć warunki do nawiązywania ścisłych relacji szkół wyższych z przedsiębiorcami w dziedzinach kształcenia personelu, wspólnych badań, rozpowszechniania i popularyzowania wiedzy, wdrażania innowacyjnych rozwiązań – zawierać mechanizmy premiujące uczelnie realizujące usługi na rzecz innowacyjnej gospodarki, także z wykorzystaniem środków finansowych z budżetu Unii Europejskiej. (s. 24)

Być może dla nauk ścisłych, technicznych, medycznych tego typu nowa misja będzie wartościową zmianą. Dla humanistyki i nauk społecznych oznacza ona totalną zapaść, która odbije się na rozwoju polskiej kultury i rozwoju społeczeństwa. Polska przestrzeń publiczna, społeczna dla aplikowania wyników ich badań jest zakleszczona w centralistycznym, w tym ideologicznym sterowaniu, toteż żadne placówki oświatowe nie będą zamawiać na wydziałach pedagogicznych czy nauk społecznych w uniwersytetach badań lub projektów wdrożeń innowacji i eksperymentów, bo te były, są i będą niepożądane przez centrum.

Ani Ministerstwo Edukacji Narodowej, ani samorządy terytorialne, ani przedszkola czy szkoły publiczne nie będą zamawiać w uniwersytetach ekspertyz czy innych produktów innowacyjnych, gdyż polityka oświatowa ma charakter dyrektywny, reprodukcyjny, antyinnowacyjny. Nawet, gdyby było inaczej, to budżety placówek oświatowych są tak niskie, że nie będzie ich stać na jakiekolwiek wydatki akademickie, naukowe.

Tym samym na reformie 2.0 mają skorzystać tylko niektóre dziedziny nauk. Pozostałe mają produkować pod ocenę parametryczną jednostek i do awansów naukowych wyniki badań podstawowych, ale państwo nie ma zamiaru za to płacić. Generalnie, można nawet powiedzieć, że dość niebezpieczne jest przyjmowanie zleceń eksperckich od władzy, bo ta może być rozliczona przez obecną opozycję w kolejnej kadencji, a naukowcy będą oskarżani za udział w wytwarzaniu prorządowych produktów (często i gęsto zresztą bubli, nie tylko prawnych).

Jest też w tym projekcie zachęta do zapewnienia własnej uczelni, którą reprezentują autorzy powyższego projektu dalszego zasysania środków publicznych:

Szkołom wyższym powinno się – w ramach ich autonomii – zapewnić znacznie szersze niż obecne prawne możliwości współdziałania, także w układzie: szkoły publiczne – szkoły niepubliczne Współdziałanie w formach instytucjonalnych (nie tylko związków uczelni, ale i wspólnych jednostek organizacyjnych, także dla celów kształcenia, zwłaszcza interdyscyplinarnego oraz na poziomie studiów doktoranckich) następowałoby pod nadzorem ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego, z uwzględnieniem, w odniesieniu do składników majątkowych uczelni publicznych, kompetencji Prezesa Prokuratorii Generalnej RP. (s.34)

Nie wnikam w tym miejscu w kwestie zarządzania szkołami wyższymi, zakres ich autonomii czy typologię. Natomiast interesuje mnie kwestia projektowanych zmian w awansach naukowych. Zespół prof. H. Izdebskiego jest za pozostawieniem Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów, przy czym, wskazuje na możliwość połączenia jej z Komitetem Ewaluacji Jednostek Naukowych. A czemu wyłącza się z tego PKA, skoro ten organ też kontroluje uczelnie pod kątem jakości kształcenia i uprawnień kadrowych w zakresie np. studiów III stopnia? Połączyłbym ten organ jeszcze z Prokuratorią Generalną RP, żeby był większy zakres eliminowania korupcji, nadużyć i łamania prawa w uczelniach.

Nie jest zrozumiałe traktowanie w równorzędny sposób uprawnień w zakresie kształcenia (z wyjątkiem kształcenia ustawicznego) z uprawnieniami w zakresie nadawania stopni naukowych. Nie ma bowiem potrzeby, by do kształcenia na kierunku socjologia trzeba było spełnić te same wymogi kadrowe, jak do uprawnień np. w zakresie nadawania stopnia naukowego z socjologii. Projektodawcy zaś piszą:

Uprawnienia te są realizowane poprzez podstawową jednostkę organizacyjną (wydział) szkoły, wskazaną we wniosku o uzyskanie tych uprawnień, a w razie posiadania uprawnień – w akcie organu szkoły wyższej wskazanym w tym celu w statucie. Ustalone ustawowo „minima kadrowe” odnoszą się do tego wydziału. (...) „Minima kadrowe” wymagane do uzyskania i posiadania uprawnień do nadawania stopnia doktora oraz stopnia doktora habilitowanego, od 1990 r. częściowo obniżone mimo znacznego zwiększenia liczby samodzielnych pracowników naukowych – powinny być znacznie podwyższone (s. 54)

Podoba mi się propozycja, by stopnie naukowe (oraz, jak dotychczas, tytuł naukowy) były (...) dla ułatwienia interdyscyplinarności, nadawane – w razie zachowania obecnego podziału na obszary, dziedziny i dyscypliny – w dziedzinach, a nie w dyscyplinach. W razie natomiast dojścia do – zdecydowanie koniecznej – komasacji dziedzin i dyscyplin, można by zachować dotychczasową regułę nadawania ich w zakresie wyznaczonym przez dyscypliny (która by w dużej mierze odpowiadałby obecnej dziedzinie).

Nareszcie profesor filozofii historii czy socjologii mógłby z racji prowadzonych przez siebie badań nad edukacją być zaliczany do minimum kadrowego w ramach uprawnień do nadawania stopni naukowych z pedagogiki. Prof. Kudrycka zniszczyła interdyscyplinarność swoim nonsensownym rozporządzeniem o obszarach, dziedzinach i dyscyplinach nauk. Słusznie zatem piszą autorzy tego projektu:

„Usztywnieniu” podziału, obecnie narażonemu na dalsze niekorzystne rozdrobnienie, służyć może ustawowa enumeracja obszarów, dziedzin i dyscyplin naukowych (i odpowiednio w zakresie sztuki). Niezależnie od samoistnej potrzeby podwyższenia „minimum kadrowego”, powyższe zmiany (przyznawanie stopni w dziedzinach albo komasacja dziedzin i dyscyplin) same z siebie wymagają odpowiedniego podwyższenia „minimów kadrowych”. Obok spełnienia tego wymogu, uzyskanie i utrzymywanie uprawnień do nadawania stopni powinno łączyć się z posiadaniem odpowiedniej kategorii naukowej w zakresie danej dyscypliny(s.55)

Absolutnie rację ma prof. H. Izdebski, że do „minimum kadrowego” wymaganego dla celów nadawania stopni naukowych nie powinno się wliczać osób mających uprawnienia równoważne habilitacji (art. 21a ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki). Tu ministerstwo z czasów PO i PSL wprowadziło ścieżkę do poważnych nadużyć, które są trudno wykrywalne. Szczególnie rektorzy szkół prywatnych, ale i uniwersytetów zatrudniają właśnie dla tych celów doktorów , którzy rzekomo mają wybitny status naukowy poza granicami kraju. Tyle tylko, że nikt w tamtych krajach tego nie potwierdza, ale odpowiednie pisma i certyfikaty są dla ich potrzeb wytwarzane przez znajomych.

Uprawnienia powinny być przyznawane jedynie tym uczelniom, które będą - poza spełnieniem wymogu „minimum kadrowego”, posiadać w danym zakresie (dyscyplinie) kategorii naukowej „A+” lub „A”. Rzecz jasna, przewiduje się czas na dostosowanie czyli ew. odzyskanie kategorii A przez te uczelnie, które w tegorocznej ocenia spadną do kategorii B, bo z C to się chyba już nie podniosą.

Słusznie – jeśli przyjąć pozostawienie CK – wskazuje się na konieczność wzmocnienia uprawnień tego organu. CK bowiem nie ma (…) ogólnych uprawnień organu wyższego stopnia (w rozumieniu Kodeksu postępowania administracyjnego), w szczególności stwierdzania nieważności decyzji rad uprawnionych jednostek rażąco naruszających prawo. (s. 57) Tymczasem zakres patologii w powyższym zakresie w ostatnich latach wzrósł bardzo poważnie, gdyż jednostki uniwersyteckie, politechniczne czy medyczne w walce o pozyskanie czy utrzymanie minimum kadrowego przeprowadzały postępowania habilitacyjne - wg moich szacunków - w min. 10 proc. - z rażącym naruszeniem prawa.

Tu CK nie miało możliwości unieważnienia tych uchwał, a o pewnych przypadkach jeszcze napisze odrębnie, niezależnie od tego, o czym pisze co miesiąc w „Forum Akademickim” red. Marek Wroński. Proces wycofywania uprawnień takim jednostkom trwa długo, a i wewnątrz CK są czynniki go opóźniające.

Wreszcie jest też wątek związany z tytułem profesora, który zdaniem projektodawców: powinien nadal istnieć i powinien być nadawany przez Prezydenta RP, co jednak oznacza, że jest szczególnym wyróżnikiem uznania osiągnięć akademickich, a nie, jak to się stało w praktyce, kolejnym szczeblem awansowym; (...) stopień naukowy także powinien pozostać instytucją rangi państwowej, a nie tylko dystynkcją w ramach danej jednostki organizacyjnej; umożliwia (s. 99) (…)

Biorąc pod uwagę aktualny stan w sferze uprawnień do nadawania stopni oraz skutków korzystania z tych uprawnień, należy przyjąć, że w krótkim czasie obecny system: dwa stopnie naukowe i jeden tytuł naukowy powinien zostać utrzymany – jednakże z następującymi uzupełnieniami:

* należy zrezygnować z ustawowego wymogu uzyskania habilitacji jako warunku samodzielności naukowej i dydaktycznej w stosunku do osób posiadających doktorat naukowy (w razie przyjęcia poniżej rozwiniętej propozycji wprowadzenia dwóch kategorii doktoratów i po faktycznym wystąpieniu takich doktoratów) – wymóg habilitacji, ale rozumianej jako veniam legendi w danym zakresie i w danej szkole (jako warunek zatrudnienia albo zatrudnienia na dalszy okres lub na czas nieokreślony) w stosunku do określonych stanowisk wprowadziłaby sama szkoła wyższa;

* o ile by nie doszło albo zanim by doszło do rezygnacji z ogólnego wymogu habilitacji, konieczne jest dokonanie istotnych zmian w odniesieniu do habilitacji: ze względu na potrzebę odchodzenia od „poszufladkowania” nauki, powinna ona obejmować dziedzinę, a nie tylko, jak obecnie, dyscyplinę naukową; nie można jej przeprowadzać w jednostce, w której zatrudniony jest habilitant;

* należy odejść od modelu postępowania pisemnego poprzez wprowadzenie obowiązku wystąpienia habilitanta przed radą właściwej jednostki (w szkołach wyższych radą wydziału wyznaczonego przez szkołę) lub komisją habilitacyjną, w tym z referatem na temat jego podstawowych osiągnięć naukowych; potrzebne jest wzmocnienie pozycji komisji habilitacyjnej w stosunku do rady jednostki przeprowadzającej postępowanie habilitacyjne, aby nie mogły mieć miejsca, występujące obecnie, przypadki nadania stopnia przez radę mimo negatywnej, nawet jednogłośnej, opinii komisji habilitacyjnej; postępowanie nie może dotyczyć pracownika danej szkoły wyższej lub członka danej rady
; (s.100)

Jest wreszcie podtrzymana od dawna zresztą sugerowana przez prof. H. Izdebskiego propozycja wprowadzenia dwóch doktoratów – zawodowego i akademickiego, gdzie po tym ostatnim nie byłoby potrzeby ubiegania się o habilitację, by w przyszłości zostać profesorem.

No i na koniec: nie podoba mi się stwierdzenie:” W sytuacji zawsze ograniczonej ilości środków na naukę i kształcenie nie może być dopuszczone jakiekolwiek marnotrawstwo” (s. 104), gdyż jego autorzy wyraźnie upełnomocniają rząd(-y) do reprodukowania nędzy finansowej w szkolnictwie wyższym.