03 sierpnia 2011

Władza wykonawcza nie cierpi, jak jej ktoś patrzy na ręce, także ta pedagogiczna

Dzisiaj miałem możliwość oglądania spotkania Sejmowej Komisji Do Spraw Obrony z ministrem J.Millerem, a więc autorem (redaktorem) Raportu o przyczynach katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem w dn. 10.04.2010 r. Przedstawiciel władzy wykonawczej został poproszony o to, by odpowiedzieć na pytania posłów, którzy w naszym imieniu nie tylko stanowią prawo, ale i kontrolują tę władzę. Oj, a władza tego nie lubi. Co zatem czyni, by nie być poddaną temu procesowi? Przewodniczący posiedzenia zapowiedział, że pan minister ma ograniczony czas, gdyż musi jeszcze odbyć inne spotkanie.

Niestety, od czasów PRL niewiele się zmieniło w tym względzie. Od ponad 20 lat politycy, w tym rządzący deklarują, że szanują demokrację i są jej zwolennikami, byle jej mechanizmy, procedury czy normy ich samych nie dotyczyły. Długa zatem jest przed polskim społeczeństwem droga do demokracji, do szanowania przez każdą władzę praw przedstawicieli innej władzy. Wiele jeszcze musimy się nauczyć, by szanować opozycję, odmienność, różnice. W tym zakresie władze Ministerstwa Edukacji Narodowej są złym wzorem, bo nie znoszą krytyki, trudno więc, by "nadpsuta od głowy ryba" była w środowisku oświatowym zjadliwa i strawna.

Przypominam sobie z różnych kadencji władz tego resortu, jak zapraszane na spotkanie z członkami Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, już w pierwszych słowach deklaracji otwartości i chęci współpracy z profesorami pedagogiki zapowiadały, że . . . pani/pan minister przeprasza, ale ma na to spotkanie tylko 2 godziny, bo czekają ją/go kolejne rozmowy czy jakieś negocjacje. Władza już na wstępie zatem komunikuje, że cieszy się z tego zaproszenia, możliwości dialogu, wysłuchania naszych opinii czy pytań, po czym . . . nie ma dla nas czasu. Czas władzy jest niepodzielny. Ważne, że zostanie to spotkanie odnotowane, a nawet skomentowane jako niesłychanie ważne i cenne. Ot, chwyt propagandowo-socjotechniczny. Ileż odbyło się tzw. "ustawionych" spotkań władzy z tymi, którym de facto powinna ona służyć, ale potraktowała ich jako jej podwładnych? W czasie takich posiedzeń zawsze znajdzie się ktoś, kto zada tej władzy politycznie poprawne pytanie (z nią zresztą wcześniej uzgodnione), albo skomentuje negatywnie tych, którzy ośmielili się zakłócić swoimi pytaniami czy komentarzami dobre samopoczucie rządzących.

Trudno zatem dziwić się temu, że lekceważona, a przecież konstytucyjnie wybrana przez część tego narodu opozycja musi tworzyć własne komisje i poza Parlamentem poszukiwać wsparcia nie w walce z władzą, tylko o prawdę i zapisane w Konstytucji III RP wartości oraz prawa.

Podobnie jest w szkolnictwie wyższym, szczególnie prywatnym, gdzie zdarza się dość często, że założyciel (właściciel) szkoły nie szanuje organu władzy jednoosobowej, jaką powinien w niej suwerennie sprawować rektor i dziekani (jeśli są powołane do życia wydziały), bo nie życzy sobie z ich strony jakichkolwiek form roszczeń (choć wynikają one z mocy prawa akademickiego), ani wewnątrzuczelnianej kontroli. Z tego też powodu Senaty czy Rady Wydziałów są tu jedynie formalnymi ozdobnikami, "maszynkami" do głosowań spraw koniecznych a pod dyktando założyciela. W jednej z wyższych szkół prywatnych na skierowane przeze mnie do założyciela pytanie o to, po co została powołana rada wydziału, skoro nie ma na nic wpływu (i tak wszystko zależy od widzimisie założyciela) usłyszałem, że być musi, bo to dobrze wygląda na stronie internetowej i stwarza kandydatom na studia wrażenie "akademickości".