18 listopada 2014

Jak zmanipulowano samorząd lokalny Kubusiem Puchatkiem

Państwowa Komisja Wyborcza nadal zmaga się z ogłoszeniem wyników wyborów do samorządów lokalnych, toteż pomyślałem sobie, że dobrze byłoby przedzielić referowanie debaty o szkolnictwie wyższym, jaka miała miejsce w Białymstoku, problematyką wyborczą w oświatowym kontekście. W końcu od dłuższego czasu wszyscy żyliśmy (w większym lub mniejszym zakresie) niepokojem o to, czy tym razem nastąpi jakaś zmiana i czy rzeczywiście wszędzie jest ona konieczna. Rządzący wprawdzie dawali społeczeństwu sygnał, że prawdziwa władza jest w terenie, w gminie, mieście, powiecie czy województwie, bowiem do tych struktur naszego państwa mają trafić duże środki finansowe z budżetu Unii Europejskiej. Walka zatem toczyła się nie o demokrację, o samorządność, o rozwiązywanie spraw lokalnych a obejmujących dobro wspólne, ale o uwłaszczenie się partyjnej nomenklatury na "unijnym torcie", by jak najwięcej można było z niego uszczknąć dla siebie, dla swoich, także dla miernych, ale wiernych.

Jechałem samochodem do Torunia słuchając kolejnych wiadomości z pola zatroskania i paraliżu rządowych ekspertów, którzy bezradnie rozkładają ręce z powodu braku danych z wszystkich okręgów wyborczych. To już kolejna - po 2002 r. - kompromitacja władzy, która potwierdziła, że PKW nie jest od systemu informatycznego, ale od zabezpieczenia środków na obsługę komisji wyborczych. To nie PKW ponosi odpowiedzialność za ten żenujący spektakl komunikacyjny, ale zbyt niskie honoraria dla informatyków, którzy mieli przygotować nowy system do przekazywania danych. Tym samym dopuszczono do pracy ignorantów, a może cwaniaków i znajomych Królika z Kubusia Puchatka, którzy chcieli zarobić kosztem sprawności całego systemu? Nie wiemy. Ponoć NIK wszczyna kontrolę w tej sprawie. Jak to jednak możliwe, że w niektórych komisjach brakowało kart do głosowania zawierających niektóre komitety wyborcze? Nie o PiS tu tylko chodzi, bo ponoć dotyczyło to także SLD. I my świętujemy 25 lat wolności??? Jakiej wolności? Jakiej demokracji? Gdzie jest rzetelność, uczciwość i profesjonalizm?

Zostawmy to na boku, a powróćmy do bohatera opowiadań pióra brytyjskiego pisarza Alana Alexandra Milne'a, bowiem to on stał się na tydzień przed wyborami samorządowymi elementem lokalnej gry politycznej - w najgorszym tego słowa znaczeniu. W Tuszynie, które to miasto leży między Łodzią a Piotrkowem Trybunalskim, wybuchła afera z powodu rzekomej niezgody radnych minionej kadencji na nadanie placowi zabaw w miejskim parku imienia Kubusia Puchatka. Byłem w tym czasie w Hiszpanii, stąd nie znam przekazów telewizyjnych i radiowych na ten temat. Dopiero na dzień przed wyborami dowiedziałem się od radnej Hanny Jachimskiej o kulisach "afery". Ona sama kandydowała do Rady z lokalnego, bezpartyjnego komitetu, toteż była zaskoczona, kiedy na trzy dni przed wyborami, w czasie ostatniego posiedzenia komisji budżetowej jej kontrkandydatka z SLD złożyła wniosek, by rekomendować Radzie Miasta jej wniosek o nadanie placykowi zabaw dla maluchów (piaskownica z jedną zjeżdżalnią i dwiema huśtawkami ogrodzona płotkiem na miejskim skwerze)imienia Kubusia Puchatka.
Czyżby radna postanowiła poprowadzić swoją akcję wyborczą z przytupem, by zapewnić własnemu komitetowi wyborczemu bezpłatną reklamę? Czy może rzeczywiście miała dobre intencje? Dlaczego jednak z tym pomysłem nie wystąpiła dwa lata temu, kiedy ów placyk "wybudowano" i otwierano? Dlaczego chce, by bohaterem placu był Kubuś Puchatek, skoro nie zabezpieczyła dla tego projektu nawet praw autorskich do używania nazwy i do logo? Wizerunek i imię jest zarejestrowane jako znak towarowy. Nie przeszkadzało to jednak radnej, by zamiast skupić się na budżecie zadłużonego miasta, realizować własny projekt wyborczy. Dziennikarze piszą o rzekomej awanturze , kłótni czy sporze w czasie obrad komisji, a w istocie chcieli oni zdemistyfikować absurdalność tego pomysłu. Radna powoływała się na apel rodziców w tej kwestii, ale nikt treści i podpisów pod nim nie widział. Jaki zatem był sens tej inicjatywy? Radna parła do głosowania, więc na absurd reagowano absurdem. Na rzeczowe argumenty, by skoro już tak bardzo chce ktoś nadać imię temu placowi zabaw, to dlaczego nie afirmować lokalnego bohatera, jakim jest Miś Uszatek, wzmagała się oczywista presja pomysłodawczyni.

A padały tu ze strony opozycji różne argumenty przeciw, jak ten, że w Tuszynie była Wytwórnia Filmów Animowanych, w której powstał znakomity serial dla dzieci Misia Uszatka, więc dlaczego nie pielęgnować własnych tradycji i twórców? Nie. Miał być Kubuś Puchatek, i już. Zaczęto zatem sobie żartować, co zostało przyjęte z całym dobrodziejstwem inwentarza, że nie wiadomo jakiej jest płci ów Puchatek, nie nosi spodni, a przecież w Wikipedii każdy przeczyta, że: "W tłumaczeniach Kubusia Puchatka na język polski, występuje problem określenia jego płci. Irena Tuwim rozumując, że nie da się przełożyć imienia tak, by sprawa jego pochodzenia i rozumienia była jasna dla polskiego czytelnika, ochrzciła misia imieniem Kubuś. Monika Adamczyk we Fredzi Phi-Phi podobnie jak Milne, nadała imię żeńskie męskiemu misiowi, konsekwentnie stosując formy męskie np. (...) Phi miał zamknięte oczy, Fredzia Phi-Phi zatrzymał się nagle i pochylił się zagadkowo nad śladami. Milne ani razu nie nazywa „Kubusia” „Winnie”, stosuje tylko połączenie „Winnie the Pooh”, a najczęściej nazywa misia po prostu „Pooh".


Nie wiedzieli, że strzelili sobie w przysłowiową stopę. Ktoś postanowił wykorzystać ten argument w ośmieszeniu opozycji mimo, że radni, w tym także kontrkandydatka pomysłodawczyni do Rady ma syna, któremu dała imię Jakub (w dzieciństwie słodko brzmiące - Kubuś), że sama uwielbia opowiadania o przygodach tego Misia. To nie miało już żadnego znaczenia. Skoro wynik głosowania w czasie komisji budżetowej był: 7 - TAK i 7 - NIE, a zatem nie powinna ta idea być rekomendowana Radzie Miasta, gdyż nie znalazła poparcia, radna-kandydatka postanowiła następnego dnia przeprowadzić swój projekt wpisując go do porządku obrad. Za drzwiami czekali już dziennikarze różnych stacji telewizyjnych i radiowych, prasowi i internetowi. Nareszcie był lep na muchy:

Jeden pisał: "Radni z Tuszyna pokłócili się o… Kubusia Puchatka i Misia Uszatka. Wszystko dlatego, że ten pierwszy ulubieniec najmłodszych nie ma majtek, więc nie może być patronem placu zabaw. Część z nich uznała, że plac lepiej nazwać imieniem Misia Uszatka, bo przecież to w tuszyńskim Semaforze powstała bajka o jego przygodach. Kolejnym argumentem, przemawiającym za Uszatkiem, ma być fakt, że ten ma na sobie spodenki, a Puchatek… świeci gołą pupą. Co więcej, Kubuś to de facto może być „ona”, bo w okolicach genitaliów nic nie ma. „Dalej poszła radna, która wie nawet, skąd taki transseksualizm u misia ze Stumilowego Lasu. Jej zdaniem Puchatek jest kobietą, bo autor książki, A.A. Milne, miał problemy z samoidentyfikacją płciową i dlatego - jak wynika z informacji radnej – w wieku 63 lat tępą brzytwą obciął sobie jądra! W tej sytuacji rozumie się, że z takim imieniem dla placu zabaw to nie bardzo...” - czytamy na internetowej stronie "Expressu Ilustrowanego"

Inny donosił w podobnym tonie: Radni z Tuszyna zdecydowali, że miejski plac zabaw dla dzieci nie będzie nosił imienia Kubusia Puchatka. Bo Puchatek to postać kontrowersyjna... Radnych boli fakt, że angielski niedźwiadek był dziewczynką, nie nosił majteczek, a twórca jego przygód obciął sobie jądra z powodu problemów z tożsamością płciową. Uważają, że lepszy jest nasz polski Miś Uszatek. (...) Radny Ryszard Cichy: - Ta inicjatywa radnej Koteckiej ma ścisły związek z kampanią wyborczą. Jest kojarzona z imprezą dla dzieci. A nasz Uszatek przynajmniej spodenki nosił. Radna Hanna Jachimska: - Myślę, że żadna matka, nauczycielka czy światła osoba nie zagłosuje na ten pomysł, bo to pomysł pani Ewy na kampanię wyborczą.

(fot. zdejmowanie plakatów)

Rada Miasta nie podjęła uchwały w powyższej sprawie. Czy zajmie się tym projektem nowa Rada? Nie wiemy. Tak inicjatorka , jak i oponenci nie znaleźli się w jej składzie. Radny minionej kadencji R. Cichy nie kandydował, a obie radne A. Kotecka z SLD (inicjatorka akcji) i H. Jachimska (bezpartyjna) ubiegające się o kontynuowanie kadencji - być może z powodu zaangażowania w wyborczą kampanię Kubusia Puchatka - nie otrzymały wystarczającego poparcia. O ile w przypadku pomysłodawczyni tego projektu mnie to nie dziwi, o tyle niewybranie znakomitej dyrektorki Liceum Ogólnokształcącego, nauczycielki języka polskiego, która przez dwie kadencje była radną troszcząc się o edukację i kulturę w tym mieście, wydaje się zupełnie niezrozumiałe. A może komuś na tym bardzo zależało, by taki był tego finał?





17 listopada 2014

Patologiczna marketolatria, neoprymitywizm i jurydyzacja szkolnictwa wyższego















Nawiązuję ponownie do dwudniowej debaty naukowej , jaka miała miejsce w dn. 14-15 listopada 2014 r. na Uniwersytecie w Białymstoku, której czynni uczestnicy zastanawiali się także nad tym, jakie są źródła kryzysu uniwersytetu w Polsce i co z tym czynić? Czy rzeczywiście jest tak, że nie ma z kim zmieniać toksycznej polityki państwa, która jest zorientowana na nieprzystający do polskich uwarunkowań model anglo-amerykańskiego uniwersytetu?

Prof. dr hab. Maria Czerepaniak–Walczak (wiceprzewodnicząca Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN) sięgnęła w krytyce polityki państwa wobec uniwersytetów do metafory starcia między akademickim Dawidem z Goliatem, który jest uosobieniem etatystycznego systemu szkolnictwa wyższego. To właśnie w wyniku reform z 2005 r. a następnie z 2011 r. i reformy tych reform w 2014 r. polskie szkolnictwo wyższe toczy choroba grantowa, punktowa, ankietowa, rankingowa.

Generuje ona groźny model fordyzmu akademickiego, którego wskaźnikiem jest parametryzacja i standaryzacja. Niska kosztochłonność kształcenia sprzyja tym chorobom, skoro edukację traktuje się na zasadach ulepszania procesu "produkcji" absolwentów na rynek pracy. Dla rządu jest to możliwe dzięki skracaniu czasu i kosztów owej "produkcji". Zmuszanie zatem uczelni publicznych do samofinansowania ogranicza możliwości rozwoju nauki i szanse na ich międzynarodową konkurencyjność, ale i redukuje kultywowanie tradycji, szkół badawczych itp.

Na jakiej podstawie - pytała profesor M. Czerepaniak-Walczak ustalane są punkty ECTS? Dlaczego jeden przedmiot ma 2 pkt. a inny 6? Ramowe efekty kształcenia nie prowadzą do podwyższania jakości kształcenia, ale do podrażania jego kosztów, jeżeli chcemy rzeczywiście zatroszczyć się o jakość wykształcenia, a ta wymaga przekraczania obowiązujących limitów. Wymuszanie gromadzenia w ramach oceny parametrycznej jednostek punktów za publikacje sprzyja zabieganiu nie o ich jakość, ale ilość, o "kombinowanie", tworzenie spółdzielni wzajemnie cytujących się autorów. W uniwersytetach obowiązuje zatem hasło: "Publikuj lub giń".


Koncentracja polityki szkolnictwa wyższego na przekształcaniu uniwersytetów w miejsca przygotowywania "taniej, lojalnej i dyspozycyjnej siły roboczej" dla potrzeb rynku pracy sprawia, że za ten eksperyment społeczny zapłaci całe społeczeństwo. Troska tylko i wyłącznie o wymierne korzyści ekonomiczne niszczy kulturę narodową, polski język (publikować bowiem mamy w języku angielskim). Kierowanie się wskaźnikami rentowności i antagonistycznej rywalizacji skutkuje marketolatrią, a więc krzewieniu bałwochwalstwa konkurencyjności i rynkowości. Tymczasem człowiek nie jest tylko konsumentem, ani też tylko producentem. Ma jeszcze inne potrzeby, potrzeby wyższego rzędu, by móc godnie żyć i służyć ponadczasowym wartościom.

Nauczycielami akademickimi - mówiła profesor - nie stajemy się w dniu 1 października z chwilą zatrudnienia w uniwersytecie, ale jest to długotrwały proces dochodzenia do kariery akademickiej solidnym przygotowaniem merytorycznym, metodologicznym i dydaktycznym. To swoisty sposób bycia w drodze, ustawicznego przygotowywania się do profesji jako tej, która ma służyć dobru wspólnemu przez dociekanie prawdy o badanych fenomenach. Potrzebna jest zatem desocjalizacja i derutynizacja dotychczasowych wzorów funkcjonowania szkolnictwa wyższego w Polsce.

Prof. dr hab. Jerzy Nikitorowicz (sekretarz naukowy KNP PAN) podkreślał w swoim referacie, że nie ma znaczenia to, kim jesteśmy, jakiej narodowości, jeśli chcemy zbudować lepszy świat. W ponowoczesnym społeczeństwie musimy budować globalną wspólnotę, ale zarazem uniwersytety zobowiązane są do bronienia kultury ogólnoludzkiej i narodowej. Profesor apelował, byśmy byli niejako w wietrze myśli, w dialogu, otwarci na twórczość i innowacyjność. Pozostawił nas z wieloma pytaniami, które pojawiają się na konferencjach także rektorów uniwersytetów czy akademii, a mianowicie:


Jak stawać się obywatelem świata bez zatracania swoich korzeni? Jak budować społeczeństwo XXI w. na dobrej pamięci? Jak niwelować stereotypy, by zarazem nie niszczyć relacji społecznych? Czy nasz system kształcenia nie niszczy innowacyjności? Czy nie uczymy się życia w kłamstwie? Czy powinniśmy kształcić osoby policzalne? Czy chcemy elitarny uniwersytet, uniwersytet jakości zastąpić uniwersytetem biurokracji, anonimowymi biurokratami?

Zdaniem J. Nikitorowicza efektem polityki szkolnictwa wyższego jest coraz większa erozja moralności, także w środowisku akademickim, czego najlepszym przykładem są plagiaty (także osób pełniących funkcje kierownicze w uczelniach publicznych i prywatnych), obniżanie wymogów prac doktorskich (kazus M. Goliszewskiego na UW), ale i poprawność polityczna. Żyjemy w marnych moralnie czasach, toteż nic dziwnego, że rośnie tolerancja dla nacjonalizmu i słabnie zarazem demokracja, którą jesteśmy coraz bardziej rozczarowani. Czyż nie została naruszona harmonia w uniwersytecie, od którego już nie wymaga się humanistycznej mądrości? Ku jakiej kulturze zmierzamy?

Potrzebna jest - zdaniem J. Nikitorowicza - etyka poszanowania życia, gdyż w przeciwnym razie rozwijać się będzie w naszym kraju społeczeństwo neoprymitywizmu. Musimy zwracać uwagę na kompetencje i umiejętności młodych pokoleń. Trzeba przeciwstawiać się człowiekowi neoprymitywnemu, bo jest on niebezpieczny dla siebie, dla innych, gdyż sam kieruje się lękiem, niepewnością lub nadmiernym posłuszeństwem i konformizmem. Jak pobudzać do myślenia dywergencyjnego, do bycia parezjastą, jak dawać odpór na pospiesznie tworzone prawo, konsumeryzm, na niszczenie więzi i uciekać od umysłowości dogmatycznej? Jak prezentować krytycznie wiedzę, informacje, by uczyć w uniwersytecie także wartości humanistycznych?

Dziekan Wydziału Pedagogiki i Psychologii UwB - dr hab. Mirosław Sobecki przypomniał za Robertem Mertonem takie cechy etosu nauki, jak: uniwersalizm, wspólnotowość, bezinteresowność i zorganizowany sceptycyzm. Zagrożeniem dla uniwersalizmu nauki jest pokusa etnocentrycznego jej potraktowania (uczelnie mają ojczyzny, ale nauka nie powinna). Nauka jest w swej istocie efektem współpracy społecznej, ale też jest własnością społeczeństwa, a nie twórcy idei. Nauka nie musi wprost przekładać się na wymierne korzyści. Konieczny jest dla jej rozwoju sceptycyzm. Pytał - Co stanowiło o etosie uniwersytetu? - i odpowiadał: "Prawda, autorytet, wolność wypowiedzi, kultura dialogu, przygotowanie elit intelektualnych, ale to wiąże się z odwagą i pokorą, uczciwością i odpowiedzialnością".

Co gorsza - mówił powyższy socjolog - pojawia się w środowisku akademickim autocenzura (bohaterowie korytarzowi, w kuluarach), polityczna poprawność. Wolność nie jest wewnętrznym regulatorem postępowania w nauce. Na ile jest to zaplanowana destrukcja czy wynikająca z inercji atrofia? Jak długo będziemy tolerować pauperyzację, biurokratyzację, rozmywanie wysokich standardów przez masowość kształcenia, parametryzację, upadek kultury bycia (knajactwo na uniwersytecie, język marginesu), zanik wzajemnego zaufania, mentalną destrukcję fundamentów rzetelności w pracy naukowej (tolerowanie dróg uczenia się i awansowania na skróty)? Nie możemy zaniedbać koniecznych dla rozwoju nauki i ciągłości tradycji relacji Mistrz-Uczeń, gdyż jest ona najtrwalszym i najstarszym elementem etosu. To, że ulega on erozji w wyniku masowości kształcenia i instytucji kojarzonych z uniwersytetem, nie zwalnia nas z odpowiedzialności za naukę i kulturę, sztukę i edukację.

Prorektor Uniwersytetu w Białymstoku - dr hab. Robert Ciborowski prof. UwB wskazywał na to, jak fatalnie skonstruowany jest system finansowania uniwersytetu publicznego czy akademii. Głównym powodem niszczenia publicznego szkolnictwa wyższego jest jego finansowanie głównie w zależności od liczby studentów. Ponadto te dotacje są bardzo niskie. Rzekoma troska o jakość kształcenia i zmuszanie do przyjmowania coraz większej liczby studentów sprawia, że podnosi się w ten sposób bieżące koszty utrzymania akademickiej infrastruktury i kadr. A zatem jedno wyklucza drugie. Nie można przeprowadzać selekcji na każdym roku studiów, gdyż w jej wyniku uczelnie traciłyby finanse.

Kosztem tego systemu ograniczamy fundamentalny kanon wiedzy, jaki powinien być na studiach. Nieustannie podnosi się w debacie publicznej kwestie kształcenia praktycznego na studiach. To jest nic innego, jak zrzucanie na uczelnię odpowiedzialności za to, co powinno realizować państwo, które nie potrafi tworzyć miejsc pracy. To rząd przerzuca ten obowiązek na uczelnie. Wszyscy zatem uzyskują wyższe wykształcenie, ale nie ma dla wszystkich miejsc pracy. To jednak nie uniwersytety wypuszczają bezrobotnych, ale rząd nie tworząc miejsc pracy i umasawiając kształcenie do tego się przyczynia.

Za mało przeznacza się z budżetu środków na naukę. Zobaczmy, jak niewielki odsetek osób uzyskuje dofinansowanie grantów naukowych w Narodowym Centrum Nauki. W takiej sytuacji, to byłoby już lepiej losować zgłoszone wnioski, niż liczyć na wygraną w konkursie. Wskaźnik sukcesu, który wynosi zaledwie 12-13% nie ma żadnego sensu, a przy tym obniża motywację zdolnych naukowców, bez względu na ich wiek i stopnie naukowe. Musi zatem być wola polityczna co do tego, czy kształcić elity czy przechowywać w uczelniach publicznych bezrobotnych? Niech minister określi zatem, ile uczelni ma zostać i jak mają one działać w tak patologicznych warunkach.



16 listopada 2014

Kultura edukacji szkoły wyższej i dyskutowania o niej







(fot. JM Rektor UwB prof. zw. dr hab. Leonard Etel)






Z różnych perspektyw dokonaliśmy wraz z setką uczestników ogólnopolskiej konferencji Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu w Białymstoku diagnozy szkolnictwa wyższego w Polsce. Znakomicie zorganizowana debata przez Centrum Edukacji Ustawicznej tego Uniwersytetu (na czele z przewodniczącą tej konferencji - prof. zw. dr hab. Elwirą Kryńską i jej współpracownikami - dr Małgorzatą Głoskowską-Sołdatow, dr Anną Kienig, dr Anną Rybak, mgr Anną Białous i mgr Karoliną A. Włodkowską) została objęta patronatem przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Komitet Nauk Pedagogicznych PAN. Komitet czynnie reprezentowało ze mną trzech wiceprzewodniczących oraz sekretarz naukowy.

To, że nie przyjechał na konferencję nikt z ministerstwa, nikogo nie zdziwiło. W końcu mamy czas przedwyborczy, a resorty są w naszym kraju upartyjnione. Kogo zatem z urzędujących funkcjonariuszy rządzącej koalicji obchodzą dane i wnioski z badań naukowych naszego szkolnictwa? Już nawet nie mamy o to pretensji tak łatwo zaakceptowaliśmy sytuację obojętności władzy przy życzliwym przyzwoleniu na posłużenie się patronackim logo resortu.


Rzadko się zdarza, by w czasie otwarcia i przebiegu obrad plenarnych uczestniczyły najwyższe władze Uniwersytetu. Tymczasem JM Rektor Uniwersytetu w Białymstoku prof. zw. dr hab. Leonard Etel oraz prorektor ds. ekonomicznych tej Uczelni dr hab. Robert Ciborowski, prof. UwB nie tylko zaszczycili swoją obecnością, ale i wzięli czynny udział w konferencji. Problemy szkolnictwa wyższego są przecież treścią ich codziennych trosk i zmagań z rzeczywistością, w której czynią wszystko, by przeprowadzić Alma Mater przez różne kryzysy, szczególnie te natury ekonomicznej.

Obradowaliśmy w pięknym gmachu Wydziału Pedagogiki i Psychologii, który jest najlepszym świadectwem myślenia o wartości przestrzeni edukacyjnej dla kandydatów do zawodów zaufania publicznego jakimi są kształceni tu m.in. pedagodzy i psycholodzy. Poruszające były dwie kwestie o charakterze polityczno-społecznym, a mianowicie z jednej strony wskazanie na dobijający uniwersytety w kraju system fatalnego finansowania przez państwowe władze szkolnictwa wyższego i nauki, z drugiej zaś prowadzenie działalności akademickiej na rzecz Polaków mieszkających na Litwie i Białorusi, by mieli szansę w środowisku swojego życia na korzystanie z kształcenia wyższego w języku polskim.

(fot. prof. Jerzy Nikitorowicz)

Piękna to, głęboko patriotyczna i kulturowa misja, która wymaga poszukiwania środków na jej realizację. Tymczasem tylko w tym roku akademickim polscy naukowcy kształcą tam ponad 450 studentów, a więc formują kolejne pokolenia młodej inteligencji. Ten zakres zaangażowania akademików z UwB ma już swoją tradycję, bo jest ono prowadzona od 20 lat, ale także niezwykle wartościowe wyniki badań o humanistycznym i społecznym znaczeniu. To właśnie na tym Wydziale pracuje zespół wybitnych pedagogów, socjologów i psychologów, którzy zajmują się w ramach swoich dociekań badawczych i konstruowanych modeli teoretycznych problematyką tożsamości narodowej, wartości wychowania patriotycznego, ale i edukacją międzykulturową, że wymienię tu profesorów Jerzego Nikitorowicza - Rektora minionych dwóch kadencji w UwB czy obecnego Dziekana powyższego Wydziału - dr. hab. Mirosława Sobeckiego, prof. UwB).

Przywołam w tym miejscu główne tezy niektórych wystąpień, gdyż w całości będziemy mogli się zapoznać z ich pełną treścią w wydanym po konferencji tomie. Pojawiły się w tej debacie kluczowe problemy, dylematy i aporie strukturalne, pedagogiczne i społeczne akademickiego świata, o których mówiono bardzo szczerze, otwarcie i krytycznie. Są one inspiracją tak do dalszych badań naukowych, jak i do podejmowania działań na rzecz pożądanej zmiany.

(fot. dr hab. Mirosław Sobecki, prof. UwB)

I. » Istnieje pilna potrzeba kontynuowania przez naukowców badań dotyczących przestrzegania podstawowych standardów wartościowania i normowania działalności władzy na rzecz dobra wspólnego, jakim jest m.in. nauka i edukacja. Coraz częściej wskazywane także przez media patologie w szkolnictwie wyższym są nie tylko odstępstwem od norm, co skutkuje poszerzaniem się marginesu niepożądanych postaw, zachowań czy decyzji akademików i polityków, ale zarazem stawia nasze środowisko przed pytaniem: Co czynić, by unikanie ujawniania i zwalczania przyczyn strat teraźniejszych nie przyczyniało się do większych w przyszłości?

Jednym z takich problemów jest "turystyka habilitacyjna" Polaków na Słowację, w wyniku której w latach 2006-2014 już 154 nauczycieli akademickich z takich dyscyplin jak teologia, psychologia, pedagogika, socjologia, nauki o kulturze fizycznej, nauki ekonomiczne, nauki o ziemi, filozofia, nauki o polityce uzyskało tam tytuł dydaktyczno-naukowy (podporządkowany kierunkom kształcenia, a nie tylko nauce) "docenta vied". Jak już wielokrotnie o tym pisałem, w sensie naukowym nie jest on równoważny polskiej habilitacji, natomiast ze względu na zawartą w 2005 r. przez polski rząd dwustronną umową z rządem Republiki Słowacji - mimo tego, że oba nasze państwa należały już do UE, są one uznawane w sensie administracyjno-prawnym. Mimo wielu krytycznych stanowisk, uchwał, listów otwartych różnych stowarzyszeń naukowych, komitetów naukowych PAN, Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów, a nawet interpelacji posłów do dnia dzisiejszego MNiSW bagatelizuje toksyczne skutki tego procederu i kontynuuje pozorowanie działań przeciwstawiających się temu procederowi. Patologia w powyższym zakresie, od której są wyjątki (wśród filozofów, niektórych pedagogów czy teologów), stała się już normą.

II. Inter- i transdyscyplinarność badań naukowych była przedmiotem dociekań wielu profesorów. Dyskutowane były w tym względzie takie kwestie jak to: Jak dużo prowadzi się badań tego typu w naszym kraju? Jaką rolę odgrywa interdyscyplinarność w dydaktyce szkoły wyższej? Czy interdyscyplinarne podejście w badaniach społecznych lub humanistycznych jest błędem, gdyż utrwala dyletantyzm, czy może nieumiejętnością delektowania się wiedzą nauk pogranicza, by uwzględnić istniejące w nich modele i metodologię badań do rozwiązywania problemów badawczych w ramach własnej dyscypliny naukowej? Czy możliwy jest metajęzyk, który czyniłby przekładalnymi i zrozumiałymi treści naszych studiów i badań inter-i transdyscyplinarnych?

Dzisiaj - jak mówił prof. Stefan M. Kwiatkowski z Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie - formułujemy problemy, których rozwiązanie nie jest już możliwe, a przynajmniej wartościowe, jeśli jest prowadzone w metodologii badań jednej dyscypliny naukowej. Należy tworzyć zespoły transdyscyplinarne, by naświetlać problem badawczy z różnych punktów widzenia. Konieczne jest dokonanie bilansu wspólnych osiągnięć badawczych w rozwiązywaniu problemów w danych dyscyplinach naukowych. Sięgnięcie do tych samych wyników badań empirycznych przez specjalistów różnych dyscyplin naukowych pozwoliłoby na pełniejsze ich odczytanie i właściwą interpretację. Niech diagnozują określone fenomeny edukacyjne socjolodzy czy psycholodzy, ale interpretują je - oprócz nich - także pedagodzy, filozofowie, teolodzy, ekonomiści czy politolodzy. Otwarty dostęp do wielu wyników badań sprawia, że rodzi to szereg konfliktów interesów instytucjonalnych i autorskich.

III. O tym, jak pasjonujące może być odczytywanie za pomocą metafor znaczeń (sensów i nonsensów) oraz różnych wymiarów tożsamości akademickiego kształcenia i prowadzenia badań naukowych mówiła prof. Maria Dudzikowa z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Celem takiego studium krytycznego czy afirmatywnego jest wywołanie dysonansu poznawczego do poszukiwania odpowiedzi na powody zaistnienia interesujących nas zjawisk. Najlepszym tego przykładem jest dostrzeżenie dzięki metaforze konfliktu, do jakiego dochodzi między kulturą wspólnotową universitas a kulturą korporacyjną. Uniwersytet od kilkudziesięciu lat doświadcza kryzysu instytucji i idei (szczególnie w ustroju totalitarnym, ale także neoliberalnym), toteż nic dziwnego, że toczy się walka o jego tożsamość. Dobór metafory przesądza o sposobie oglądu zjawiska w przyjętej przez badacza aksjologicznej perspektywie.

(fot. prof. Maria Dudzikowa)

Profesor mówiła o zgubnych skutkach bibliometrii, naukometrii i parametryzacji, które to rozwiązania są ciosem zadanym polskiej nauce przez technopolowych biurokratów. Najlepiej wyraża ów niszczący stan polityki naukowej MNiSW metafora tajfunu w tysiącletnim lesie. To prawda, że opisywanie toksycznej polityki za pomocą metafor nie zmienia natychmiast świata, ale dzięki nim następuje zmiana w systemie pojęć. Zaczynamy lepiej zdawać sobie sprawę z dysfunkcjonalnych i szkodliwych dla nauki procesów czy decyzji, a to stwarza szanse do reagowania na nie.

Po powrocie z konferencji przeczytałem na stronie naszego resortu, że prowadzi on dodatkowe szkolenia związane z nowelizacją Ustawy Prawo o Szkolnictwie Wyższym, które miałyby pomóc dziekanom, prodziekanom i kierownikom instytutów naukowych oraz kadrze zarządzającej we wdrożeniu odpowiednich zmian. Na najczęściej zadawane pytania Ministerstwo odpowiada tez na stronie www, lista odpowiedzi jest sukcesywnie uzupełniana. Pytania dotyczące nowelizacji ustawy można kierować na adres nowelizacjapsw@nauka.gov.pl.

W kolejnym wpisie odniosę się zatem do poruszanych przez uczestników naszej debaty kwestii prawnych.