29 lutego 2020

Nie tylko ten rząd dofinansowuje czasopisma afirmujące ideologiczną linię partii władzy


Nie rozumiem krytyków ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego socjologa, profesora Piotra Glińskiego, którzy wyrażają oburzenie ze względu na przekazane przez niego dotacje dla głównie prawoskrętnych ideologicznie czasopism kulturalnych na rok 2020.

To oczywiste, że prawicowy minister będzie wspierał dotacją z budżetu państwa przede wszystkim pisma i media Kościołów oraz środowiska kresowe.

Oburzają się lewicowi dziennikarze na to, że dofinansowanie otrzymała nawet gazeta jednodniowa na 100. rocznicę urodzin Jana Pawła II, ale nie biorą pod uwagę uchwały Sejmu czyniącej rok 2020 Rokiem św. Jana Pawła II. Czy minister P. Gliński miał sfinansować wznowienie dzieł Lenina?

To jest zupełnie naturalna polityka partii władzy, zgodnie z którą, jeśli jest nią prawica, nie dofinansowuje się wszystkich mediów opozycji. Jednak jakieś lewicowe pisma otrzymały dotację. Bazuje się tu na dawnym prawie rzymskim "quod principi placuit, legis habet vigorem" - to, co podoba się zwierzchnikowi, ma moc prawną.

Może być pewnym zaskoczeniem fakt zlekceważenia przez ministra P. Glińskiego czasopism środowisk liberalnych, które mimo swoich dotychczasowych zasług wolnościowych oraz tradycji wydawniczych identyfikowane są przez władze bardziej z lewicową niż prawicową orientacją. O ile dobrze pamiętam, to były poseł Platformy Obywatelskiej - też profesor, tyle tylko że nauk biologicznych -Stefan Niesiołowski, tak komentował protesty ówczesnej opozycji prawoskrętnej: "Jak wygracie wybory, to możecie robić, co chcecie".

No to tak postępują, konsekwentnie. Tak samo, jak za rządów SLD i PSL, AWS, PO i PSL obsadza się stanowiskami w administracji państwowej (także tej terytorialnej), w spółkach z udziałem Skarbu Państwa, w fundacjach-wydmuszkach oraz w placówkach oświatowych, kulturalnych, medycznych itp. "swoich", bmw/tkn.

Widać, że garną się do środowisk władzy także "męty", osoby z przestępczą przeszłością lub teraźniejszością, okradające państwo nie tylko z wartości materialnych, ale także kulturowych. Posłowie czują się coraz pewniej, bo przecież przed nimi są jeszcze ponad trzy lata dostępu do informacji, do projektowanego prawa, do refundacji z tytułu podróży samochodem mimo tego, że korzystają ze służbowego lub innych środków lokomocji, bo nie posiadają nawet prawa jazdy, itp., itd.

W redakcjach czasopism sponsorowanych przez ministra znajdują miejsce niespełnieni w życiu ignoranci poruszanej przez siebie problematyki, którzy gotowi są publikować publicystyczne brednie, atakować każdego, kto ośmiela się krytykować nieuctwo, cwaniactwo znajomych. Szkoda, że nie zaczynają od siebie, nie przyjrzą się stylistyce własnej, bolszewickiej propagandy, która wpisuje się w wartości charakterystyczne dla stalinowskich czasów.

Po szyldem przyzwoitej gazety publikują także nieudacznicy składający w zdania słowa oderwane od prawdy, od faktów, kontekstu i naukowego źródła, zaprzeczając ideowej linii gazety. Z takimi publicystami, którzy dzisiaj mianują siebie prawicowymi, a jeszcze w tamtym ustroju byli związani z PZPR, można bezceremonialnie i bezkarnie szkalować innych, bo i tak nikt nie będzie dochodził prawdy czy weryfikował ich manipulacje.

Zastanawiam się nad tym, czy ci panowie mają w ogóle we własnych domach lustro i przyglądają się sobie? Rozumiem, że muszą dorobić wierszówkami do lichej emerytury. Tylko czy rzeczywiście muszą czynić to w niegodny prawicowego publicysty sposób?

Polityka władz państwowych w oświacie i kulturze jest konsekwentnie nie tylko centralistyczna, ale i silnie zdeterminowana ideologią, którą ma upowszechniać, nawet a może i przede wszystkim wbrew osiągnięciom nauk humanistycznych i społecznych. Co innego niektórzy publikowali w swoich rozprawach naukowych, a co innego czynią, jak im władza lub media uderzą do głowy.

Polecam wszystkim myśl śp. Prymasa Polski - Stefana Wyszyńskiego (Prymat człowieka w ładzie społecznym, Londyn 1976, s. 98):

Człowiek ma również prawo być w swojej wspólnocie politycznej. Ale trzeba pamiętać, że żadna władza polityczna nie nadaje tych praw, tylko broni ich. Do niej należy chronić prawa obywateli, ułatwiać ich zachowanie i czuwać, aby wszystko było dla dobra społecznego. Władza państwowa nie jest i nigdy być nie może dla takiej czy innej kategorii ludzi, dla tej czy innej partii. Ona jest dla całego narodu i wszystkie dzieci narodu musi otoczyć taką opieką, aby w swobodny sposób mogły jednakowo korzystać z właściwych sobie praw osobowych, rodzinnych, narodowych i religijnych .

28 lutego 2020

Czy rzeczywiście habilitanci niezatrudnieni w uczelniach państwowych jako osoby prywatne nie ponoszą kosztów za postępowanie habilitacyjne ?


Przewody doktorskie i postępowania habilitacyjne prowadzone na mocy ustawy z dnia 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki, a więc wszczęte do 30 kwietnia 2019 r. są finansowane z budżetów uczelni, które prowadzą postępowanie w jednostce posiadającej odpowiednie uprawnienie. Nie ma problemu, gdy postępowanie dotyczy pracownika uczelni, w której ma być przeprowadzone postępowanie o nadanie stopnia naukowego. Muszą się znaleźć w jej budżecie na to odpowiednie środki.

Jednak nie każdy nauczyciel akademicki ubiegający się o stopień naukowy mógł przeprowadzić postępowanie w tej sprawie we własnej jednostce akademickiej, jeśli ta nie dysponowała uprawnieniem lub zostało jej to uprawnienie ograniczone czy nawet odebrane. Wówczas musiał szukać uczelni z odpowiednimi uprawnieniami, by ta wyraziła zgodę na przeprowadzenie postępowania w jego sprawie. Najczęściej miał zapewnienie, że władze zatrudniającej takiego nauczyciela uczelni pokryją koszty postępowania habilitacyjnego, bo jest to także w jej interesie naukowym i zgodne z prawem do wydatkowania środków publicznych.

Problem jednak pojawił się wówczas, gdy wskazana we wniosku habilitacyjnym uczelnia odmówiła przeprowadzenia tego postępowania. Pisałem o tym w swojej książce "Habilitacja" (Kraków 2017), że różne mogą być powody odmowy habilitantowi w tym zakresie. W danej jednostce może brakować naukowców, którzy mogliby ocenić merytorycznie osiągnięcia naukowe habilitanta, albo zaistniał konflikt personalny w relacjach między habilitantem a członkami jednostki, więc dla uniknięcia oskarżeń o potencjalną stronniczość czy możliwy brak obiektywizmu rada jednostki odmawiała przyjęcia takiego wniosku.

Niezależnie jednak od powodu odmowy przeprowadzenia postępowania habilitacyjnego władze jednostki nie musiały tego uzasadniać, tylko informowały o podjętej uchwale stosownej rady jednostki o własnym stanowisku. Zgodnie z art 18.a.3 W przypadku gdy rada jednostki organizacyjnej wskazanej przez wnioskodawcę w trybie ust.1 i 2 nie wyrazi zgody na przeprowadzenie postępowania habilitacyjnego, postępowanie prowadzi jednostka organizacyjna posiadająca uprawnienia do nadawania stopnia doktora habilitowanego wyznaczona przez Centralną Komisję.

Trochę to źle świadczy o habilitancie, że nie dokonał właściwego rozpoznania środowiska naukowego, w którym chce przeprowadzić postępowanie habilitacyjne. Jest ono wszczynane na jego/jej wniosek, a zatem należało dobrze sprawdzić, czy dana jednostka rzeczywiście może - ze względów merytorycznych kompetencji jej samodzielnych pracowników naukowych w ramach dyscypliny naukowej habilitanta - przeprowadzić takie postępowanie. Większość habilitantów dobrze sobie z tym poradziła w takiej sytuacji uczestnicząc w ogólnopolskich konferencjach naukowych, a tym samym poznając badaczy z tego samego kręgu zainteresowań poznawczych czy uczestnicząc w pracach zespołów problemowych i subdyscyplinarnych, które zostały powołane przez Komitet Nauk Pedagogicznych i działają pod ponad 30 lat.

Jednak osoby spoza środowiska naukowego, niezatrudnione w nim lub też takie, które zostały wyrotowane z uniwersytetu czy politechniki z powodu braku habilitacji, mogą mieć nie tylko mniejszą orientację w powyższych kwestiach, ale i swoje uprzedzenia. Tym samym mógł ktoś celowo złożyć wniosek o wszczęcie postępowania habilitacyjnego w jednostce, o której wiedział, że niemalże na pewno odmówi przeprowadzenia postępowania. Wówczas bowiem, jeśli tak się stawało, a nie było to rzadkie zjawisko, miał świadomość ustawowego zmuszenia innej jednostki(uczelni) z uprawnieniami do podjęcia takiego wniosku i przeprowadzenia postępowania habilitacyjnego.

W zdecydowanej większości przypadków, o ile orientuję się w tej kwestii, rzeczywiście było to nawet konieczne. Zły wybór, niewłaściwe wskazanie przez habilitanta jednostki do przeprowadzenia jego postępowania habilitacyjnego zbytecznie wydłużało czas takiej procedury. wszystkie decyzje muszą bowiem być zatwierdzane przez ciała kolegialne uczelni i Centralnej Komisji Do spraw Stopni i Tytułów, a te pracują zgodnie z przyjętym kalendarzem obrad. Nie to jednak jest najważniejsze.

Pojawia się bowiem problem, kto ponosi koszty postępowania habilitacyjnego kandydata, który nie jest zatrudniony w szkolnictwie wyższym? Habilitant w ogóle nie musi być zatrudniony. Może być emerytem, rencistą, prowadzić własną działalność gospodarczą itd. Tymczasem wszystkie uczelnie mają przygotowane warunki umów dotyczących ponoszenia przez habilitantów (via uczelnia, zakład pracy czy indywidualnie) pełnych kosztów postępowania habilitacyjnego, a są one rzeczywiście bardzo wysokie (każda uczelnia ma inne, ale mieszczące się w granicach ok. 21-25 tys. zł).

Uczelnia wskazana przez Centralną Komisję Do Spraw Stopni i Tytułów nie może już odmówić przeprowadzenia postępowania habilitacyjnego dla wnioskodawcy, niezależnie od tego, czy jest zatrudniony w szkole wyższej, czy też nie jest. Kwestia finansowania nie może tu być powodem do odmowy. Żaden powód nie wchodzi w grę poza jednym, a mianowicie utratą uprawnienia do nadawania stopni naukowych. Koszty takiego postępowania ponosi dana jednostka bez względu na to, kim jest habilitant.

Piszę o tym dlatego, że w wielu jednostkach, także na moim Wydziale, toczą się postępowania habilitacyjne osób, które wskazały je jako właściwe, a uczelnie żądają od nich podpisania zgody na pokrycie kosztów. Jeśli ktoś już zapłacił całość lub jakąś część, to powinien złożyć pozew do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego przeciwko danej uczelni, by zwróciła mu bezprawnie pobrane opłaty. Nie ma bowiem podstawy prawnej do obciążania kosztami postępowania habilitacyjnego osób spoza środowiska państwowych szkół wyższych.

Natomiast dla wniosków w sprawie postępowania habilitacyjnego, które są objęte już nowym Prawem o szkolnictwie wyższym każdy wnioskodawca o ich wszczęcie musi zapłacić. Jeżeli jest pracownikiem państwowej szkoły wyższej (uniwersytet, politechnika, akademia, wyższa szkołą zawodowa), to koszty ponosi jego pracodawca. To jest słuszne, bo skoro uczelnie państwowe zatrudniają nauczycieli akademickich na stanowiskach naukowo-badawczych lub badawczych, to muszą ponosić koszty ich naukowej weryfikacji. Tym bardziej jest to istotne, że zatrudniane w nich kadry są utrzymywane ze środków publicznych.

Osoby prywatne, spoza uczelni państwowych muszą ponieść koszty postępowania o nadanie stopnia naukowego doktora czy doktora habilitowanego. Te na szczęście zostały ustawowo zredukowane do minimum. Będzie zatem dla uczelni państwowych i osób prywatnych dużo taniej. To powinno ucieszyć przede wszystkim płatników, także tych, którzy nie są zatrudnieni w państwowym szkolnictwie wyższym.

W tytule wprowadziłem znak zapytania, bowiem w znanych mi już trzech przypadkach habilitanci zostali poproszeni o podpisanie zobowiązania dotyczącego pokrycia kosztów postępowania habilitacyjnego, tymczasem w nowej ustawie kest to jednoznacznie określone i bezdyskusyjne. Muszą zapłacić.

Dlaczego zatem w postępowaniach toczonych na podstawie już wygaszanej ustawy nie mieliby płacić? Jak to się ma do odpowiedzialności władz uczelni za prawidłowe gospodarowanie finansami publicznymi? Czyżby uniwersytety straciły w tym względzie swoją autonomię?

Dlaczego ta sprawa nie została jednoznacznie określona przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego?

27 lutego 2020

Wrocławska Szkoła Przyszłości Plus - Ryszarda M. Łukaszewicza



Właśnie ukazała się najnowsza książka profesora Ryszarda Macieja Łukaszewicza - twórcy Wrocławskiej Szkoły Przyszłości p.t. Wrocławska Szkoła Przyszłości PLUS, czyli lepsze jest możliwe. Działania praktyczne, wizje i projekcje nowego-innego-twórczego" (Wrocław 2020).

Tym razem, chociaż zapewne nie w konwencji politycznej, autor poszerzył nazwę własną tej wyjątkowej na świecie szkoły alternatywnej o symbol PLUS. Ma ten zapis swoje uzasadnienie, bo jest autobiograficznym i etnopedagogicznym podsumowaniem ewolucji SZKOŁY od momentu powstania idei, modelu teoretycznego w 1972 r. aż po czas teraźniejszy, z jakże twórczym, pięknym i mądrym wychyleniem w przyszłość.

Wszystkie dzieła Łukaszewicza tworzą ALE, czyli Alternatywę Lepszej Edukacji w odróżnieniu od tego spójnika, którym 99,9 proc.nauczycieli stosuje, po wysłuchaniu Profesora,a nawet zobaczeniu dokonań WSPP (Wrocławskiej Szkoły Przyszłości Plus), by skonstatować je typowym w oświacie komentarzem ALE...SIĘ NIE DA.

Łukaszewicz potwierdził, że da się, o ile ma się pomysł, silny charakter, wolę walki i umysł otwarty na świat wraz z zachodzącymi w nim i prognozowanymi zmianami. Jego marzenia o innej edukacji - jak pisze - były permanentnie przemieniane na wielorakie próby praktyczne; to dorobek długich dziesięcioleci (1985-2015). Od początku realizowana przede wszystkim na trzech ścieżkach: warsztatów aktywności niekonwencjonalnej, edukacji przedszkolnej oraz szkoły podstawowej z różnymi modyfikacjami. (...) od początku był to model otwarty, dynamiczny i elastyczny" (s.6).

Nie ma w Polsce drugiej takiej szkoły i to nie dlatego, że nie mogłaby powstać, że nie znalazłby się kolejny kreator ALE, ale dlatego, że system szkolnictwa publicznego i niepublicznego obciążony jest syndromem wyjątkowej nieżyczliwości wobec ALTERNATYW. Trzeba zatem mieć wyjątkową siłę własnej woli i wsparcie INNYCH, by można było BYĆ SOBĄ dla wszystkich tych, którzy - wraz z kreatorem ALE - są gotowi podjąć wyzwanie udania się z nim w podróż "ścieżką pogranicza z przygodą życia".

Taka SZKOŁA nie powstaje dla władz, nie jest też SZKOŁĄ z ukrytym imperatywem koniecznego jej naśladowania, ale stanowi WYSPĘ OPORU WOBEC EDUKACYJNEJ PRZECIĘTNOŚCI, SZARZYZNY, OCZYWISTOŚCI, IDEOLOGICZNEJ UŻYTECZNOŚCI, DYDAKTYCZNEJ TANDETY, NAUCZYCIELSKIEGO WYPALENIA, LEKCEWAŻENIA DZIECI WRAZ Z ICH POTENCJAŁEM ROZWOJOWYM. Mógłbym tak wymieniać setką słów wszystko to, co staje się kulturową i psychoedukacyjną degradacją pod szyldem głównie szkoły publicznej, bo niektóre szkoły niepubliczne stały się od lat okazją dla prywatnego biznesu bez jakiejkolwiek wizji psychologicznej, antropokulturowej czy pedagogicznej kształcenia, czyli wzajemnego uczenia się siebie, innych i świata.

Łukaszewicz od początku swojej akademickiej drogi, najpierw w czasach podłego bolszewizmu, potem w okresie niepewnej transformacji ustrojowej stworzył niepowtarzalne i nieporównywalne do innych środowisko uczenia się z młodymi, na miarę nieobecnego przecież w PRL i nadal w III RP dydaktycznego paradygmatu konstruktywistycznego. Powstała zdescholaryzowana szkoła, oryginalne środowisko kreatywnego odczytywania potencjału uczniów i towarzyszących w ich życiu dorosłych, którzy potrafią tworzyć na co dzień "teatr własnej wyobraźni". Jak pisze Łukaszewicz:

(...) edukacja jest/staje się sztuką i praktykowaniem prowokowania potencjału ludzi; staje się uczeniem, uczeniem się i rozwijaniem możliwości każdego w wieloraki sposób i na wszelkie okazje po to, aby zmieniać świat na lepsze i przekraczać siebie? (s.5) Trzeba tylko chcieć wyzwolić się z gorsetu ograniczeń, które są poniekąd naszymi własnymi, mentalnymi, a nie tylko heterogenicznymi powodami usprawiedliwiającymi niemoc, niechęć, ignorancję.

Jakie to wspaniałe, że obok zupełnie innej, równie autorskiej i genialnej w humanistycznym wymiarze, choć powstałej w 1989 r. a już nieistniejącej - Szkoły Laboratorium profesora Aleksandra Nalaskowskiego w Toruniu, która przetrzymała aż (tylko?) 25 lat transformacji, WROCŁAWSKA SZKOŁA PRZYSZŁOŚCI PLUS trwa nadal i rozwija skrzydła naszej wyobraźni, fascynując nowymi odkryciami przez dzieci alchemii wszechświata i... radości uczenia się.

Jeśli ktoś jeszcze nie zaakceptował ujęcia wychowania za Klausem Schallerem jako umożliwianie dziecku odkrywania własnego człowieczeństwa, to wystarczy, by zajrzał - jeśli nie do WSPP - to chociaż do publikacji R.M. Łukaszewicza, w których pisząc o szkole, o edukacji opowiada zarazem o człowieku z tyczką, o transgresyjnym marzycielu pokonującym kolejne poziomy zadanego mu "wdzierania się w przyszłość", pomimo istniejących przeszkód, żywiołów, zastawianych na niego sieci.

Autor książki zabiera nas ze sobą w podróż do wydawałoby się fikcyjnego świata, do miejsca, które nie może/powinno istnieć, skoro niemalże wszyscy zostaliśmy otoczeni zasiekami etatystycznej i/lub zorientowanej na rynek edukacji szkolnej. On sam wybrał edukację z wyobraźnią, by włączając w nią kolejne pokolenia dzieci wraz z ich rodzinami, stworzyć wszystkim prawdziwie wolny wybór uczenia się jako grze o życie w schole otium, a nie schole negotium.

Czym jest edukacja? Jak pisze twórca WSPP - "przyjmujemy bowiem, ze edukacja to przecież możliwość kreowania możliwości ludzkich. Dodajmy, że to możliwości kreowania możliwości zawsze zaczynały rozwijanie możliwości każdego w wieloraki sposób i na wszelkie okazje,. lecz w XXI wieku to "przykazanie" trudno "przecenić!" (...) rozumiemy edukację jako proces celowego tworzenia, organizowania i reorganizowania okazji do urzeczywistniania się życia ludzkiego w jego humanistycznych treściach. Polega ona zatem na uczeniu /uczeniu się - choćby częściowym - konstruktywnego ingerowania w bieg zdarzeń w celu przekształcania świata i samourzeczywistniania się człowieka w takim zakresie, w jakim jest to dla każdego możliwe, jest ona oparta na wizjach własnych możliwości ludzi, optymalizujących rozwój określonego indywidualnie, a społecznie ważkiego ideału doskonałości"(s. 44-45)

Opowieść o szkole jest opowieścią o nowoczesnej edukacji, o byciu/stawaniu się zmianą, odkrywaniem tego, co Alicja z Krainy Czarów zobaczyła po drugiej stronie lustra. Książka Łukaszewicza jest dziełem sztuki, także wydawniczej, bowiem została pięknie napisana, zredagowana i wydana. To rzadkość w naszym kraju, gdzie jednak naukowcy niechętnie wzbogacają swoje teksty ilustracjami, malarskimi dziełami, fotografiami o częściowo kronikarskim nachyleniu jako rejestru wydarzeń i ich efektów, a przecież mamy już metodologię analiz takich dzieł także w humanistyce i naukach społecznych.

Jak to dobrze, że powstają książki o szkole przeszłości-teraźniejszości- i zarazem szkole przyszłości, szkole dla duchowości, wyobraźni, praktyki zmieniania siebie, świata i kreatywnego uczestniczenia w życiu innych. Łukaszewicz po raz kolejny zaraża nas swoją fascynacją, twórczą edukacyjnie misją, w której można podpatrzeć także coś dla siebie, dla własnych uczniów czy dzieci w rodzinie, by doświadczyć dramatis personae dzięki gościnie na ul. Skwierzyńskiej we Wrocławiu. Całość zamyka niezwykle bogata bibliografia rozpraw różnego rodzaju i duchowego formatu publikacji Ryszarda M. Łukaszewicza oraz jego współpracowników czy także analityków i recenzentów.

Wydana przez Fundację Wolnych Inicjatyw Edukacyjnych nie przyniesie autorowi znaczących punktów w ocenie parametrycznej dyscypliny, którą reprezentuje. Na szczęście napisał ją dla nas żyjących w antropocenie, dla nauczycieli, naukowców, rodziców, publicystów, miłośników alternatywnej edukacji i dla młodzieży, która przeniesie w dalszą przyszłość wartość opisanych działań, wizji i projekcji nowego, innego, twórczego uczenia się w świecie wyłaniających się ignorantów i kulturowych barbarzyńców.