18 stycznia 2015

Ranking szkolnych rankingów, czyli nasza szkapa


Szanowny Panie Profesorze.
Co roku wraca temat rankingu szkół powszechnych. Jakie jest Pana stanowisko w tej kwestii ? Jaką opinię o rankingach szkół mają inni uczeni, humaniści - zajmujący się socjologią, pedagogiką, psychologią, antropologią kultury? Należę, być może niesłusznie, do zdecydowanych przeciwników tego rodzaju rankingów. Uważam, że są szkodliwe z samej zasady. Są szkodliwe dla społeczeństwa. Są szkodliwe dla dzieci i młodzieży, dla nauczycieli z wszystkich szkół - zarówno tych "czołowych", jak i tych zwykłych. Wydaje mi się, że w Finlandii, lub w innych krajach skandynawskich, zabronione jest ogłaszanie klasyfikacji szkół. Czy jest tak rzeczywiście? Moja negatywna opinia jest oparta na doświadczeniu osobistym, na intuicji, na wiedzy fragmentarycznej i nieuporządkowanej.


Powyższy list skierował do mnie rodzic, którego miałem okazję poznać w trakcie konferencji oświatowych. To rzadkość, by wśród rodziców, którzy nie zajmują się pedagogiką szkolną ani w sensie naukowym, ani dydaktycznym byli też autentycznie zainteresowani bieżącymi wydarzenia w naszej oświacie, a zarazem poszukujący odpowiedzi na problemy dotykające przecież w jakiejś mierze ich dzieci. Autor tego listu prowadzi własny blog, bowiem jest nim Wiesław Mariański, także komentator niektórych moich postów.

O rankingach można nieustannie pisać, bowiem jest to temat samograj.

Nie ma roku szkolnego, w trakcie którego nagle zabrakłoby jakiegokolwiek rankingu gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych. O ile pierwszymi etapami kształcenia interesują się w niektórych regionach kraju jedynie lokalne gazety, o tyle szkolnictwo gimnazjalne i ponadgimnazjalne stały się topowym tematem ogólnokrajowej prasy codziennej ("Rzeczpospolita") i miesięcznika "Perspektywy". Który wydawca był pierwszy, ten ma świetny biznes, bo przecież ogłaszany dorocznie wynik rzekomego konkursu jest doskonałą okazją do ściągnięcia reklamodawców i podbicia zysków. Szkoły - rzekomo zwycięskie - są honorowane specjalnym dyplomem, a ich dyrektorzy są zapraszani do Warszawy na raut i medialne dopieszczanie.

Dziwię się, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by powołać do życia kapitułę rankingu przedszkoli i żłobków. Być może te jeszcze nie zostały objęte ogólnokrajową licytacją - które jest najlepsze i dlaczego - ze względu na to, ze nie obejmują pełnej populacji dzieci w wieku życia adresatów ich usług. W Polsce mamy przymus szkolny, toteż na nim redakcje budują komercyjny zamysł, w wyniku którego nakład wydania z wynikami rankingu rozchodzi się znacznie lepiej, niż edycje pozbawionych tego typu treści.

Mnie obecność rankingów szkolnych na łamach prasy cieszy tylko i wyłącznie z tego względu, że są one empirycznym dowodem na to, że od 25 lat polskiej transformacji społeczno-politycznej, gospodarczej i kulturalnej żadna z ekip politycznych, które rządziły lub nadal sprawują władzę w Ministerstwie Edukacji Narodowej, nie może pochwalić się wyrównaniem szans edukacyjnych dzieci młodzieży z różnych środowisk i uczących się w różnych środowiskach. Rankingi odsłaniają w bezwzględny sposób hipokryzję władzy, rządzących, bowiem to dzięki nim utrzymywany jest w polityce oświatowej państwa proces pogłębiania i klarowania stratyfikacji społecznej. Tu najlepiej widać, że wystarczy lekko zmodyfikować kryteria oceny, zmienić częściowo skład kapituły, trafić na przypadkowy "wysyp" talentów w danym roczniku szkolnym itp., by lekko można było zmanipulować hierarchię zwycięzców i pokonanych.

Rankingi niczego nie poprawiają w polskim szkolnictwie, ani też w żadnym innym kraju. To gra, zabawa ludzi poważnych w niepoważne układanki, puzzle, które muszą być dostosowane do ustalonego z góry wzorca. W tym roku po raz pierwszy żadne łódzkie liceum nie znalazło się w I dziesiątce, a przecież przez lat ...naście I LO im. M. Kopernika w Łodzi zajmowało w rankingu ogólnokrajowym jedną z trzech pierwszych lokat! Co się stało? Koń padł ze zmęczenia, z wyczerpania, czy może już łódzka szkapa jest za stara, by ciągnąć wóz sukcesu pod górkę? A może to jeźdźcy (nauczyciele) są do luftu? Jak to jest możliwe, że mimo zajęcia przez I LO w tegorocznym rankingu dopiero 16 miejsca, na łamach "Dziennika Łódzkiego" ukazał się artykuł z tytułem napisanym wielkimi literami: "Ranking 'Perspektyw'. I LO znów najlepsze w Łodzi!"

Kupa śmiechu. Szesnaste a najlepsze, bo pierwsze w Łodzi? Mamy tu do czynienia z podtrzymywaniem dobrego samopoczucia władzy, w czym wtóruje jej lewicowa gazeta, by czasami pan wiceprezydent z SLD nie miał złego humoru. W końcu to on odpowiada za oświatę, a tu taką bombę mu ktoś podłożył! Jak tak można było zrobić? Na otarcie łez dyrekcja LO została zaproszona po odbiór dyplomu do stolicy, bo... ta szkoła zajęła I miejsce w skali województwa. Kicz goni kicz. Tylko patrzeć, jak któryś z polityków będzie chciał odwołać za ten spadek o kilkanaście pozycji kuratora oświaty albo przesunąć za karę do zasadniczej szkoły zawodowej dyrektora LO.

Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której prosimy osobę niedowidzącą czy niewidomą, by ułożyła puzzle. Jeśli te nie będą zaopatrzone w znaki wspomagające ich odczytanie, dające się zmysłowo rozpoznać granice form, które powinny być wypełnione pasującymi do nich elementami, to praktycznie rzecz biorąc w rywalizacji między osobami widzącymi te pierwsze nie mają żadnych szans. W rankingach udział biorą widzący i niewidomi, a wśród tych najlepiej, lepiej i nieco słabiej widzący oraz najgłębiej, średnio czy tylko lekko dotknięci tą dysfunkcją. Zwycięstwo jest niemalże z góry do przewidzenia. To jest tylko analogia.

Jak można porównywać sukcesy szkolne uczniów ze szkół, które są nieporównywalne? Jak można przykładać te same miary do tych środowisk, instytucji i zbiorowości ludzkich, które radykalnie różnią się między sobą? Jak można klasyfikować w tym samym konkursie zawodnika wagi lekkiej z zawodnikiem wagi ciężkiej? Każdy dzieciak nam powie, że bokser wagi ciężkiej zmiecie w pył, znokautuje w ciągu jednej minuty tego wagi lekkiej. Żadna ze szkół nie przystępuje do tego pseudokonkursu z własnej woli. Tymczasem wszystkie są oceniane tak, jakby to miało miejsce, tylko zawodnicy byli w nich źle trenowani.

Żadna ze szkół nie ma tożsamego składu liczbowego uczniów wraz z rozkładem według płci, wieku życia, doświadczeń, poziomu inteligencji poznawczej, umysłowej, moralnej, emocjonalnej itd., itd. Żadna ze szkół nie ma tożsamego kompetencyjnie, stażowo, kulturowo itp. zespołu nauczycielskiego. Nic dziwnego, że w jednym roku szkolnym tylko niektóre placówki mogą chwalić się olimpijczykami z nauk matematyczno-fizycznych, a inne humanistycznych czy przyrodniczych.

Rankingi są konstrukcjami pozwalającymi rodzicom i ich dzieciom rozpoznać, do której windy warto wsiąść, by wywiozła je na najwyższe piętro jakości wykształcenia. W związku z tym, że wind dla najlepszych jest ograniczona liczba (tak, jak każda winda może pomieścić określoną liczbę pasażerów, tak samo jest ze szkołami, które też nie są z gumy i nie rozciągną się do monstrualnych rozmiarów) i utrudniony też jest do nich dostęp (kryteria przyjęć do szkoły, odległość od miejsca zamieszkania itp.), to część uczniów musi iść na wyższe piętra na pieszo, część jest przez kogoś wnoszona, a część zatrzymuje się ze zmęczenia na najniższych piętrach. Ci ostatni nie znajdują w swoim otoczeniu nikogo, kto by im pomógł, podał rękę czy wziął na plecy. Dla nich schody są za wysokie.

Rankingi szkół są dla laików drogowskazem: chcesz studiować medycynę - musisz znaleźć się w liceum X, a jak chcesz być świetnym chemikiem czy biologiem - to pozostaje ci jedynie liceum Y. Chyba, że w przyszłości chcesz zostać prawnikiem - to nie masz wyjścia, musisz trafić do liceum Z, bo w pozostałych nie masz szans na uzyskanie adekwatnego wsparcia, itd. Rankingi są drogowskazami do poruszania się na drodze rywalizacji o miejsce w społeczeństwie rynkowym lub możliwego jej zlekceważenia, ucieczki od niej. Niektórzy nie wiedzą, że znalezienie się w szkole na szczycie rankingu, staje się dla wszystkich uczniów zobowiązaniem i życiem w nieustannej presji, by nie zawieść, utrzymać wysoką pozycję.

Właśnie dlatego dyrektorzy takich "elitarnych" szkół zmuszają wychowawców klas do tego, by ci "delikatnie" pozbywali się uczniów o słabszej kondycji intelektualnej. Ci zaś podejmują rozmowy z rodzicami takich dzieci, by dokonali wyboru: albo zainwestują w korepetycje i ich dziecko pozostanie w szkole, albo pogodzą się z koniecznością opuszczenia murów szkoły. Nie można bowiem niskimi wynikami hańbić honoru placówki, obniżać szanse dotychczasowych wygranych. Rodzice o zawyżonych, nieadekwatnych do potencjału rozwojowego dziecka aspiracjach wywierają na nie presję, szantażują je, straszą itp., więc nic dziwnego, że niektórzy młodzi ludzie tego nie wytrzymują i uciekają w narkotyki lub pełną autodestrukcję (samobójstwo). Danych na ten temat żadne liceum z tzw. "szczytu rankingowego" nie zostaną opublikowane. Zamiata się je pod dywan, żeby nie zaszkodziło to "dobremu imieniu szkoły".

Udajemy, że mamy Wielką Pardubicką, a tymczasem to nasze szkapy, które popędzane batem, niektóre szpikowane owsem, ciągną szkolny wóz na drodze ku rynkowym szczytom. Są konie, które padają ze zmęczenia, niektóre giną, zdychają w męczarniach, inne gubią podkowy.


Zacząłem ten wpis od listu, więc i listem go zakończę. Włączę bowiem komentarz, jakim podzielił się ze mną profesor pedagogiki, najbardziej kompetentny w problematyce pedagogiki szkolnej teoretyk, badacz, autor wielu książek, ale i dyrektor I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w Toruniu - Aleksander Nalaskowski. Pisze, co następuje:

Znakomity tekst o rankingach. Jak wiesz w praktykę szkolną byłem zanurzony przez ćwierć wieku. I nie omijały mnie żadne rankingi i wyścigi. Tutaj parę przykładów.

1. Kiedyś w „Polityce” ukazał się tekst o najlepszych polskich liceach. Napisałem wonczas do autorki tego artykułu, że najwyraźniej przyjęła „warszawską” perspektywę widzenia i zupełnie nie wzięła pod uwagę, że na prowincji pozastołecznej mogą istnieć niezłe szkoły. Jakie było moje zdziwienie gdy w następnym rankingu moja szkoła znalazła się w pierwszej dziesiątce w kraju! Bez drobnego nawet sondażu co to za szkoła, jakich ma uczniów i czy w ogóle istnieje. Ot, wpisali nas abym się nie czepiał.

2. Onegdaj w rankingach brano pod uwagę np. publikacje nauczycieli z danej szkoły. Jasne, że choćby tylko moje publikacje windowały naszą szkołę bardzo wysoko. Wyliczano średnią i okazało się, że nasz statystyczny nauczyciel ma około 20 publikacji na koncie.

3. Brano też pod uwagę liczbę komputerów w szkole. Liczbę bezwzględną. I tu klęska. Mieliśmy 11 komputerów (a klasy dziesięcioosobowe) i byliśmy w ogonie za masowymi szkołami, które miały 25 komputerów (i klasy trzydziestopięcioosobowe).

4. Regularnie przegrywaliśmy w konkurencji „biblioteka szkolna”. Nasi uczniowie od samego początku uczestniczyli w szkoleniu w Bibliotece Głównej UMK i z niej jako pełnoprawni czytelnicy korzystali. Nikt nie mógł tego zrozumieć.

5. Najzabawniejsza była analiza wyników matur zewnętrznych. Bywało, że przystępowało do nich 6, 8 lub 10 osób. Klasy były liczebnie różne. Oczywiście w przypadku małej grupy inne są statystyczne konsekwencje wpadki jednego ucznia (gdy otrzymał np. 40%) niż w dużej grupie. Bywało, że pięć osób zdawało angielski niemal na 100%, a jeden fajtłapa uzyskał 50% i już średnia leciała na łeb na szyję.

6. Było to też przez szereg lat pole do oszustw. Póki OKE nie zaczęła publikować wyników egzaminów gimnazjalnych i maturalnych szkół, to dziennikarze wydzwaniali do dyrektorów pytając o wyniki. A ci podawali jak chcieli. Badałem ten problem ex post. Na terenie naszego okręgu wyniki były zawyżane nawet o 20%!

Masz rację. Nic tak nie zaciemnia obrazu szkoły jak bezmyślne rankingi oparte na głupiej statystyce.