07 sierpnia 2011

Po co wracać do sprawy egzaminów wstępnych sprzed 10 lat?


Kiedy zgłosił się do mnie dziennikarz TVN z zapytaniem, czy udzielę wypowiedzi na temat tego, co wydarzyło się 10 lat temu w Uniwersytecie Łódzkim po złożeniu przez część nieprzyjętych na studia psychologiczne kandydatów skargi do komisji rekrutacyjnej na błędy w II części testu, stwierdziłem, że nie ma sensu do tego wracać, skoro wnioski z mających wówczas błędów, nie są dzisiaj nikomu i do niczego potrzebne. Wywiadu jednak udzieliłem, skoro stanąłem w 2001 r. po stronie pokrzywdzonych. Ten sam test obowiązywał bowiem dla kandydatów na pedagogikę. Bezpośrednio obserwowałem ich konsternację na treść niektórych poleceń, która nie wynikała z braku ich wiedzy, tylko zdziwienia, że oczekiwano wybrania "ich zdaniem najlepszej odpowiedzi". W przypadku niektórych z 50 sytuacji wychowawczych ubiegający się o indeks mieli wybrać jedną z pięciu odpowiedzi, która w świetle ich opinii jest najbardziej prawdopodobna. Tym samym, dokonując subiektywnego wyboru w odniesieniu do sytuacji hipotetycznej, mieli prawo kierować się własnym doświadczeniem, osobistym sposobem postrzegania relacji szkolnych, aniżeli obiektywną wiedzą na dany temat. Wspomniana część testów miała ponoć badać przydatność wypełniających je osób do zawodu pedagoga/psychologa.

Błąd konstruktora niektórych zadań tego testu był oczywisty. Sądy przypuszczające nie mogą być oceniane w kategoriach prawdy lub fałszu. Wybitny autorytet w psychologii prof. Jan Strelau zwraca uwagę na to, że psycholog powinien zadbać o szczególnie poprawne przeprowadzenie procedury ustalania trafności treściowej testu. Szczególnie starannie muszą być pod tym względem sprawdzone testy przydatności zawodowej. Jak na ironię losu, akurat ta część testów tych wymogów nie spełniła. Błędów w tym teście było kilka. Władze uczelni zostały zatem postawione przed niezwykle trudną sytuacją. Przyznanie racji odwołującym się musiałoby spowodować przyjęcie co najmniej kilkudziesięciu (jeśli nie kilkuset) osób więcej, niż przewidywał limit. Niektórzy kandydaci "grozili" skierowaniem pozwu do Sądu Administracyjnego. Co gorsza, o ocenę poprawności tych testów władze poprosiły tych, którzy je skonstruowali i dopuścili do użytku na okoliczność egzaminów wstępnych. Tak więc sprawcy tego zamieszania byli ich sędziami.

Po co wracać do tego dzisiaj? Dziennikarze analizują sprawy bulwersujące przed laty opinię publiczną, dociekając ich następstw. Sprawców tego błędu nie ma już w UŁ i nie dlatego, że było to skutkiem poważnych zawirowań w uczelni. Bez przesady. Trzeba było wyciągnąć z tego wydarzenia wnioski na przyszłość. Pewnie z programu dowiem się, jaki był bieg wydarzeń, o których nie mogłem wówczas wiedzieć. W następnym roku pedagodzy nie zgodzili się już na II część testu, poprzestając jedynie na I części, która bardzo dobrze sprawdzała wiedzę o świecie i społeczeństwie kolejnych kandydatów na studia. Zamiast fatalnego i feralnego w II części testu, mającego diagnozować przydatność do zawodu pedagoga, wprowadziliśmy rozmowy z kandydatami na podstawie ich analizy i interpretacji wybranej lektury pedagogicznej.

Reporterów ciekawi jednak to, czy ci, którzy wówczas odwoływali się od negatywnej decyzji komisji rekrutacyjnej, zostali przyjęci na studia i je ukończyli? Dzisiaj powinni już wykonywać swój upragniony zawód.

Od kilku już lat, wraz z wprowadzeniem w Polsce egzaminów zewnętrznych, a w tym przypadku państwowej matury, nie ma już egzaminów wstępnych na większość kierunków studiów. Uczelnie publiczne i niepubliczne (prywatne) przyjmują każdego, kto ma zdaną maturę z przedmiotów dodatkowych, wskazanych przez komisje rekrutacyjne jako konieczne dla kandydatów na dany kierunek studiów. Czy dzisiaj oceniamy to pozytywnie?

06 sierpnia 2011

Wykopalisko Jacka Fedorowicza wciąż aktualnych paradoksów codziennego życia (nie tylko) studentów














Znany satyryk, literat, publicysta, aktor i twórca audycji radiowych i telewizyjnych - Jacek Fedorowicz opublikował autobiograficzną książkę pt. JA JAKO WYKOPALISKO (Świat Książki, Warszawa 2011). Jest to ciekawa lektura dla wielbicieli(-ek) jego talentu, wyjątkowego poczucia humoru, ale także dla osób, które swoje dzieciństwo i dojrzałość przeżywały w okresie PRL.

Inspiracją do napisania po części wspomnieniowej książki, stał się znaleziony przez niego na dnie jednej z szaf maszynopis z 1972 r., który powstał z potrzeby zarejestrowania istotnych wydarzeń z własnego życia, choć wówczas bez szans na ich opublikowanie. Był to okres stalinizmu przechodzącego w tzw. "realny socjalizm", który był pełen ludzkich dramatów, patologii i wypaczeń, zaprzeczających wszystkiemu, co głosiła językiem propagandy marksistowsko-leninowskiej monistyczna władza. Skutkowało to w dorastającym pokoleniu młodzieży konformizmem i/lub oporem.

Jak pisze J. Fedorowicz: Niestety czasy były takie, że trzeba było nie tylko posługiwać się tym językiem, ale jeszcze udawać, że się wierzy w to, co się mówi.(s.22-23)

Autor wspomina swoich przyjaciół z okresu studiów, w tym wysokiego dostojnika we władzach uczelnianych ZMP, który "robił tylko to, co w akcjach zetempowskich uważał za słuszne. Nie zanudzał i nie szkodził. A to było bardzo dużo"(s. 28), cenzorów jego tekstów czy scenariuszy programów estradowych, by mógł mimo wszystko mówić tyle, ile mu pozwalali, ale zarazem nic z tego, co oni by chcieli, żeby on i występujący z nim mówili swojej publiczności. Od kilkunastu lat nie mamy w Polsce cenzury, ale jej rolę przejęła autocenzura, jeśli brać pod uwagę to, o czym pisałem poprzednio, czyli tzw. poprawność polityczną.

Fedorowicz opisuje postawy studentów, którzy na nic nie mieli kasy, więc żeby przeżyć, podrabiali numerki obiadowe, jako że studiowali w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. "Ewentualnego prokuratora -pisał wówczas do sztambucha J. Fedorowicz - który chciałby nas, fałszerzy, pociągnąć do odpowiedzialności, informuję, że WSE przeznaczało na całodzienne wyżywienie studenta na oko tak gdzieś 50, 60 groszy, więc straty państwowe wynikające z naszych nadużyć były minimalne. Znacznie większą stratą, naszą tym razem, są zapewne dolegliwości żołądkowe, które po latach zaczynają nękać byłych studentów trutych systematycznie przez wyżej wspomnianą stołówkę i permanentnie niedokarmionych".(s. 135)

Niektórzy studenci tak się wyrobili w umiejętnościach graficznych, że potrafili wymalować sobie nawet bilety do kina czy legitymację z kompletem stempli do dyskusyjnego klubu filmowego. Dzisiaj niektórzy podrabiają różnego rodzaju dokumenty na wysokiej klasy kserokopiarkach. Zmianie zatem uległa jedynie technika ich podrabiania.

Fedorowicza śmieszyło ponad 40 lat temu to, co także dzisiaj budzi w nas irytację, a mianowicie konieczność dokonywania w instytucjach państwowych wielu różnych, a zbytecznych zakupów, byle tylko wydać przydzielone z końcem kalendarzowego toku pieniądze "i uratować tym samym plan finansowy"(s. 137)

Jest jednak w tej autobiografii pedagogiczne przesłanie do współczesnej młodzieży, które zacytuję, gdyż w pełni się z nim utożsamiam w obliczu braku w naszym kraju dekomunizacji, także w pedagogice:

"Oczywiście wiem, że wszyscy wzdychający do przeszłości de facto tęsknią tylko za tym, że kiedyś byli młodzi, piękni, silni, sprawni, a dziś szkoda gadać, wiem, że gdyby ich spytać, czy chcieliby, żeby o ich losie, a czasem nawet życiu decydował jakiś (pardon!) kretyn za biurkiem sekretarza partii albo (przepraszam ponownie) bandyta z legitymacją SB w kieszeni, to odpowiedzieliby, że jednak by nie chcieli, ale obawiam się, że gdy dzisiejsza młodzież słyszy wciąż pochwały starych czasów, a w dodatku ogląda na okrągło filmy wyprodukowane za Peerelu, nawiasem mówiąc, niekiedy świetnie zrobione, to gotowa jest uwierzyć, że komunizm nie był taki zły. I mnie - ilekroć piszę o tamtych latach i obsesyjnie podkreślam ich ogólny brak urody - nie chodzi o to, żeby młodzież głaskała mnie po głowie i mówiła, oj, tak, dziadku, przeżyłeś straszne rzeczy, tylko - co podkreślam wężykiem - żeby nie dała się nigdy w przyszłości otumanić (pięknie przecież brzmiącym!) ideom komunistycznym, które realizowane bez sprzeciwu, muszą doprowadzić w konsekwencji do Korei Północnej."(s. 140)

Wielbiciele polskiego kina i kabaretu znajdą tu interesujące wspomnienia o Zbyszku Cybulskim czy Bogumile Kobieli, z którymi współpracował J. Fedorowicz. No i jest też jakże aktualna refleksja na temat jakości stanowionego w naszym kraju prawa: "ogromne tomy Przepisów Państwowych, które regulują nasze życie codzienne, są tak pomyślane, aby każdy z nas był przestępcą."(s.152) Przestrzega zarazem, że w świecie show-biznesu, a ja dostrzegam, że także w wyższych szkołach prywatnych, nie należy polegać na obietnicach słownych naszych pracodawców, ale podpisać umowę i wziąć zaliczkę. To bowiem jest typowo polskie, że wielu założycieli kombinuje, jak nie płacić podatków, przysługującego nam odpisu na ZUS czy ubezpieczenie zdrowotne.

Fedorowicz wyjaśnia także sens słowa chałtura: "to coś takiego, co robi się lewą ręką i inkasuje dużo pieniędzy"(s.196). Istotnie, wielu nauczycieli akademickich tak właśnie ją uprawia na pedagogice w szkolnictwie prywatnym.

05 sierpnia 2011

Od kiedy to poprawność polityczna ma stanowić o tym, co jest zgodne z nauką?

Powracam do skandalicznego ataku środowisk homoseksualnych na profesora Aleksandra Nalaskowskiego z UMK, które skierowały do JM Rektora UMK żądanie wyciągnięcia w stosunku do Profesora konsekwencji służbowych (pozbawienie funkcji dziekana Wydziału Nauk Pedagogicznych, może nawet ograniczeniem praw do kształcenia młodzieży?) za wyrażoną przez Niego opinię dla portalu www.fronda.pl na temat tego, dlaczego osobiście jest przeciwny powierzaniu zastępczej opiece osieroconych dzieci parom homoseksualnym.

Temat chętnie podjęła Gazeta Wyborcza, przywołując roszczenia powyższych środowisk z lubością, a zarazem otwierając w ramach "forum" możliwość anonimowym, różnej maści komentatorom, obrażania Profesora w sposób niesłychany, nie mający nic wspólnego z merytoryczną debatą naukową, ani też z dyskursem publicznym. To zadziwiające, że z jednej strony redakcja tej opiniotwórczej gazety chętnie publikuje przekłady współczesnych, światowej sławy filozofów, etyków, a z drugiej strony zabawia się pseudokonfliktem, podgrzewając go i o dziwo stając po stronie tych, którzy nie mają ani naukowych, ani społecznie użytecznych racji!

Kiedy czytałem w Rzeczpospolitej artykuł Piotra Zaremby pt. "Umysł w obcęgach"(28.07.2011) sądziłem, że to redakcja tej gazety bezzasadnie staje w obronie Profesora pedagogiki, by wykorzystać ją do własnej "wojny medialnej" z GW. Zajrzałem zatem do toruńskiego wydania Gazety Wyborczej, w którym w dn.20.07.2011 red. Maciej Czarnecki opisuje wspomnianą powyżej historię w sposób, który z bezstronnością nie ma nic wspólnego. Ponawiam zatem pytanie nie tylko o to, czy naukowiec ma prawo do własnych poglądów, ale także o to, od kiedy to tzw. poprawność polityczna ma być kryterium oceniającym pozytywnie lub negatywnie dorobek naukowy Profesora o niekwestionowanych przez najważniejsze w naszym kraju gremia, czyli Centralną Komisję Do Spraw Stopni i Tytuł, a także członkostwo w Komitecie Nauk Pedagogicznych PAN osiągnięciach naukowych? (Na marginesie dodam, że w tzw. światowym wykazie cytowanych polskich humanistów nie ma ani jedej rozprawy wybitnej filozof Barbary Skargi, co w niczym nie umniejsza Jej rangi i znaczenia dla filozofii) Od kiedy to o naukowości mają decydować w tym kraju środowiska społeczne, polityczne i to bez względu na ich cele, misję, ideologie?

W tej sytuacji nie pozostanie naukowcom nic innego, jak odmawianie dziennikarzom wyrażania osobistych opinii, jak i dzielenia się wynikami własnych badań (a takie np. na temat postaw rodziców wobec osób o innej orientacji seksualnej po raz pierwszy A.Nalaskowski ujawnił, by potwierdzić, choć wcale tego czynić nie musiał, że w swoich prywatnych osądach nie jest w naszym społeczeństwie odosobniony!). Naukowiec może przekazywać swoje poglądy wszem i wobec, bez medialnej łaski, bo ta na "pstrym koniu jeździ". Na szczęście może pisać i wydawać własne książki, artykuły, a nawet prowadzić blog. Rolą prasy powinno być stanie na straży prawa wolności wypowiedzi, ale także nauki.

Udawanie, że się tego nie dostrzega i podgrzewanie atmosfery dyskursu publicznego oskarżeniami, że profesorowi i dziekanowi zarazem nie wolno głosić własnych poglądów, jest nie tylko zdumiewające. Otóż, gdyby Profesor wypowiadał się jako dziekan, to musiałby najpierw uzyskać w danej sprawie zgodę Rady Wydziału. To kurtuazja dzienikarzy sprawia, że kiedy informują o tym, kim jest autor wypowiedzi, często dodają jego funkcje czy inne godności. Jedni czynią tak po to, by podkreślić mocne strony autorytetu publicznego, inne zaś, by je przy tej okazji zdezawuować. I to jest obrzydliwe.

03 sierpnia 2011

Władza wykonawcza nie cierpi, jak jej ktoś patrzy na ręce, także ta pedagogiczna

Dzisiaj miałem możliwość oglądania spotkania Sejmowej Komisji Do Spraw Obrony z ministrem J.Millerem, a więc autorem (redaktorem) Raportu o przyczynach katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem w dn. 10.04.2010 r. Przedstawiciel władzy wykonawczej został poproszony o to, by odpowiedzieć na pytania posłów, którzy w naszym imieniu nie tylko stanowią prawo, ale i kontrolują tę władzę. Oj, a władza tego nie lubi. Co zatem czyni, by nie być poddaną temu procesowi? Przewodniczący posiedzenia zapowiedział, że pan minister ma ograniczony czas, gdyż musi jeszcze odbyć inne spotkanie.

Niestety, od czasów PRL niewiele się zmieniło w tym względzie. Od ponad 20 lat politycy, w tym rządzący deklarują, że szanują demokrację i są jej zwolennikami, byle jej mechanizmy, procedury czy normy ich samych nie dotyczyły. Długa zatem jest przed polskim społeczeństwem droga do demokracji, do szanowania przez każdą władzę praw przedstawicieli innej władzy. Wiele jeszcze musimy się nauczyć, by szanować opozycję, odmienność, różnice. W tym zakresie władze Ministerstwa Edukacji Narodowej są złym wzorem, bo nie znoszą krytyki, trudno więc, by "nadpsuta od głowy ryba" była w środowisku oświatowym zjadliwa i strawna.

Przypominam sobie z różnych kadencji władz tego resortu, jak zapraszane na spotkanie z członkami Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, już w pierwszych słowach deklaracji otwartości i chęci współpracy z profesorami pedagogiki zapowiadały, że . . . pani/pan minister przeprasza, ale ma na to spotkanie tylko 2 godziny, bo czekają ją/go kolejne rozmowy czy jakieś negocjacje. Władza już na wstępie zatem komunikuje, że cieszy się z tego zaproszenia, możliwości dialogu, wysłuchania naszych opinii czy pytań, po czym . . . nie ma dla nas czasu. Czas władzy jest niepodzielny. Ważne, że zostanie to spotkanie odnotowane, a nawet skomentowane jako niesłychanie ważne i cenne. Ot, chwyt propagandowo-socjotechniczny. Ileż odbyło się tzw. "ustawionych" spotkań władzy z tymi, którym de facto powinna ona służyć, ale potraktowała ich jako jej podwładnych? W czasie takich posiedzeń zawsze znajdzie się ktoś, kto zada tej władzy politycznie poprawne pytanie (z nią zresztą wcześniej uzgodnione), albo skomentuje negatywnie tych, którzy ośmielili się zakłócić swoimi pytaniami czy komentarzami dobre samopoczucie rządzących.

Trudno zatem dziwić się temu, że lekceważona, a przecież konstytucyjnie wybrana przez część tego narodu opozycja musi tworzyć własne komisje i poza Parlamentem poszukiwać wsparcia nie w walce z władzą, tylko o prawdę i zapisane w Konstytucji III RP wartości oraz prawa.

Podobnie jest w szkolnictwie wyższym, szczególnie prywatnym, gdzie zdarza się dość często, że założyciel (właściciel) szkoły nie szanuje organu władzy jednoosobowej, jaką powinien w niej suwerennie sprawować rektor i dziekani (jeśli są powołane do życia wydziały), bo nie życzy sobie z ich strony jakichkolwiek form roszczeń (choć wynikają one z mocy prawa akademickiego), ani wewnątrzuczelnianej kontroli. Z tego też powodu Senaty czy Rady Wydziałów są tu jedynie formalnymi ozdobnikami, "maszynkami" do głosowań spraw koniecznych a pod dyktando założyciela. W jednej z wyższych szkół prywatnych na skierowane przeze mnie do założyciela pytanie o to, po co została powołana rada wydziału, skoro nie ma na nic wpływu (i tak wszystko zależy od widzimisie założyciela) usłyszałem, że być musi, bo to dobrze wygląda na stronie internetowej i stwarza kandydatom na studia wrażenie "akademickości".