20 stycznia 2015

O fakultatywności kształcenia dzieci bez stopni







Wszystkie portale - od skrajnie lewicowych po prawicowe cytują 10 tez Noama Chomsky'ego o manipulacji, co potwierdza, że ów polityczny instrument władztwa jest stary jak świat i wykorzystywany przez wszystkich rządzących oraz opozycję. Nie zamierzam wdawać się w analizę tego pojęcia, bo uczyniła to przed laty moja doktorantka Alina Wróbel, której dysertacja ukazała się wiele lat temu drukiem w Polsce, a także poza granicami w przekładzie na język czeski.


Ten rok powinien być przełomem w uświadomieniu Polakom, w jaki sposób rządząca koalicja strasząc społeczeństwo złą opozycją (ta także popełniała i popełnia kardynalne błędy), wykorzystuje wyłączne prawo do dysponowania narodowym budżetem do modernizacji kraju, ale także częściowej realizacji prywatnych interesów. Nie bez powodu powołano znacznie wcześniej fundacje, które miały służyć budowaniu społeczeństwa obywatelskiego, ale z biegiem lat ich elity zorientowały się, że najpierw muszą zapewnić sobie byt zapominając o wartościach związanych z tą ideą.

W Polsce nie ma jasnych i jednoznacznych reguł dostępu organizacji pozarządowych do zasobów finansowych państwa na realizację przez nie interesów publicznych. Nieustannie podmioty te ocierają się o granice prawa, bowiem chciałyby coś pożytecznego uczynić dla wspólnego DOBRA, które jest z różnych powodów obojętne władzy państwowej, ale nie mają na to odpowiednich środków. Nic dziwnego, że założyciele tych organizacji najpierw muszą walczyć o przetrwanie, a kiedy to się już powiedzie, to o godne, a najlepiej jak najwyższe zyski, także dla siebie. Przy okazji coś skapnie innym. Pytanie, co i czy rzeczywiście ma taką wartość, dla której warto powierzać tym organizacjom miliony złotych z naszych podatków? Odsłaniane skandale z nadużyciami niektórych ich szefów lub bronienie przez nich transparentności wydatkowania naszych pieniędzy sprawia, że zaczyna załamywać się zaufanie do nowych graczy w przestrzeni publicznej.

Kiedy przyjrzymy się rozrastającej się ofercie działalności określonej fundacji na rzecz edukacji, to zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, w jaki sposób i jak dalece władze resortu edukacji przesuwają zakres własnych działań i odpowiedzialności za szkolnictwo publiczne na podmioty niepubliczne. Nie przypuszczam, by wiązało się to z ukrytą strategią całkowitego sprywatyzowania polskiej oświaty. Wprost odwrotnie. Władze edukacyjne czynią wszystko, by utrzymać i rozwijać centralizm zarządzania szkolnictwem, a zarazem przenoszą odpowiedzialność za wdrażanie odgórnych rozwiązań na podmioty niepubliczne, zamiast na samych nauczycieli, uczniów i rodziców.

Tym samym Ministerstwo Edukacji Narodowej nie inwestuje bezpośrednio w nauczycieli i szkoły, ale przelewa miliony złotych i EURO z dotacji unijnych na niepubliczne podmioty gospodarcze i społeczne, by przepompowywać środki budżetowe do osób prywatnych pod pozorem troski o szkoły, o jakość edukacji, wychowania, opieki itd., itd. Oto była minister Katarzyna Hall - jako także prywatny podmiot gospodarczy, bo przecież prezesuje organizacji prowadzącej sieć szkół prywatnych - włączyła się w akcję, która stała się przedmiotem lobbingu organizacji pozarządowej w Sejmie i pod osłoną nocy została przyjęta przez posłów rządzącej koalicji. Teraz czeka na uwagi Senatu i podpis Prezydenta RP. Nikt nie ma wątpliwości, że sprawa jest słuszna, piękna i wartościowa.

Rzecz dotyczy rzekomo nowatorskiej inicjatywy koalicji Dziecko bez stopni”, którą powołało do życia 14 października 2014 r. Centrum Edukacji Obywatelskiej. Jej celem stało się wprowadzenie do edukacji wczesnoszkolnej oceniania wyłącznie poprzez dawanie informacji pomagających się uczyć. Koalicjanci postanowili działać na rzecz wprowadzenia stosownych zapisów w nowelizacji ustawy oświatowej. Podjęli zatem współpracę z władzami Ministerstwa Edukacji Narodowej oraz posłami i posłankami, spośród których rzecznikiem i lobbystą w Sejmie stała się posłanka Katarzyna Hall. Cytuję fragment Stanowiska w tej kwestii:

Instytucje edukacyjne oraz autorytety związane z edukacją wczesnoszkolną powołały koalicję „Dziecko bez stopni”. Jej pierwszym celem jest wprowadzenie informacji pomagających się uczyć jako jedynego sposobu oceniania postępów uczniów w klasach I–III szkoły podstawowej. Koalicja powstała w odpowiedzi na projekt nowelizacji ustawy o systemie oświaty złożony do Sejmu przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Zapisy, które zostaną uchwalone, na wiele lat określą jeden z najważniejszych wymiarów pracy szkoły, czyli system oceniania. Obecny projekt zakłada, że ocenianie najmłodszych uczniów ma się odbywać „według skali i w formach zapisanych w statucie szkoły”. Dopiero kolejne punkty dodają, że może to być także ocena opisowa, „jeżeli statut tak przewiduje”. Członkowie koalicji obawiają się, że takie zapisy doprowadzą do dominacji niekorzystnego dla uczenia się oceniania stopniami, a wielu nauczycielom uniemożliwią stosowanie bardziej rozwijających metod.

Dwadzieścia pięć lat temu powstał w Polsce ruch szkół i klas autorskich w systemie oświaty publicznej, w ramach którego promowaliśmy edukację wczesnoszkolną bez stopni. Tego rzecz jasna inicjatorzy obecnej akcji nie znają, nie pamiętają lub wolą nie wywoływać w świadomości nauczycielskiej, by wykazać, że oto po raz pierwszy w dziejach polskiego szkolnictwa dzięki inicjatywie pani K. Hall oraz zaproszonych do udziału w niej prywatnych szkół, fundacji, stowarzyszeń nareszcie polskie dzieci, maluchy w klasach I-III, w tym oczywiście sześciolatki, nie będą już otrzymywać stopni szkolnych tylko oceny opisowe. Co ciekawe, w tej koalicji jest też b. minister edukacji Mirosław Sawicki, który niszczył ruch autorskiej edukacji nauczycieli szkół publicznych (!) będąc przeciwnym także edukacji bez stopni. Piszę o tym w swoich książkach, dokumentując także jego destrukcyjne naonczas działania w oświacie publicznej.


Ponad dwadzieścia lat temu powołałem do życia Ogólnopolskie Stowarzyszenie "Szkoła dla Dziecka", by szerzyć wśród nauczycieli szkół publicznych i niepublicznych model edukacji humanistycznej, emancypacyjnej, niedyrektywnej, ale resort edukacji czynił wszystko, by prawo do różnienia się zostało zagwarantowane jedynie szkolnictwu w sektorze prywatnym. Tak więc cieszy mnie ta inicjatywa, ale do koalicji nie przystąpiłem chociaż jestem nie tylko zwolennikiem kształcenia bez stopni, ale i od ćwierćwiecza promotorem tego modelu oceniania. Ten jednak jest tylko i wyłącznie jednym z elementów procesu kształcenia i wychowywania dzieci w szkołach (niezależnie od tego, jaki jest to typ szkoły i kto jest organem prowadzącym). Nie można zmuszać wszystkich nauczycieli w szkolnictwie publicznym do stosowania metody oceniania, która wymaga ich profesjonalnej wolności i odpowiedzialności w systemie centralistycznego programowania, "policyjnego" nadzoru i sterowania edukacją przez MEN.

W szkołach może być projektowany i wdrażany wewnątrzszkolny system oceniania. Jeśli nauczyciele kształcenia zintegrowanego chcą oceniać jakościowo, a nie instrumentalnie, to przecież mogą to czynić bez nowelizacji ustawy o systemie oświaty. Ta jest jednak potrzebna inicjatorom w/w akcji nie po to, by nagle oświecić tę grupę zawodową w szkolnictwie co do potrzeby stosowania określonego modelu oceniania, ale by w wyniku jego narzucenia ustawą mogli uruchomić własnymi zasobami szkolenia, kursy, warsztaty, promować tzw. "dobre praktyki", jakie sami realizują w prywatnych szkołach. Tymczasem w szkolnictwie wyższym od lat kształci się kandydatów do pracy w edukacji wczesnoszkolnej także w tym zakresie. Po co zatem wydawać miliony złotych na akcję, która ma w istocie wzmocnić fundusze prywatnych podmiotów, a w niczym i tak nie zmieni sytuacji nauczycieli, a zatem i dzieci w szkołach publicznych.

Inicjatorzy akcji dość wybiórczo powołują się na moje wyniki badań w zakresie toksyczności oceniania dzieci stopniami. Stwierdzają w uzasadnieniu Stanowiska: Obowiązująca w Polsce przed rokiem 1999 praktyka oceniania dzieci za pomocą szkolnych stopni spotkała się z poważną krytyką (badania Marii Jakowickiej, Bogusława Śliwerskiego, Elżbiety Misiornej i Renaty Michalak). Wskazywano m.in. na negatywne skutki koncentracji nauczycieli i uczniów na popełnianych błędach. Taka forma oceniania miała skutkować lękiem uczniów, konformizmem, rywalizacją, wzmacnianiem postaw egoistycznych, ograniczeniem spontaniczności, kreatywności i ciekawości poznawczej. Stopnie służyły raczej selekcji dzieci niż ich potrzebom rozwojowym. Co szczególnie ważne, jak wskazywały Anna Brzezińska i Elżbieta Misiorna, taki model oceniania ignorował i osłabiał samokontrolę oraz samosterowność dziecka w uczeniu się

Pomijam kwestię manipulacji, która polega na tym, że przywołuje się moje nazwisko, ale nie podaje się w bibliografii ani w przypisie moich rozpraw. Wprawdzie krytykuję w nich tradycyjne ocenianie, formatywne, ale zarazem piszę o tym, że nie można budować domu od dachu, ani zmieniać ściany nośnej, tylko trzeba zacząć od fundamentów. Te zaś są dzisiaj w szkolnictwie publicznym nieadekwatne do rozwiązań, jakie sprawdzają się w niepublicznych szkołach, w szkołach alternatywnych czy były możliwe w szkołach publicznych w klasach autorskich.

Trudno jednak, bym nie zgodził się z diagnozą w/w inicjatorów akcji, o której organizatorzy akcji piszą:

"Zastąpienie końcoworocznej oceny cyfrowej oceną opisową, które miało miejsce w edukacji wczesnoszkolnej po 2000 roku, wprowadziło system oceniania w pułapkę sprzeczności łączenia oceny sumującej z oceną kształtującą. Obowiązujące rozporządzenie regulujące szkolny system oceniania zostawia nauczycielom zupełną swobodę w zakresie oceniania bieżącego. Owszem, niektórzy nauczyciele korzystają z niej, wprowadzając do codziennego oceniania informacje pomagające się uczyć, jednak znaczna część ogranicza się do oceniania stopniami i równoważnymi im symbolami lub wystawia oceny opisowe, które zamiast pomagać, zakłócały uczenie się. Co więcej, obowiązkowo formułowana na koniec roku ocena opisowa na ogół niewiele wnosi do uczenia się. Często okazuje się schematyczna i mało zindywidualizowana, a jej formułowanie dopiero na zakończenie danego okresu nauczania utrudnia uczniowi jej wykorzystanie w dalszej pracy.

Dlaczego jednak afirmatorzy rzekomej zmiany nie dociekają rzeczywistych powodów w/w stanu rzeczy, tylko obciążają nauczycieli winą za to, że nie potrafią właściwie oceniać swoich uczniów? Nie zwrócili się do Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN o opinię wniosku czy swoich założeń, bo zapewne domyślali się, że byłaby ona merytoryczna. Woleli sięgnąć po opinię Komitetu Psychologii PAN, który - jak dotychczas - nie zajmował żadnego stanowiska w sprawach publicznej edukacji. Tu udzielił poparcia stwierdzając w swojej uchwale:

Taki sposób oceniania wzmacnia wytrwałość uczącego się dziecka, buduje jego poczucie sprawstwa, w tym odpowiedzialności za własne działania, a w efekcie kształtuje zdolność samoregulacji, tak ważną w kolejnych etapach kształcenia oraz w życiu. Ocena według stopni, szczególnie gdy jest jedyną albo najczęstszą formą oceniania, nie niesie ze sobą prorozwojowej informacji zwrotnej dla dziecka, w głównej mierze służy porównywaniu dzieci ze sobą. We wczesnym etapie edukacji, kiedy dzieci dopiero opanowują różne strategie uczenia się, nie pomaga im w tym procesie, a w przypadku dzieci natrafiających na różnorodne trudności w uczeniu się może hamować ich motywację i być wręcz źródłem ich bezradności”. Nic dodać, nic ująć.


Psycholodzy nie zajmują się jednak w swoich badaniach ani makropolityką oświatową, ani metodyką kształcenia, nie interesują się uwarunkowaniami pracy dydaktycznej i wychowawczej nauczycieli szkolnictwa publicznego. Nie mają zatem problemu, by poprzeć w "reformowanie" polskiego szkolnictwa takiego czy innego polityka. Komitet Nauk Pedagogicznych PAN po otrzymaniu z MEN projektu nowelizacji ustawy o systemie oświaty ustosunkował się do niego w ub. roku negatywnie. Nie o to chodzi, by w sprawach zasadniczych władze uwzględniały opinie przeciwne. Zawsze jedną opinię można zastąpić inną. Szkoda, że Komitet Psychologii PAN nie odniósł się do skandalicznego naruszenia etyki i metodologii badań z udziałem m.in. psychologów w Instytucie Badań Edukacyjnych. Te zaś dotyczyły rzekomych osiągnięć szkolnych sześciolatków skierowanych do szkół wraz z siedmiolatkami. Jak to się ma do wcześniejszego Stanowiska tego Komitetu w sprawie wypowiedzi medialnych niektórych psychologów, w którym stwierdza się m.in.:

Psychologia jest nauką zajmującą się bardzo rozległym obszarem zjawisk. Nikt z nas, psychologów, nie jest specjalistą od całego tego obszaru. Ludzie nauki oraz przedstawiciele zawodu psychologa powinni mieć nie tylko świadomość swoich kompetencji w pewnych obszarach, ale i świadomość swojej niewiedzy i ignorancji – w innych. Uważamy tedy za dalece niestosowne publiczne wypowiadanie się przez psychologów o rzeczach, na których się po prostu nie znają. Dostrzegamy realne zagrożenia dla odbiorców tych komunikatów oraz niebezpieczeństwa ze strony działań osób wykorzystujących te komunikaty dla swych celów.

Tak więc toczy się w polskiej edukacji gra na zapleczu, gra pseudoekspertyzami, gra o konsumowanie dotacji na cele, które czynią je bezproduktywnymi. Jak stwierdzają lobbingujący w Sejmie organizatorzy akcji "Dziecko bez stopni": Zapisy ustawy dotyczące innych zagadnień wywołały gwałtowne dyskusje, ale kwestia oceniania, w tym oceniania kształtującego, nie budziła kontrowersji ani na plenarnej sali obrad Sejmu, ani wcześniej w pracach komisji oświaty. Jak wcześniej informowaliśmy, w komisji edukacji „nasze poprawki” zgłaszane przez posłankę Katarzynę Hall (przewodniczącą podkomisji) zostały poparte przez stroną rządową (wiceminister Joannę Berdzik) i nie wzbudziły zastrzeżeń posłów opozycji. Poseł Lech Sprawka (PiS) będący liderem sejmowej „edukacyjnej” opozycji, wytrwale przeciwstawiał się koncepcji ustawy i wielu zawartym w niej zapisom, jednak do ważnych dla naszej koalicji zmian w projekcie ustawy nie miał żadnych uwag. Podziękowaliśmy mu za to. Do naszych poprawek nie odniósł się także krytycznie aktywny w obradach komisji Związek Nauczycielstwa Polskiego. Im także za to podziękujemy.

W dn. 7 stycznia 2015 r. poparcie dla koalicji "Dziecko bez stopni" przedstawił Rzecznik Praw Dziecka - Marek Michalak w swoim piśmie skierowanym do Przewodniczącego Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży napisał m.in.: "W mojej ocenie, uzasadnione jest zatem, aby ocenianie bieżące w szkole miało formę oceniania pomagającego uczniowi pokonywanie trudności i budzącego kreatywność (z wykorzystaniem tzw. koncepcji oceniania kształtującego), a nie oceniania sumującego. Wykształci to u dziecka większe poczucie własnej wartości, zaangażowanie w proces uczenia się, samodzielność, jak również nauczy je odpowiedzialności".

Odnoszę wrażenie, że albo nikt nie zna obowiązującego w Polsce prawa oświatowego, a to wyraźnie zobowiązuje nauczycieli do takiego sposobu oceniania uczniów, by ten proces spełniał funkcję informacyjną, motywacyjną, wspomagającą, regulacyjną i kontrolną, albo muszą pozorować rzekomo nowymi regulacjami, że są w tym kraju do czegoś potrzebni.

W istocie bowiem mamy tu wiele hałasu o nic. Tak samo można było pracować bez stopni w ramach dotychczasowych rozwiązań prawnych w systemie oświaty, jak i po tej nowelizacji. Otumaniono opozycję, wciągnięto w tę akcję wielu polityków, tylko po co?

19 stycznia 2015

Jak likwidować małe szkoły publiczne, czyli rozwój przez likwidację





















Czytam komunikat podległej MEN agendy, a więc Ośrodka Rozwoju Edukacji: "Mamy przyjemność poinformować Państwa, że rozpoczęliśmy nabór na bezpłatne 2-dniowe seminaria „Mała szkoła-problem czy szansa?”

Oczywiście, mała szkoła jest dla MEN, a więc dla rządzących w tym kraju PO i PSL problemem. Trzeba się tych szkół wyzbywać jak zarazy. Wystarczy określić minimalną liczbę uczniów, którą z państwowej łaski można jeszcze utrzymywać z publicznych środków, by skorzystać z okazji i przekazać kolesiom infrastrukturę szkolną do jej sprywatyzowania. Mała szkoła to taka, która w świetle urzędniczej normy liczy nie więcej niż 110 uczniów. Od lat ten wskaźnik jest podwyższany, by zwiększyć szanse na prywatyzację.

Jak słusznie przyznają organizatorzy owych seminariów: "Koszty utrzymania małych szkół samorządowych rosną proporcjonalnie do obniżania się liczby ich uczniów. Stanowi to znaczne obciążenie budżetów Jednostek Samorządu Terytorialnego (JST) i niejednokrotnie staje się przyczyną podjęcia decyzji o ich likwidacji." Populistyczna władza nie cierpi słowa "likwidacja", toteż usiłuje za wszelką cenę mówić o "restrukturyzacji", "wygaszaniu", "reformie", byle tylko nie przyznać się do tego, że w istocie chodzi o zlikwidowanie - w tym przypadku szkolnictwa publicznego i zastąpienie go szkolnictwem niepublicznym, chociaż częściowo dotowanym z budżetu państwa.

Stwierdzenie, że małe szkoły znacznie obciążają budżety JST jest półprawdą. Jeżeli władzom resortu edukacji, tak zatroskanym o jakość kształcenia i wyrównywanie szans edukacyjnych zależy na tym, by owych obciążeń nie było, to mają co najmniej trzy wyjścia: 1) zlikwidować małe szkoły i przekierować dzieci z ich rejonu do tzw. szkół większych, a zatem mniej kosztochłonnych, 2) utrzymać te szkoły za wszelką cenę jako ostoję lokalnej, narodowej, polskiej kultury, tradycji i realnej szansy na wyrównywanie poziomu wykształcenia dzieci z środowisk oddalonych od aglomeracji miejskich; 3) skorzystać z okazji i dać uwłaszczyć się znajomym na publicznym majątku pod pozorem zatroszczenia się o lokalną społeczność, której małą szkołą będą zarządzać biznesmeni z wielkich ośrodków.

MEN nie chce godzić się na dwa pierwsze rozwiązania, bo oba są kosztowne. To pierwsze jest kosztem politycznej przegranej w wyborach do parlamentu czy do samorządów, a to drugie jest kosztem uszczuplenia zysków dla SWOICH. Właśnie dlatego resort edukacji nie zamierza walczyć o środki na właściwe, większe finansowanie małych szkół w stosunku do molochów, gdyż znacznie łatwiej i korzystniej dla urzędników jest skorzystanie z możliwości oddania tych placówek w ręce obywateli (stowarzyszeń, fundacji, związków wyznaniowych czy nawet podmiotów osobowych). Wynika to także z treści zaproszenia na seminaria: "Celem organizowanych seminariów jest zaprezentowanie przedstawicielom JST alternatywnych do likwidacji rozwiązań w zakresie organizacji i finansowania małych szkół. Oprócz rozwiązań prawnych, na seminariach zaprezentowane zostaną sprawdzone przykłady dobrych praktyk stosowanych obecnie w samorządach, które borykały się z podobnymi problemami."

Nie chodzi tu o żadną alternatywę pedagogiczną, tylko organizacyjno-zarządczą. Kto inny ma zarabiać na prowadzeniu małych szkół. Kto inny, niż władza państwowa, ma odpowiadać za jakość kształcenia. Zainteresowanych tym procesem przejmowania małych szkół trzeba wyszkolić w następujących kwestiach:

- Przekazanie szkoły w drodze umowy do prowadzenia osobie prawnej niebędącej JST lub osobie fizycznej. (Diabeł tkwi w szczegółach, toteż najważniejsze będzie w tych umowach zapisane malutkimi literami);

- Prowadzenie działań innowacyjnych przez szkoły. Funkcja wiejskiej szkoły. Szkoła ośrodkiem uczenia się przez całe życie. Przykłady rozwiązań stosowanych w Polsce i w innych krajach (Ciekawe, jakie to są kraje? Czy z centralistycznym systemem zarządzania oświatą, czy zdecentralizowanym? Czy PKB na oświatę jest na tym samym poziomie, co w Polsce, czy może wyższe? itp.);

- Alternatywne rozwiązania, co zrobić, aby uratować szkołę? – krok po kroku. (Innymi słowy, uratowaniem szkoły nie jest działanie MEN w tym zakresie, tylko pozbycie się jej);

- Rola partycypacji w procesie budowania relacji między JST a mieszkańcami w kontekście przekazywania szkoły innemu organowi niż JST. Narzędzia partycypacji. (Jak narzędzia, to zapewne rolnicze)

- Sytuacja oświaty na terenach wiejskich – problemy, wyzwania. Rozwiązania alternatywne do likwidacji szkół - samorządowe przykłady dobrych praktyk z gmin wiejskich.


Oczywiście udział w seminariach jest bezpłatny, podobnie jak koszty noclegów i wyżywienia! Obowiązkowo, muszą to być hotele o wysokim standardzie, stąd i nazwy: Victoria, Lord, Prezydent itp. Seminaria adresowane są przecież do przedstawicieli jednostek samorządu terytorialnego i organizowane w projekcie systemowym „Doskonalenie strategii zarządzania oświatą na poziomie regionalnym i lokalnymi II etap” realizowanym przez Ośrodek Rozwoju Edukacji w partnerstwie z prywatnymi firmami. Seminarium jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego. Nauczyciele pytają, ilu urzędników kuratoryjnych i ministerialnych będzie dorabiać sobie na tych szkoleniach? Czy przygotowywanie skoku na publiczną oświatę i jej infrastrukturę pod hasłem rzekomego jej ratowania, jest rzeczywiście słuszne?

A może rząd ogłosiłby, że wszystkie szkoły publiczne mogą być z dniem 1 września 2015 r. sprywatyzowane? Dlaczego tylko małe szkoły mają być przedmiotem uwłaszczenia partyjnej nomenklatury i związanych z nią osób oraz firm?

18 stycznia 2015

Ranking szkolnych rankingów, czyli nasza szkapa


Szanowny Panie Profesorze.
Co roku wraca temat rankingu szkół powszechnych. Jakie jest Pana stanowisko w tej kwestii ? Jaką opinię o rankingach szkół mają inni uczeni, humaniści - zajmujący się socjologią, pedagogiką, psychologią, antropologią kultury? Należę, być może niesłusznie, do zdecydowanych przeciwników tego rodzaju rankingów. Uważam, że są szkodliwe z samej zasady. Są szkodliwe dla społeczeństwa. Są szkodliwe dla dzieci i młodzieży, dla nauczycieli z wszystkich szkół - zarówno tych "czołowych", jak i tych zwykłych. Wydaje mi się, że w Finlandii, lub w innych krajach skandynawskich, zabronione jest ogłaszanie klasyfikacji szkół. Czy jest tak rzeczywiście? Moja negatywna opinia jest oparta na doświadczeniu osobistym, na intuicji, na wiedzy fragmentarycznej i nieuporządkowanej.


Powyższy list skierował do mnie rodzic, którego miałem okazję poznać w trakcie konferencji oświatowych. To rzadkość, by wśród rodziców, którzy nie zajmują się pedagogiką szkolną ani w sensie naukowym, ani dydaktycznym byli też autentycznie zainteresowani bieżącymi wydarzenia w naszej oświacie, a zarazem poszukujący odpowiedzi na problemy dotykające przecież w jakiejś mierze ich dzieci. Autor tego listu prowadzi własny blog, bowiem jest nim Wiesław Mariański, także komentator niektórych moich postów.

O rankingach można nieustannie pisać, bowiem jest to temat samograj.

Nie ma roku szkolnego, w trakcie którego nagle zabrakłoby jakiegokolwiek rankingu gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych. O ile pierwszymi etapami kształcenia interesują się w niektórych regionach kraju jedynie lokalne gazety, o tyle szkolnictwo gimnazjalne i ponadgimnazjalne stały się topowym tematem ogólnokrajowej prasy codziennej ("Rzeczpospolita") i miesięcznika "Perspektywy". Który wydawca był pierwszy, ten ma świetny biznes, bo przecież ogłaszany dorocznie wynik rzekomego konkursu jest doskonałą okazją do ściągnięcia reklamodawców i podbicia zysków. Szkoły - rzekomo zwycięskie - są honorowane specjalnym dyplomem, a ich dyrektorzy są zapraszani do Warszawy na raut i medialne dopieszczanie.

Dziwię się, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by powołać do życia kapitułę rankingu przedszkoli i żłobków. Być może te jeszcze nie zostały objęte ogólnokrajową licytacją - które jest najlepsze i dlaczego - ze względu na to, ze nie obejmują pełnej populacji dzieci w wieku życia adresatów ich usług. W Polsce mamy przymus szkolny, toteż na nim redakcje budują komercyjny zamysł, w wyniku którego nakład wydania z wynikami rankingu rozchodzi się znacznie lepiej, niż edycje pozbawionych tego typu treści.

Mnie obecność rankingów szkolnych na łamach prasy cieszy tylko i wyłącznie z tego względu, że są one empirycznym dowodem na to, że od 25 lat polskiej transformacji społeczno-politycznej, gospodarczej i kulturalnej żadna z ekip politycznych, które rządziły lub nadal sprawują władzę w Ministerstwie Edukacji Narodowej, nie może pochwalić się wyrównaniem szans edukacyjnych dzieci młodzieży z różnych środowisk i uczących się w różnych środowiskach. Rankingi odsłaniają w bezwzględny sposób hipokryzję władzy, rządzących, bowiem to dzięki nim utrzymywany jest w polityce oświatowej państwa proces pogłębiania i klarowania stratyfikacji społecznej. Tu najlepiej widać, że wystarczy lekko zmodyfikować kryteria oceny, zmienić częściowo skład kapituły, trafić na przypadkowy "wysyp" talentów w danym roczniku szkolnym itp., by lekko można było zmanipulować hierarchię zwycięzców i pokonanych.

Rankingi niczego nie poprawiają w polskim szkolnictwie, ani też w żadnym innym kraju. To gra, zabawa ludzi poważnych w niepoważne układanki, puzzle, które muszą być dostosowane do ustalonego z góry wzorca. W tym roku po raz pierwszy żadne łódzkie liceum nie znalazło się w I dziesiątce, a przecież przez lat ...naście I LO im. M. Kopernika w Łodzi zajmowało w rankingu ogólnokrajowym jedną z trzech pierwszych lokat! Co się stało? Koń padł ze zmęczenia, z wyczerpania, czy może już łódzka szkapa jest za stara, by ciągnąć wóz sukcesu pod górkę? A może to jeźdźcy (nauczyciele) są do luftu? Jak to jest możliwe, że mimo zajęcia przez I LO w tegorocznym rankingu dopiero 16 miejsca, na łamach "Dziennika Łódzkiego" ukazał się artykuł z tytułem napisanym wielkimi literami: "Ranking 'Perspektyw'. I LO znów najlepsze w Łodzi!"

Kupa śmiechu. Szesnaste a najlepsze, bo pierwsze w Łodzi? Mamy tu do czynienia z podtrzymywaniem dobrego samopoczucia władzy, w czym wtóruje jej lewicowa gazeta, by czasami pan wiceprezydent z SLD nie miał złego humoru. W końcu to on odpowiada za oświatę, a tu taką bombę mu ktoś podłożył! Jak tak można było zrobić? Na otarcie łez dyrekcja LO została zaproszona po odbiór dyplomu do stolicy, bo... ta szkoła zajęła I miejsce w skali województwa. Kicz goni kicz. Tylko patrzeć, jak któryś z polityków będzie chciał odwołać za ten spadek o kilkanaście pozycji kuratora oświaty albo przesunąć za karę do zasadniczej szkoły zawodowej dyrektora LO.

Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której prosimy osobę niedowidzącą czy niewidomą, by ułożyła puzzle. Jeśli te nie będą zaopatrzone w znaki wspomagające ich odczytanie, dające się zmysłowo rozpoznać granice form, które powinny być wypełnione pasującymi do nich elementami, to praktycznie rzecz biorąc w rywalizacji między osobami widzącymi te pierwsze nie mają żadnych szans. W rankingach udział biorą widzący i niewidomi, a wśród tych najlepiej, lepiej i nieco słabiej widzący oraz najgłębiej, średnio czy tylko lekko dotknięci tą dysfunkcją. Zwycięstwo jest niemalże z góry do przewidzenia. To jest tylko analogia.

Jak można porównywać sukcesy szkolne uczniów ze szkół, które są nieporównywalne? Jak można przykładać te same miary do tych środowisk, instytucji i zbiorowości ludzkich, które radykalnie różnią się między sobą? Jak można klasyfikować w tym samym konkursie zawodnika wagi lekkiej z zawodnikiem wagi ciężkiej? Każdy dzieciak nam powie, że bokser wagi ciężkiej zmiecie w pył, znokautuje w ciągu jednej minuty tego wagi lekkiej. Żadna ze szkół nie przystępuje do tego pseudokonkursu z własnej woli. Tymczasem wszystkie są oceniane tak, jakby to miało miejsce, tylko zawodnicy byli w nich źle trenowani.

Żadna ze szkół nie ma tożsamego składu liczbowego uczniów wraz z rozkładem według płci, wieku życia, doświadczeń, poziomu inteligencji poznawczej, umysłowej, moralnej, emocjonalnej itd., itd. Żadna ze szkół nie ma tożsamego kompetencyjnie, stażowo, kulturowo itp. zespołu nauczycielskiego. Nic dziwnego, że w jednym roku szkolnym tylko niektóre placówki mogą chwalić się olimpijczykami z nauk matematyczno-fizycznych, a inne humanistycznych czy przyrodniczych.

Rankingi są konstrukcjami pozwalającymi rodzicom i ich dzieciom rozpoznać, do której windy warto wsiąść, by wywiozła je na najwyższe piętro jakości wykształcenia. W związku z tym, że wind dla najlepszych jest ograniczona liczba (tak, jak każda winda może pomieścić określoną liczbę pasażerów, tak samo jest ze szkołami, które też nie są z gumy i nie rozciągną się do monstrualnych rozmiarów) i utrudniony też jest do nich dostęp (kryteria przyjęć do szkoły, odległość od miejsca zamieszkania itp.), to część uczniów musi iść na wyższe piętra na pieszo, część jest przez kogoś wnoszona, a część zatrzymuje się ze zmęczenia na najniższych piętrach. Ci ostatni nie znajdują w swoim otoczeniu nikogo, kto by im pomógł, podał rękę czy wziął na plecy. Dla nich schody są za wysokie.

Rankingi szkół są dla laików drogowskazem: chcesz studiować medycynę - musisz znaleźć się w liceum X, a jak chcesz być świetnym chemikiem czy biologiem - to pozostaje ci jedynie liceum Y. Chyba, że w przyszłości chcesz zostać prawnikiem - to nie masz wyjścia, musisz trafić do liceum Z, bo w pozostałych nie masz szans na uzyskanie adekwatnego wsparcia, itd. Rankingi są drogowskazami do poruszania się na drodze rywalizacji o miejsce w społeczeństwie rynkowym lub możliwego jej zlekceważenia, ucieczki od niej. Niektórzy nie wiedzą, że znalezienie się w szkole na szczycie rankingu, staje się dla wszystkich uczniów zobowiązaniem i życiem w nieustannej presji, by nie zawieść, utrzymać wysoką pozycję.

Właśnie dlatego dyrektorzy takich "elitarnych" szkół zmuszają wychowawców klas do tego, by ci "delikatnie" pozbywali się uczniów o słabszej kondycji intelektualnej. Ci zaś podejmują rozmowy z rodzicami takich dzieci, by dokonali wyboru: albo zainwestują w korepetycje i ich dziecko pozostanie w szkole, albo pogodzą się z koniecznością opuszczenia murów szkoły. Nie można bowiem niskimi wynikami hańbić honoru placówki, obniżać szanse dotychczasowych wygranych. Rodzice o zawyżonych, nieadekwatnych do potencjału rozwojowego dziecka aspiracjach wywierają na nie presję, szantażują je, straszą itp., więc nic dziwnego, że niektórzy młodzi ludzie tego nie wytrzymują i uciekają w narkotyki lub pełną autodestrukcję (samobójstwo). Danych na ten temat żadne liceum z tzw. "szczytu rankingowego" nie zostaną opublikowane. Zamiata się je pod dywan, żeby nie zaszkodziło to "dobremu imieniu szkoły".

Udajemy, że mamy Wielką Pardubicką, a tymczasem to nasze szkapy, które popędzane batem, niektóre szpikowane owsem, ciągną szkolny wóz na drodze ku rynkowym szczytom. Są konie, które padają ze zmęczenia, niektóre giną, zdychają w męczarniach, inne gubią podkowy.


Zacząłem ten wpis od listu, więc i listem go zakończę. Włączę bowiem komentarz, jakim podzielił się ze mną profesor pedagogiki, najbardziej kompetentny w problematyce pedagogiki szkolnej teoretyk, badacz, autor wielu książek, ale i dyrektor I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w Toruniu - Aleksander Nalaskowski. Pisze, co następuje:

Znakomity tekst o rankingach. Jak wiesz w praktykę szkolną byłem zanurzony przez ćwierć wieku. I nie omijały mnie żadne rankingi i wyścigi. Tutaj parę przykładów.

1. Kiedyś w „Polityce” ukazał się tekst o najlepszych polskich liceach. Napisałem wonczas do autorki tego artykułu, że najwyraźniej przyjęła „warszawską” perspektywę widzenia i zupełnie nie wzięła pod uwagę, że na prowincji pozastołecznej mogą istnieć niezłe szkoły. Jakie było moje zdziwienie gdy w następnym rankingu moja szkoła znalazła się w pierwszej dziesiątce w kraju! Bez drobnego nawet sondażu co to za szkoła, jakich ma uczniów i czy w ogóle istnieje. Ot, wpisali nas abym się nie czepiał.

2. Onegdaj w rankingach brano pod uwagę np. publikacje nauczycieli z danej szkoły. Jasne, że choćby tylko moje publikacje windowały naszą szkołę bardzo wysoko. Wyliczano średnią i okazało się, że nasz statystyczny nauczyciel ma około 20 publikacji na koncie.

3. Brano też pod uwagę liczbę komputerów w szkole. Liczbę bezwzględną. I tu klęska. Mieliśmy 11 komputerów (a klasy dziesięcioosobowe) i byliśmy w ogonie za masowymi szkołami, które miały 25 komputerów (i klasy trzydziestopięcioosobowe).

4. Regularnie przegrywaliśmy w konkurencji „biblioteka szkolna”. Nasi uczniowie od samego początku uczestniczyli w szkoleniu w Bibliotece Głównej UMK i z niej jako pełnoprawni czytelnicy korzystali. Nikt nie mógł tego zrozumieć.

5. Najzabawniejsza była analiza wyników matur zewnętrznych. Bywało, że przystępowało do nich 6, 8 lub 10 osób. Klasy były liczebnie różne. Oczywiście w przypadku małej grupy inne są statystyczne konsekwencje wpadki jednego ucznia (gdy otrzymał np. 40%) niż w dużej grupie. Bywało, że pięć osób zdawało angielski niemal na 100%, a jeden fajtłapa uzyskał 50% i już średnia leciała na łeb na szyję.

6. Było to też przez szereg lat pole do oszustw. Póki OKE nie zaczęła publikować wyników egzaminów gimnazjalnych i maturalnych szkół, to dziennikarze wydzwaniali do dyrektorów pytając o wyniki. A ci podawali jak chcieli. Badałem ten problem ex post. Na terenie naszego okręgu wyniki były zawyżane nawet o 20%!

Masz rację. Nic tak nie zaciemnia obrazu szkoły jak bezmyślne rankingi oparte na głupiej statystyce.