09 stycznia 2021

Co będzie z Wrocławską Szkołą Przyszłości?

 

 


Sytuacja w oświacie niepublicznej jest niepokojąca. Wygasają w tej przestrzeni alternatywne szkoły, które powstawały na początku lat 90. XX w. W 2017 roku dowiedzieliśmy się o zakończeniu działalności SZKOŁY-LABORATORIUM prowadzonej przez 25 lat przez profesora pedagogiki ALEKSANDRA NALASKOWSKIEGO, a z początkiem 2021 r. otrzymałem niepokojący list od profesora pedagogiki RYSZARDA MACIEJA ŁUKASZEWICZA - założyciela, współtwórcy powstałego ponad 40 lat temu projektu  WROCŁAWSKIEJ  SZKOŁY PRZYSZŁOŚCI, że właśnie musi się wyprowadzić z Wrocławia. 

Najpierw kilka związanych z tym faktów: 

Wrocławska Szkoła Przyszłości działała we Wrocławiu na ul. Skwierzyńskiej 34a. Jej założycielem, podmiotem prowadzącym była Fundacja Wolnych Inicjatyw Edukacyjnych prowadząc działalność edukacyjną do 2020 r. W niej odbywały się po zajęciach z dziećmi liczne szkolenia, warsztaty, spotkania dla tych osób, które były zainteresowane alternatywną koncepcją kształcenia młodych pokoleń. Przyjeżdżali do szkoły nie tylko nauczyciele z kraju, ale i z całego świata. 

Mogliśmy wszyscy być dumni z tego, że Telewizja Japońska produkując serię filmów o najlepszych, najciekawszych szkołach alternatywnych na świecie, pierwszy odcinek poświęciła Wrocławskiej Szkole Przyszłości. Z dumą odtwarzałem moim studentom i nauczycielom profesjonalnie zarejestrowany proces kształcenia w tej placówce. 

Nigdy nie byłem w tej Szkole osobiście, ale nie dlatego, żebym jej nie doceniał, tylko z powodu licznych obowiązków służbowych, akademickich. Poznałem założenia modelowe w 1978 roku na I Letniej Szkole Młodych Pedagogów Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, w czasie której prof. R. Łukaszewicz mówił o niej jako projekcie, gdyż ówczesne władze PRL nie wyrażały zgody na jej działanie. 

Na początku transformacji przegadaliśmy w Łodzi wiele godzin na temat alternatywnej edukacji. optowałem za tym, by wprowadzać ją do szkół wówczas państwowych, zaś profesor przekonywał mnie, że to nie ma sensu, bo rządzący nie odpuszczą i prędzej czy  później zabronią mi upowszechniania tzw. szkolnych wysp oporu edukacyjnego wobec schematyzmu, dydaktycznego archaizmu itp. 

Miał rację. Partie - SLD z PSL, a potem AWS, PO z PSL i PiS z LPR/Samoobroną zniszczyły ruch oddolnych innowacji  nauczycielskich w szkolnictwie publicznym.  Jeszcze do 2012 roku prowadziłem międzynarodowe konferencje edukacji alternatywnej, ale i to musiało się skończyć, bo nie było po co drażnić nauczycieli nękanych i zdradzanych przez kolejne formacje sprawujące w Polsce władzę.     

Powróćmy jednak do WSP. 

Dopiero zmiana ustroju politycznego w naszym państwie sprawiła, że WSP mogła wreszcie zaistnieć na mapie alternatywnych szkół niepublicznych. Nie, nie jest to oksymoron. Wiele bowiem szkół niepublicznych powstawało i nadal działa niczym nie różniąc się od szkół publicznych, z wyjątkiem liczby uczniów w klasach i komercyjnym rozszerzeniem programu kształcenia. Nadal jednak pracują one w systemie klasowo-lekcyjnym z XIX wieku. 

Nie ma tu miejsca na przywoływanie odmienności dydaktyczno-wychowawczej WSP Ryszarda Łukaszewicza, ale każdy może ją odnaleźć tak na YouTube, jak i poznać swoistość alternatywnej edukacji w znakomitych publikacjach pedagogicznych tego profesora. 

Co zatem wydarzyło się w 2019 i 2020 roku? Tak pisze Profesor: 

Kończy się czas ul. Skwierzyńskiej i WSP; Gmina podała nas do sądu wnioskując o rozwiązanie użytkowania wieczystego, argumentacja wielce pokrętna; Sąd Okręgowy odrzucił wniosek Gminy, a teraz dla odmiany - Sąd Apelacyjny wydał decyzję wręcz odwrotną; 

mamy 2 miesiące na "spakowanie" 25 lat i udanie się... "do historii". 

 

    

     A miało być  tak pięknie. Powstał projekt architektonicznej przebudowy WSP na ul. Skwierzyńskiej. Wrocław mógł mieć nadal wyjątkowy skarb oświaty niepublicznej, który był przez ćwierć wieku obiektem nie tylko westchnień i marzeń wielu polskich oraz zagranicznych nauczycieli, ale przede wszystkim także ambasadorem polskiej, autorskiej myśli pedagogicznej oraz miasta Wrocławia. 




Urzędnicy/politycy sprawujący władzę chyba mają to w "genach", by pozytywnie zakręconym odmieńcom, odszczepieńcom, twórcom różnych rozwiązań nie tylko oświatowych kłaść kłody pod nogi, utrudniać, często z bezinteresownej lub stricte interesownej zawiści przeszkadzać oraz doprowadzać skutecznie do ich zniszczenia. 

ALE ... Na szczęście tacy pedagodzy, jak profesor R. Łukaszewicz mają naturalny,  chociaż rzadko występujący - gen pozytywnego myślenia i działania. W sierpniu 2020 r. powołał do życia ALE, czyli Fundację ALTERNATYW LEPSZEJ EDUKACJI. Gościniec czterech żywiołów.  Będzie działać w Świeradowie Zdrój, a więc tam, gdzie R. Łukaszewicz prowadził z dziećmi i dorosłymi od kilkudziesięciu już lat NATURAMY. 

Czy będzie zatem nowa energia edukacji i dla edukacji, dla ziemi i rodziny człowieczej?  

    

   

 

    


08 stycznia 2021

Czy powstanie Polska Partia Niezaszczepionych Nauczycieli?


Jak tweetuje Ministerstwo Edukacji i Nauki - minister Przemysław Czarnek ma dzisiaj poinformować środowisko oświatowe o przygotowaniach do ewentualnego powrotu uczniów do szkół.  Najważniejsze jest podtrzymywanie wrażenia, że ów resort jest niezbędny polskiemu szkolnictwu. Tymczasem nauczyciele słusznie pytają, kiedy zaczną się szczepienia przeciwko koronawirusowi, skoro Związek Nauczycielstwa Polskiego uzyskał gwarancje, że znajdą się w tzw. grupie Number One? 

Nie wiem, czy wszyscy zainteresowani czytają tweety szefa resortu, które zmieniają się z godziny na godzinę. Już nawet TVP 1 nie nadąża z ich aktualizowaniem, nie mówiąc o opozycyjnych mediach. Na szczęście nie pracuję w oświacie, ale jako rodzic jestem zainteresowany tym, czego mogę się spodziewać? Polecić dziecku pakowanie plecaka szkolnego czy może jednak wzmocnić usługę internetową, by nie zanikał głos, obraz itp.? 


Na temat edukacji szkolnej najczęściej wypowiadają się ci, którzy nie  mają z nią nic wspólnego, bowiem ani nie są nauczycielami, ani rodzicami dzieci objętych obowiązkiem szkolnym. Traktują tę sferę jako okazję do wzmacniania swojego światopoglądowego przekazu, czyli albo afirmowania partii władzy, albo wyrażania kosztem edukacji swojego sprzeciwu. 

O szczepieniach nauczycieli mówiono w obozie zbliżonym do władzy, że będą warunkiem otwarcia szkół, ale w mediach społecznościowych podzieleni Polacy wzajemnie informują się z bolesną i cierpiąca miną, któż to wcześniej wskoczył do kolejki spośród nieprzewidzianych do tej procedury osób. 

Nie rozumiem tego oburzenia, protestów, kpin czy interpelacji, skoro jest to kolejny wskaźnik reprodukcji w III RP syndromu homo sovieticus. On replikuje się skuteczniej niż COVID-19, bo nie ma przeciwko niemu żadnej szczepionki. W czasach PRL wpychali się do kolejek przed sklepami liczni obywatele, zaś sprawujący władzę mieli w komitetach PZPR, w wojskowych kantynach, w urzędach państwowych własne sklepiki, dostęp do niedostępnych dla ludności towarów, nawet bez potrzeby pokazywania kartek na żywność.

Nic się w Polsce nie zmieniło. Każda władza najpierw troszczy się o siebie, o swoich, bo bliższa jest ciału koszula. Jakoś publicyści słusznie krytykujący osoby wciskające się lub zaproszone od zaplecza do szczepiennej kolejki poza zapowiedzianą przez premiera typologią - nową kategoryzacją warstw społecznych - też dzielą się na prawo- i lewoskrętnych, a zatem reprodukujących powyższy syndrom. Dostrzegają bowiem tylko tych z drugiej strony ulicy, jak z przysłowiowym źdźbłem trawy w czyimś oku. 

Zawsze przyjemniej jest przymknąć oko na uprzywilejowanych "swoich", bo ci są najważniejsi, prawdziwi, wierni, rzetelni, oddani sprawie, aniżeli na "obcych", "innych". Krążą nawet kopie zaświadczeń wydanych działaczom partyjnym, samorządowym, z administracji państwowej, ale nikt nie może potwierdzić, czy są to fałszywki, fake newsy czy autentyki. Nie ma to zresztą znaczenia. Ważne, by każda strona podzielonego społeczeństwa miała dowody na przeciwnika.    

Na tym też polega hidden curriculum każdego rządu i zbliżonych do niego elit - tak z  lewicy, prawicy, jak i liberalnego centrum. Przypomniał mi się pewien epizod z początku lat 90. XX w. , kiedy  zaczęła radykalnie pogarszać się sytuacja finansowa nauczycieli. W 1992 r.  działacze Zarządu Okręgowego ZNP w Wałbrzychu postanowili powołać do życia POLSKĄ PARTIĘ GŁODUJĄCYCH NAUCZYCIELI.  

W rzeczy samej, zamiast we własnym oddziale zajmować sprawami nauczycieli, znaleźli sposób na wciśnięcie się do kolejki, by znaleźć się w gronie uprzywilejowanych. Skoro nie starcza dla wszystkich, to musi znaleźć się dla wybrańców. 

Partia powstała, została zarejestrowana, podobnie jak szereg  innych partyjek, których działacze zapewnili sobie miejsce w Parlamencie. W latach 1993-1997, kiedy rządziła w Polsce postpezetpeerowska lewica wraz z (post-)socjalistycznym PSL do Sejmu weszło w wyniku przyspieszonych wyborów prawie 100 nauczycieli. 

Już nie głodowali. Zatwierdzali w ustawach na kolejne lata bardzo niski poziom środków budżetowych na oświatę, w tm niskie płace dla nauczycieli, ale dla wzmocnienia dobrego samopoczucia organizowali w terenowych oddziałach ZNP protesty uliczne przeciwko takiej polityce władzy. Łódzki Oddział ZNP był tu jednym z pierwszych do strajkowania pod wodzą posła Krzysztofa Baszczyńskiego.   

W Statucie Polskiej Partii Głodujących Nauczycieli zapisano m.in.

- pomoc władzom Rzeczypospolitej Polskiej w wyborze kandydatów na stanowiska we władzach oświatowych i państwowych (rozdz. II pkt.2). 

Po uzyskaniu poselskiego mandatu głodni już nie byli. Ciekawe, że w 2011 r. , a więc za rządów PO i PSL ktoś założył na Facebooku grupę Partii Głodujących Nauczycieli w połączeniu z Partią Posiadaczy Magnetowidów. Tylko po co, skoro magnetowidy wychodziły już z uzytku, a za tamtej władzy nauczyciele mieli ponoć znakomite pobory?  


Program Polskiej Partii Głodujących Nauczycieli może komuś przydać się do powołania zbliżonej do niej organizacji, tylko zmieniłbym jej nazwę na 
POLSKA PARTIA NIEZASZCZEPIONYCH NAUCZYCELI. Jej członkami powinni zostać w pierwszej kolejności nauczyciele przedszkoli i przedszkolnych oddziałów w szkołach oraz nauczyciele klas I-III, kl. VIII i klas maturalnych, bo zdaje się, że będą pierwszymi "skazanymi" na powrót do pracy offline. 



Po trzydziestu latach transformacji ustrojowej widzimy to samo w ukrytym zakresie. Po co pisać w statutach, że po to powołuje się fundację X, by załatwiać własne interesy? Zawsze pod szyldem troski o innych, można wciskać się do kolejki po dobra, które nie są dla wszystkich dostępne w ogóle, albo przez jakiś czas. 

Na zainstalowanie telefonu w czasach PRL musiałem czekać 12 lat. Inni mieli to od ręki. Na talon na samochód w ogóle nie miałem szans, za to zatrudniony w Komitecie Wojewódzkim PZPR pracownik UŁ otrzymał nie tylko talon, ale i samochód wraz z mieszkaniem,  

To może i doczekam się szczepienia za kilka lub kilkanaście miesięcy, aż zaspokoją swoje potrzeby w tym zakresie jawnie i skrycie uprzywilejowani oraz "zerówkowicze" (pacjenci grupy 0). W końcu rząd ponoć zamówił 60 mln dawek. Spokojnie. Bądźmy cierpliwi. 

           

 


07 stycznia 2021

Rozkodowanie języka polityków mijającego trzydziestolecia szansą na resocjalizację także w universitas

 


Językoznawca i politolog zarazem wziął na warsztat swoich badań kulturę języka współczesnej polityki. Jak jednak ją opisywać, wyjaśniać, komentować, skoro nadawcy nie grzeszą kulturą wysoką, a zajmują w przestrzeni i instytucjach publicznych, państwowych wysokie stanowiska?  

Język, jakim od trzydziestu lat transformacji posługują się nasi politycy i rządzący w dużej mierze zaprzecza kulturze wysokiej, nie wspominając już o kulturze politycznej, o czym przekonamy się dzięki lekturze rozprawy naukowej Tomasza Rawskiego. Podwójne wykształcenie autora, który jest absolwentem Wydziału Polonistyki oraz Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego oraz doktorem nauk społecznych w dyscyplinie nauki o polityce sprawiło, że otrzymaliśmy pasjonujące kulturowo i społecznie studium języka polityki. 

Książkę czyta się z zapartym tchem, a przy tym mogą z niej korzystać nie tylko przedstawiciele nauk o polityce, socjolodzy polityki, socjolodzy edukacji, pedagodzy porównawczy i badacze polityki oświatowej, specjaliści w zakresie nauk o komunikacji, mediach czy psycholodzy społeczni, ale być może w głównej mierze dziennikarze oraz ci, o których jest tu mowa, a więc politycy i rządzący wszystkich formacji politycznych trzech ostatnich dekad. Wypowiedzi wielu nadawców (nie wszyscy są bowiem ich autorami świecąc światłem odbitym)  odnajdziemy na kartach monografii naukowej, której autor dokonał deskrypcji struktury, gramatyki, (braku) logiki języka, ale przede wszystkim jawnie luk skrycie konstruowanej za jego pośrednictwem treści jako nośnika określonych interesów czy/i wartości.

Kluczowym dla badań filtrem stała się dla autora kategoria komizmu i śmiechu, za pomocą których przygląda się językowi ścierających się ze sobą wypowiedzi polityków afirmujących jedną z dwóch stref światopoglądowych podzielonej Polski na Polskę solidarną (konserwatywną, prawicową, chadecką, nacjonalistyczną) i Polskę liberalną (liberalno-lewicową). W moim przekonaniu przyjęta dychotomia nie jest adekwatna do istniejących w kraju podziałów, gdyż nie mamy jeszcze dwupartyjnego systemu politycznego, ale co najmniej trójpartyjny. 

Nie łączyłbym zatem lewicy z liberałami, gdyż wprawdzie jest to marzenie obecnie rządzącej polskiej prawicy, by tak właśnie się stało, ale liberałowie wcale nie chcą być włączeni do lewicy czy prawicy wciąż miotając się na skrzydłach tych partii lub - mówiąc kolokwialnie - siedząc okrakiem na barykadach. W tej jednak rozprawie autor łączy liberałów z lewicą, skoro obie formacje znalazły się w opozycji parlamentarnej i częściowo pozaparlamentarnej wobec rządzącej koalicji prawicowych partii. 

Jak pisze we Wstępie: Po jednej stronie politycznego sporu znajdują się patrioci, w dodatku prawdziwi, po drugiej zaś są zdrajcy, a nawet obóz zdrady narodowej [s. 7 - podkreśl. autor] 

Rawski dokonuje politolingwistycznej analizy ewolucji języka polityków spolaryzowanych stron, starając się wyjaśnić zarówno jałowość prowadzonych sporów o słowa i na słowa, jak i ich zamierzony charakter, by odwrócić uwagę Polaków od znacznie poważniejszych problemów w rządzeniu krajem. Jego badanie ma charakter deskryptywny, rekonstruujący język polityków takim, jakim on jest faktycznie oraz eksplikacyjnych, kiedy krytycznie docieka powodów jego antagonistycznego zaistnienia oraz skutków. To następstwa owego języka są kluczową dla badacza kategorią estetyczną i etyczną zarazem czy wartościującym filtrem, skoro są komiczne i jako takie wzbudzają w narodzie śmiech.

Poczucie humoru nie jest bowiem pojedynczym fenomenem właściwym konkretnej jednostce. Jest powtarzalne, modelowe, co tworzy sympatię, specyficzny rodzaj więzi społecznej między ludźmi, których bawi i śmieszy to samo, wytwarza się specyficzna więź [s.10]Każda z partii politycznych ma zatem nie tylko swoją wspólnotę wartości, ale i wspólnotę śmiechu (określenie za Kazimierzem Żygulskim), który wykorzystuje do walki z oponentem.              

Fenomen oryginalności podejścia badawczego, niezależnie od politolingwistycznej metody badań polega na odsłonięciu, odkryciu stosowania przez obie strony sporu politycznego potęgi śmiechu jako broni ofensywnej lub obronnej, a więc stosowania inżynierii społecznej, manipulacji, którą można odczytać przez pryzmat stosowania chwytów komizmu. Te zaś mają już swoje teoretyczne uzasadnienie: 1) teoria cechy ujemnej podmiotu, 2) teoria degradacji, 3) teoria kontrastu, 4) teoria sprzeczności, 5) teoria odbiegania od normy i 6) teoria motywów krzyżujących się [s. 16-17]. 

Śmiech jako narzędzie walki jest dwoisty, bowiem można za jego pomocą podważać autorytet renomowanej osoby, znieważać ją, dokonać na niej publicznego "linczu", jak i  zakrywać własne manipulacje, błędy, patologie jako ich sprawców. Tymi ostatnimi są najczęściej przedstawiciele różnego rodzaju władz, a więc autorytetów formalnych, instytucjonalnych, ale i liderzy opozycyjnych stronnictw politycznych. O sile śmiechu świadczy satyra, z jaką spotykamy się w wypowiedziach werbalnych, jak i w dowcipach, memach politycznych, które krążą w sieci internetowej.

Antagonistyczny podział Polaków odzwierciedla się także w języku mediów i ich afiliacją, bowiem (...) wraz ze swojskim "my" zawsze musi występować obce, a nawet wrogie "oni" bądź "wy". Zaimek pełni więc funkcje selekcjonującą i stygmatyzującą. "Wy" wytycza granice politycznej obcości, wskazuje na grupy, które stoją po przeciwnej stronie sporu politycznego, a nawet są hamulcowymi zmiany. Należy zaznaczyć, że stosowanie dychotomii my-wy w dyskursie prawicy kumuluje wyżej omawiane wyróżniki stylu. Pod zaimkiem "wy" kryją się pogrobowcy  PRL-u, scenarzyści narodowych spisów, donosiciele, skorumpowane łże-elity czy historyczni kłamcy [s.32].      

Z doniesień dziennikarzy śledczych wynika jednak, że owi pogrobowcy PRL-u są po obu stronach walki politycznej. Dychotomia my-wy, a raczej my - oni, jest lingwistycznym utrwaleniem społecznego podziału, który z jednej strony skutecznie definiuje wspólnotę i przeciwników, z drugiej strony ujawnia paletę emocji rządzących środowiskiem prawicy [tamże].        

Uczony odsłania bogatą gamę komicznych, śmiesznych wypowiedzi polityków prawicy i liberałów (rzadziej lewicy), by czytelnik uświadomił sobie, że w grę toczonych sporów nie chodzi o dobro wspólne, ale o te dobra, które są niepodzielne, a zatem zysk jednych zawsze jest kosztem straty drugich. Pedagodzy powinni dostrzec wychowawczy czy edukacyjny potencjał śmiechu, który wykorzystywany jest przez sprawujących władzę do zabezpieczenia własnych  interesów oraz jej systemu politycznego. 

Poznajemy zatem jakże znane nam z codziennych przekazów w mediach państwowych i prywatnych leksemy o pejoratywnym i prześmiewczym znaczeniu typu "lewak" , "lewactwo" , "wypierPOL", "nachodźca" czy "pisior", "kaczyzm", "lepperyzm", "cieniasy", "ciamciaramcie", "dyplomatołki", "żulia", "pisiewicze", "pislamista", "eurokołchoz", "moher" itp.    a przy tym także w wyniku analizy morfologicznej poznajemy mechanizm słowotwórczy danego neologizmu, przykładowo: 

A: pisowiec

B: Misiewicz

___________

c: pisiewicz

[s. 79]. 

Katalog słownego komizmu poszerza komizm charakterologiczny wypowiadających się w mediach polityków, który osiąga się za pomocą prześmiewczo-poniżajacych wyrażeń w mianowniku liczby mnogiej np. "Michniki", "Kosiniaki". "Tuski", "Kaczory", "Macierewicze", "Sasiny" itp. Jak pisze T. Rawski: (...) kreacja śmiechu słownego wewnątrz wspólnoty politycznej jest conditio sine qua non powstania, a na dalszym etapie  także percepcji komizmu charakterów. Przecież wyśmianie danej osoby, a nawet obiektu i grup, gdyż komizm charakterów nie ogranicza się wyłącznie do jednostki, nie jest możliwe bez uprzedniego wytworzenia prześmiewczego kodu. Odbiorcy muszą podzielać wspólny smak, który spowoduje, że  "przebranie" politycznego oponenta wszyscy zrozumieją [s. 84].  

 Przy okazji drwi się z różnych cech charakteru atakowanych osób, ale i ich cech fizycznych (wzrost, figura, oblicze itp.), byle tylko możliwe było osiągnięcie celu. Śmiech jako narzędzie walki politycznej stosowany jest z lewa, prawa i z centrum tak, jakby było to kulturowo uprawnione. Wspólnoty śmiechu tak, jak wspólnoty nienawiści ośmieszają w ten sposób siebie i swój elektorat, który chętnie upowszechnia czyjeś bon moty, błędy itp. dla wzmocnienia poczucia własnej wartości lub leczenia swoich kompleksów. Skłonność do naruszania za pomocą języka zakazów, norm kulturowych, a przede wszystkim etycznych dotyczy już każdej formacji politycznej. 

Autor książki zauważa, (...) że inflacja śmiechu, będąca wynikiem złożonych procesów polityczno-kulturowych, jest elementem reprodukcji ogólnego języka polityki. To, że komizm znajduje się na usługach polityki, zwiększa żywotność samego języka polityki, co z kolei, na mocy praw językowych, wpływa na żywotność samej polityki [s.105]  

Bardzo łatwo i chętnie przechodzą politycy od niechęci i złośliwości do eskalowania nienawiści w swoich wypowiedziach wobec swoich antagonistów. Już oswoiliśmy się z "mową nienawiści", którą szermują nie tylko pseudodziennikarze, pseudopublicyści, prymitywni kulturowo politycy, ale czerpiąc przykłady u swoich pracodawców,  zwierzchników politycznych także prawnicy, socjologowie, psycholodzy, politolodzy  jako medialni komentatorzy wydarzeń politycznych. 

Trudno jest zmagać się z tym zjawiskiem, skoro nie występuje ono jako niepożądane w polskiej legislacji jako kategoria prawna. To, że Komitet Ministrów Rady Europy rekomendował w 1997 r. rządom państw UE zwrócenie uwagi na tak niebezpieczne zjawisko podżegania do nienawiści, propagowania i usprawiedliwiania jej w stosunku do osób, które politycy mogą określać i wskazywać jako "zasługujące" na takie traktowanie, nikogo de facto i do niczego nie zobowiązuje.   Wówczas Polska nie była członkiem UE, a nietolerancja jest dla polityków znakomitą okazją do podtrzymywania podziałów społecznych w państwie, które w Konstytucji ma odmienny do tego stosunek. 

Polityk nigdy nie jest niezależny i bezstronny, występuje w imię jakiegoś interesu, reprezentuje konkretną grupę. Jest uwikłany w konflikt wartości i interesów, toteż komiczny chwyt w jego wykonaniu będzie czysto intencjonalnym działaniem, zawierającym podskórnie partykularne pobudki [s. 175].  

 Bardzo dobrze, że autor niniejszej książki przybliża nam fakty polityczne i społeczne nie tylko w skali Zjednoczonej Europy, ale i świata, które wiążą się z podejmowaniem prób nie tyle nawet definiowania, co uświadamiania obywatelom różnych państw zagrożeń, jakie niesie z sobą "mowa niebezpieczna" (dangerous speech), "mowa strachu" (fear speach) czy prościej określana mowa nienawiści, "przemysł pogardy", hejt jako mająca komuś służyć do wykluczania INNYCH.  

Nie jestem przekonany, że "śmiech jest weryfikatorem jakości demokracji" [s. 113], skoro wprawdzie potwierdza wolność słowa, ale zarazem usprawiedliwia jego zakresowo częściową moc niszczącą, dyskryminującą, a nawet zabijającą osoby, które stają się ofiarami czyjejś nienawiści, także ze względu na jakąś przynależność (religijną, polityczną, partyjną, światopoglądową, społeczną itp.). 

Mowa nienawiści służy antagonizowaniu konfliktów między przynajmniej dwiema grupami społecznymi. Selekcja społeczna dokonywana  przez mowę nienawiści jest tylko jednym z wielu zastosowań tego zjawiska. Agresja werbalna może zostać wykorzystana jako narzędzie promocji celebryty lub polityka w jego wyborczej strategii (...) jest szansą na zaistnienie w mediach, a także na budowanie wspólnoty, elektoratu [s. 115]. 

Warto zatem przyglądać się  nie tylko politykom, celebrytom, mediom, ale także organizacjom pozarządowym, fundacjom, które są nośnikiem tworzenia owej mowy nienawiści pod pretekstem troski o wartości, które w swej istocie wiążą się z czyimiś prywatnymi interesami. Niestety, ale nawet osoby ze stopniem naukowym doktora czy tytułem profesora włączają się w ten proces dehumanizacji i dyskredytacji "swoich prywatnych wrogów", starając się wskazać odbiorcom konieczność ich wykluczania  z nauki, instytucji oświatowych, publicznych itp. 

Rozprawa T. Rawskiego powinna być uważnie przeczytana przez środowiska naukowe, bowiem to od nich zależy, czy w procesie kształcenia, edukowania, ale i udziału w socjalizacji różnych grup społeczeństwa polskiego nie należy zacząć przeciwstawiać się powyższym, a niegodnym nie tylko w sensie humanistycznym, ale i kulturowym praktykom siania i usprawiedliwiania obecności nienawiści w języku, w tekstach, recenzjach, artykułach. 

Ma rację autor tej książki, że niektórzy wykorzystują swoje koligacje społeczne, lokalne, instytucjonalne czy naukowe do prowadzenia prywatnych wojenek z tymi, którzy zatrzymali ich w drodze do okłamywania społeczeństwa, środowiska, a nawet członków własnych rodzin. Znajdziemy ich po lewej i po prawej stronie sceny politycznej, toteż dziwię się, że nie mają poczucia wstydu, zażenowania w uprawianiu mowy nienawiści w swoich prywatnych wojenkach. 

Mowę nienawiści można nie tylko traktować jako zjawisko językowe czy przestępstwo, ale także należy na nią patrzeć przez pryzmat stosunków społecznych i struktury współczesnego państwa. Analiza politycznych wspólnot śmiechu pokazała , że pozornie błahy i nieistotny śmiech może determinować procesy polityczne, a także zwiastować trendy i mody polityczne [s. 131-132].  

Jak mają zachować się atakowani przez stosujących podły język nienawiści ci, którzy stają się wbrew swoim zasługom, postawie i faktom ofiarami "lingwistycznej zbrodni"? Mają odpowiadać tym samym na to samo? Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie? "Zdradzieckie mordy" są szeroką kategorią, bo dotyczącą tych, którzy zdradzili swoją pozycję społeczną, kulturową, naruszyli etos nauki, uniwersytetu, byle tylko odreagować za własne powstrzymane prze kogoś skryte interesy. 

Autorami jeżyka nienawiści są osoby pozbawione sumienia, anomijne moralnie, dzięki czemu mogą być lojalnymi sprzedawczykami postprawdy i hejtu. Zarabiają na tym, toteż konieczne jest demaskowanie ich aktywności i treści jako niszczących. Środki miękkiego przekazu na zasadzie ironii są nieskuteczne. Milczenie, udawanie, że nic się nie stało, także nie ma sensu, bo utrwala fałszywy przekaz. 

Trzeba zatem walczyć językiem nieprawdziwych faktów i dekonstruowania czyjejś manipulacji nimi, językiem dyskredytacji, które mają zaciemniać rzeczywistość i odwracać uwagę od prawdziwych intencji mówców nienawiści. Skoro dyskredytacja uwikłana jest w niszczenie, w walkę, to nie pozostaje nic innego, jak podjęcie jej środkami zgodnymi z prawdą, etyką i kulturą. Jeśli pedagodzy nie podejmą tego, to nadal będą niezamierzonymi współsprawcami wspólnoty nienawiści, stygmatyzacji i postprawdy. 

Artykuły i analizy krytyczne mogą bowiem  tworzyć złudzenie oddania ich autora  misyjności, za którą kryje się próba odreagowania własną nienawiścią wobec osób przeciwstawiających się nieprawdzie, pseudonauce, grze nie fair o polityczne czy ekonomiczne interesy itp.  

Nie można pozwalać na przekraczanie granicy umownej grzeczności czy dobrego wychowania tak w universitas, jak i w życiu publicznym, gdyż stosowana językowa strategia przemocy niszczy edukację, naukę i kulturę. Makiawelistyczny styl uprawiania polityki przeniósł się do uczelni, gdzie nepotyzm i mechanizmy nieformalne skrywania pozanaukowych interesów zaczynają górować niszcząc najwyższe wartości i podważając autorytet nauki i naukowców, którzy sprzeciwiają się tym procesom.               

Mam nadzieję, że refleksja i poważna dyskusja wokół treści rozprawy Tomasza Rawskiego pozwoli na uniknięcie "zaorania" świata wartości, kultury, nauki i edukacji. Może przestaniemy tolerować tych, którzy udają, że troszczą się o dobro wspólne, sprawiedliwość, prawo, a w rzeczy samej łamią je na niemalże każdym kroku.