05 września 2016

GRYZIPIÓRKOM POD UWAGĘ


Jeśli ktoś chce zajmować się problematyką szkolną, oświatową, edukacyjną, to niech raz na zawsze nauczy się, że chociaż każdy nauczyciel jest pedagogiem, to jednak nie każdy pedagog jest nauczycielem.

Tymczasem w tygodniku "Polityka" ukazał się artykuł Joanny Cieśli pt. "Rok przed wyrokiem" (2016 nr 36, s.16), w którym napisała m.in.:

"Wydziałów pedagogiki jest dziś w Polsce ok. 200. I wciąż często lądują tam ci kandydaci, którzy gdzie indziej nie daliby rady. Przez ostatnie dwie dekady pedagogów wykształciliśmy ponad milion."

Jak widać, autorka chyba pisze o sobie jako byłej kandydatce na studia, która nie przykładała się zbyt rzetelnie do samokształcenia. Nie potrafi bowiem odróżnić wydziałów, które kształcą nauczycieli od wydziałów pedagogicznych.

Gdyby J. Cieśla dobrze przygotowała się do swojej publicystycznej misji, to nie popełniałaby takich błędów. Powinna wiedzieć, że pod pojęciem "NAUCZYCIEL" należy rozumieć stanowisko pracy zajmowane przez osoby z odpowiednim wykształceniem przedmiotowym upoważniającym do pracy m.in. w przedszkolach, szkołach i placówkach oraz zakładach kształcenia i placówkach doskonalenia nauczycieli działających na podstawie ustawy z dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty. Swój tekst poświęciła przecież nauczycielom w edukacji systematycznej szkół podstawowych (klasy IV-VI), gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych, cytując nawet ich komentarze do planowanych zmian w szkolnictwie.

Każdy, kto chce pracować w nauczycielskiej profesji, musi najpierw ukończyć studia licencjackie i/lub magisterskie na kierunku (specjalności) zgodnym z nauczanym przedmiotem lub prowadzonymi zajęciami oraz posiadać przygotowanie pedagogiczne. Tym samym kwalifikacje pedagogiczne (w tym z zakresu także z psychologii) są dodatkowym wymogiem do reprezentowanej przez osobę dyscypliny wiedzy, jeżeli chce się kształcić innych.

Pani redaktor J. Cieśla pisząc o rzekomych 200 wydziałach pedagogicznych okazała się autorką niekompetentną, nieprzygotowaną merytorycznie do zajmowania się tą problematyką. Powinna wiedzieć, że czym innym jest kształcenie pedagogów, wśród których tylko niewielki ich odsetek jest przygotowywany do zawodu nauczycielskiego - a mam tu na uwadze przyszłych nauczycieli wychowania przedszkolnego (edukacji przedszkolnej, wczesnoszkolnej) i kształcenia zintegrowanego (elementarnego, początkowego), a czym innym kształcenie pedagogiczne w ramach specjalności pozaszkolnych - opiekuńczych, wychowawczych, terapeutycznych, rewalidacyjnych itd. Nie ma w Polsce 200 wydziałów, które zajmowałyby się kształceniem nauczycieli w specjalności przed- lub wczesnoszkolnej.

Natomiast kształcenie nauczycieli do prowadzenia zajęć m.in. z przedmiotów kierunkowych w szkołach typu matematyka, język polski, fizyka, geografia, chemia itd., itd. nie odbywa się na wydziałach pedagogicznych, tylko na wydziałach odpowiadających danej dyscyplinie naukowej, a więc np. na wydziałach humanistycznych, nauk o ziemi, matematyczno-fizycznych, informatycznych, biologicznych itd., itd.

Studenci pozapedagogicznych kierunków studiów mogą wybrać w ramach fakultetów czy dodatkowych studiów podyplomowych moduł kształcenia pedagogicznego, ale do uzyskania kwalifikacji pedagogicznych. Nie są to zatem studia ściśle pedagogiczne.







04 września 2016

Starszyzna 'interesownie" zachęca młodych do rewolucji społecznej

Adam Cymer – 64 letni publicysta ekonomiczny, a zarazem redaktor naczelny „Nowego Życia Gospodarczego” oraz 66 letni Piotr Kuczyński – także publicysta ekonomiczny, który jest analitykiem Domu Inwestycyjnego Xelion - wydali manifest polityczny dla młodych pt. „Dość gry pozorów. Młodzi, macie głos(y)” (Warszawa 2016).

Być może obaj znają się na ekonomicznych uwarunkowaniach gospodarki wolnorynkowej, ale nie jestem przekonany, że mają wiedzę społeczną na temat kondycji polskiej młodzieży. Piszą swój manifest polityczny z perspektywy dziadków rozgoryczonych wynikami ostatnich wyborów prezydenckich i parlamentarnych z nadzieją, że trafią argumentacją do swoich wnuków i ich rówieśników, by ci wyszli na ulicę, do urn i przywrócili utracony raj solidarnościowej utopii.

Wzrost udziału młodych w przełomowych po ośmiu latach rządów PO i PSL wyborach oraz zaistniała dzięki temu zmiana polityczna w kierunku narodowo-konserwatywnym została dowartościowana tą publikacją nie przed wyborami, ale niemal w rok po nich. Celem tej publikacji jest z jednej strony docenienie siły, mocy sprawczej młodego pokolenia, z drugiej zaś obciążenie go niemalże zobowiązującą nadzieją, że przy następnej okazji zawróci ono bieg historii i jednak włączy się do ruchów antysystemowych odsuwając od władzy patriotyczno-populistyczny „w wyznaniowej otoczce” rząd tzw. „dobrej zmiany”.

Jak piszą:

Rezultat październikowych wyborów parlamentarnych dowodzi trwałej zmiany postaw w młodym pokoleniu. Co prawda zwyciężyło ugrupowanie od dwudziestu pięciu lat współtworzące „system”, z którym młodzi obeszli się dość bezwzględnie, ale ta nowa generacja wyborców zdecydowanie bardziej poparła ugrupowania „antysystemowe”, powstałe w okresie ostatnich kilku miesięcy, wkraczające na scenę polityczną z dość rozbieżnymi programami, ale z atutem młodości, nieobciążone udziałem w budowaniu „systemu”. Młodzi wybrali „zmianę”, ale zasiedziałe od ćwierćwiecza elity nie są w stanie im jej zapewnić. (s. 8).

Autorzy deklarują oczekiwanie, że młodzież lepiej (tzn. zgodnie z ich oczekiwaniami) wyrazi swoje prawdziwe marzenia i potrzebę zmiany, po czym kończą swoją publicystykę polityczną własnymi postulatami na XXI wiek nawiązując w nich rzekomo do 21 postulatów „Solidarności” 1980-1989. Niestety, ale z postulatami robotników i środowisk intelektualnych tamtej doby niewiele to ma wspólnego.

Wprawdzie wpisują gdzie tylko się da kwestie społeczne i kategorię podmiotowości jednostek ludzkich, ale w istocie kreują lewicowy, postsocjalistyczny model państwa, w którym wszelkie regulacje będą uwzględniały koszty społeczne. W ich postulatach nie ma de facto ani edukacji, ani kultury, ani świata wartości transcendentnych, ani intrapersonalnych, bowiem najważniejszy jest rynek i etatystyczna polityka władzy, która musi, ma obowiązek stworzyć bla,bla,bla..., czyli „wypracować mechanizmy…”, „ stworzyć skuteczny mechanizm…”, "jednoznacznie zagwarantować…”, „wypracować model…”, „wypracować strategię i plan działań…”, „powołać narodowe centrum studiów strategicznych…”, „zmienić system stanowienia prawa…”, „radykalnie odpolitycznić sferę gospodarczą…” itd., itp.,itd.

Jakże naiwne jest oczadzenie młodzieży tezą, że partyjniactwo (…) ustąpi miejsca ludziom poszukującym dialogu, kompromisu, otwartym na dobro wspólne. (s. 149) Nic z tych rzeczy. Wprawdzie stan wojenny w PRL nie zniszczył „Solidarności”, ale dokonały tego dzieła tak jej elity, które włączyły się do władzy, jak i służby specjalne oraz nowe formacje polityczne będące mieszanką neolewicy, neoliberalizmu i neokonserwatyzmu.

Wszystkie ekipy rządzące po wałęsowskiej wojnie na górze rozszarpywały polskie sukno w swoją stronę i dla swoich działaczy, nowej nomenklatury. Klęska fenomenu polskiej, a niedokończonej rewolucji „Solidarności” jest udziałem polityków, rządzących i części elit, które uwłaszczały się na majątku państwowym, a potem na środkach z Funduszy UE - Europejskiego Kapitału Społecznego.

Autorzy tego manifestu dla młodych sami sobie zaprzeczają cytując (bez przypisów do źródeł – co jest skandalicznym niechlujstwem) różnych ideologów czy tzw. autorytety III RP, z których myśli jednoznacznie wynika nieefektywność wartości społecznych, kulturowych i edukacyjnych w społeczeństwie, w którym o warunkach jego życia stanowi głównie czynnik ekonomiczny.

Ich ówczesny samozachwyt nad przemianami, których stawali się beneficjentami, nagle nabrał odwrotnego kierunku samorefleksji, stąd nawet tytuły ich książek czy artykułów: „Klęska „Solidarności”; „Byliśmy głupi”, itp. Przywołują Karola Modzelewskiego, który miał po trzech latach transformacji powiedzieć:

Do dziś jestem pod wrażeniem łatwości, z jaką elity wyłonione przez pracowniczy ruch dokonały zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni, porzucając wartości uznawane dotąd za naczelne kryterium polityki społeczno-gospodarczej”. (s. 33)

Dzisiaj nie raczą obaj autorzy dostrzec wolty o kolejne 180 stopni także tego, jakże zacnego opozycjonisty z PRL, kiedy wszedł do Parlamentu wraz z synem. Nie on jeden, bo przecież jest w tym Sejmie syn b. premiera W. Cimoszewicza czy europosła Ryszarda Czarneckiego. To ci młodzi mają zmienić system w naszym kraju na bardziej prospołeczny i propodmiotowy?

Jedyna mądra myśl, jaką przywołują, to Stanisława Ossowskiego, „że polityk potrzebuje nauki jak pijany latarni: nie dla oświetlenia, lecz oparcia”. (s. 65) Niestety, sami z nauk nie skorzystali stwierdzając, nie wiadomo za kim lub za czym, że 50 proc. Polaków to wtórni analfabeci. (s. 75).

Ba, wciskają młodym kit, że można zmienić system nie będąc w partii politycznej, po czym na s. 79 przyznają, że polityka w demokratycznym państwie jest obszarem dominacji partii politycznych, rywalizacji programów, walki o władzę. Rzecz jasna przekonują, że można osłabić tę dominację, jeśli włączą się w ruchy oddolne działając (…) dla państwa, a nie dla określonego układu partyjnego. (S. 79)

Jest też w tej książeczce wiele trafnych uwag czy danych statystycznych (te jednak także bez wskazania źródła), jak chociażby ta, że „Polityka państwa stała się jakąś zadziwiającą grą pozorów. Państwo udaje, że coś robi, ale de facto wyzbywa się kolejnych obowiązków, cedując je na coraz liczniejsze agendy rządowe, na samorządy, na obywateli. Ale nawet z tych instytucji korzysta w niewielkim stopniu. (s. 96).

Jeśli młodzi chcą za dziadkami powiedzieć rządzącym „dość!”, to powinni poszukać partnerów do stworzenia ruchu oporu, najlepiej z wykorzystaniem sieci, ale gdyby mieli z tym problem, to czeka na nich KOD, którego manifestacje (…) wskazują, że obywatelska wrażliwość może się skutecznie ujawnić nie tylko w okresie kampanii wyborczych.(s.132).

Mamy zatem kropkę nad „i”. Wszystko stało się jasne. Czy autorzy tego czytadła są pewni, że młodzi są tak naiwni i głupi, by wejść w buty „formacji politycznej”, której starsi zwolennicy już wystawiają się dla nich jako ewentualne ich „zaplecze intelektualne dla przeprowadzenia wielkiej zmiany”?

Jeśli młodzi będą potrzebowali zaplecza, to nie w grupie wiekowej 60+. Mają już swoich doradców. Bez łaski i kitu.

03 września 2016

Periodyk banałów o edukacji



"Edukacja zadecyduje o tym, czy zdołamy dogonić uciekający świat" - tak głosi rzekomy ekspert Platformy Obywatelskiej do spraw edukacji, jakim jest Jarosław Wałęsa - dyrektor Instytutu Obywatelskiego, redaktor naczelny kwartalnika „Instytut Idei”.

Takie banały produkuje ignorant, który uważa, że zna się na tym, o czym pisze. Polska pedagogika nie musi doganiać świata, o czym nie może wiedzieć ktoś, kto nie zna literatury naukowej. Natomiast doganiać trzeba było przez ostatnie osiem lat finansując na światowym poziomie nie tylko edukację powszechną, ale i akademicką oraz badania naukowe. Niestety tego J. Wałęsa nie rozumie. Wypisuje zatem w swoim wstępie do najnowszego numery "Instytutu Idei" komunały w stylu:

"Nakłady na naukę muszą być powiązane z efektami. Potrzebujemy uczelni, w których odwaga naukowa i chęć podejmowania ryzyka, szukania innowacyjności, są nagradzane." (s.6)

Może kiedyś zapozna się z budżetem na edukację i naukę oraz z mechanizmami i procedurami wydatkowania finansów publicznych w latach 2007-2015, a także z raportami na temat marnotrawienia przez rządzących środków publicznych na rzekome doskonalenie jakości edukacji?

Kolejny banał:

Nie możemy dłużej udawać, że model szkoły z XIX wieku idealnie pasuje do rzeczywistości XXI wieku. Jeżeli nie podejmiemy wyzwania, przegramy rywalizację, czy tego chcemy, czy nie. Świat nie będzie na nas czekał. (tamże)

Tu przynajmniej przyznaje, że jego partia polityczna Platforma Obywatelska udawała nowoczesność, skoro realizowała model szkoły XIX wieku. Słusznie zatem upomina się o to, by ją zmienić. Trochę za późno, bo publikująca w tym pisemku b. ministra edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska była właśnie gwiazdą edukacyjnego nieuctwa w zakresie polityki oświatowej i bylejakości. Wystarczy poczytać jej wypowiedzi i zapoznać się z podjętymi decyzjami w okresie kierowania przez nią resortem edukacji.

Zwraca na to uwagę w swoim artykule prof. Tadeusz Sławek - wybitny humanista, filozof i filolog z Uniwersytetu Śląskiego, który stwierdzając: "Potrzebna nam jest szkoła, która pobudza postawy rozumnej niezgody i konstruktywnego sprzeciwu" (s. 13) przyznaje zarazem, że za rządów formacji D. Tusk-E. Kopacz było z tym bardzo źle. A mieli tyle lat i takie szanse. To ten tandem mówił społeczeństwu, co jest demokratyczne, a co nie jest, w czym należy brać udział, a w czym nie.

Kiedy T. Sławek formułuje kolejne oczekiwanie: "Potrzebujemy kształcenia ku budowaniu zaufania, bowiem kryzys zaufania jest jedną z najdokuczliwszych cech współczesnego świata." (s. 15) - to powinien uświadomić sobie, że właśnie PO i PSL razem wzięte umocniły partyjny centralizm w zarządzaniu polską edukacją oraz pozwoliły na trwonienie publicznych pieniędzy na niskiej wartości dydaktyczne środki (np. kiczowaty "Elementarz").

Jak mówić o wartości budowania zaufania w sytuacji, kiedy na nauczycieli przedszkoli nasyła się wizytatorów, żeby nie uczyli pisania i czytania, a przewodniczącymi rad pedagogicznych od czasów PRL są dyrektorzy - jako pracodawcy nauczycieli? Zaufanie w systemie penitencjarnym brzmi dość humorystycznie. Prof. T. Sławek powinien wiedzieć, że wszyscy - od ministra, przez kuratorów oświaty aż po dyrektorów szkół i przedszkoli są nadzorcami (systemowymi klawiszami).

Jak upominać się o zaufanie w sytuacji, kiedy Komentarze do Ustawy o systemie oświaty liczą ponad tysiąc stron! Kto stworzył tę biurokratyczną hydrę? Nauczyciele czy platformerscy urzędnicy-nadzór pedagogiczny i posłowie tej formacji? Kto wdrażał system ewaluacji szkół, który sprowadzał się do niemalże tych samych formułek, banałów i ogólników?

Śląski Uczony słusznie pisze: Edukacja powinna więc służyć tworzeniu i podtrzymywaniu kultury nadziei, której siła polega na wierze, że w sytuacji, w której – jak pisze Jonathan Lear – nie potrafimy zdać sobie do końca sprawy z wielości działających sił i interesów, może wyłonić się coś dobrego, chociaż, być może, nie potrafimy owego „dobrego”
precyzyjnie określić i nazwać.
(s. 16)

Właśnie tą nadzieją żyli młodzi dorośli, którzy udali się do urn wyborczy i dokonali zmiany wraz z rodzicami, bo mieli już dość tych manipulacji, złodziejstwa i arogancji władzy. Za kilka lat kolejne pokolenia będą rozliczać obecną formację rządzącą. Może powinna doczytać artykuł profesora T. Sławka, by uniknąć kardynalnych błędów poprzedników.

Kolejny autor tego numeru - dziennikarz Radia ZET Stanisław Skarżyński - krytykuje politykę koleżanek z PO - K. Hall, K. Szumilas i J. Kluzik-Rostkowskiej. Jako zwolennik sokratejskiego podejścia do kształcenia stwierdza bowiem:

Celem edukacji w perspektywie sokratejskiej nie jest opanowanie przez ucznia katalogu informacji niezbędnych do skutecznego zaliczenia testów, ale budowa kompetencji społecznych i kulturowych. (s.25) Nauczyciele tych testów nie wprowadzili. Natomiast mądrość zawartej w artykule refleksji jest dobrą lekcją dla tej formacji politycznej. Nie wiem tylko, czy ją zrozumie i zaakceptuje.

Pomijam nic nie wnoszący tekst Marka Kaczmarzyka – doktora nauk biologicznych, dydaktyka i memetyka oraz wywiad z Jesperem Juul'em, gdyż na temat potoczności jego wiedzy o szkole wypowiadałem się już w blogu i innych publikacjach. O fundamentalnych błędach naukowych tzw. neurodydaktyków wypowiadali się eksperci PAN, ale pan doktor tego nie doczytał. Nie szkodzi. Nie jest pedagogiem. Nie musiał. Zdecydowanie więcej do powiedzenia na temat szkoły miałby Dariusz Chętkowski, ale niektórym pozostało jeszcze z czasów socjalizmu wyolbrzymianie potocznej wiedzy jako rzekomo znaczącej dla nas tylko dlatego, że wygłasza ją obcokrajowiec.

Jan Gmurczyk jako prowadzący wywiad powinien poznać najpierw radykalne różnice między ustrojem szkolnym w Danii i Polsce, żeby wciskać nam opowiastki Duńczyka o szkole jako rzekomo odpowiadające polskim warunkom. Widać, że Juul zupełnie nie zna się na systemach szkolnych, także innych państw europejskich wygadując bzdury, za które student pedagogiki otrzymałby ocenę niedostateczną. Jedną z nich jest taki oto cytat:

Nie tak dawno temu niektóre państwa, w tym Polska, miały autokratyczne systemy polityczne. Ta spuścizna dziejowa wciąż jest dominującą częścią szkolnego DNA. Sytuacja wygląda podobnie w Austrii, Niemczech, Chorwacji, Serbii i Słowenii, a nawet we Włoszech. (s.33)

Jest wreszcie artykuł b. wiceministra edukacji za rządów SLD, a znaczącego działacza niezależnej oświaty w czasach PRL - Włodzimierza Paszyńskiego, który zaczyna się następującym zdaniem:

PRL miał ambicję ustalania, co jest słuszne, a co nie, definiował oczekiwane postawy obywateli, kontrolował ich poczynania. Może to oznaka nadmiernego przeczulenia, ale plany prezentowane przez obecną władzę jako żywo przypominają mi praktykę tamtych czasów. (s. 36)

Jako żywo, chyba pisał ten artykuł w ubiegłym roku, bo przecież dotyczy on tak minionych rządów SLD, AWS, PIS, PO i PSL, jak i potencjalnie obecnych (jeszcze nie dały dowodu na te założenia). Z jednej strony Paszyński pisze: "Tylko w pespektywie 10–15 lat można planować prawdziwe, dobrze przygotowane zmiany w szkolnictwie." (s. tamże), by zarazem nie dostrzec, że właśnie od reformy M. Handke już upłynęło 15 lat zmian. Czy zatem można już zmieniać ten system, czy też należy przedłużyć jego kadencję na kolejne 15 lat?

Z jego krytyką zapowiedzi PIS-owskich zmian w dużej mierze się zgadzam. Tylko co z tego wynika na przyszłość, skoro jeszcze nie jest teraźniejszością, a unika się odpowiedzialności za współtworzenie przeszłości? Wprawdzie podał się po krótkim okresie zarzadzania centralistycznego MEN do dymisji, więc nie jest zanadto "umoczony" zdradą solidarnościowych elit. Nie dostrzega zniszczenia modelu edukacji w okresie III RP, o który sam walczył w okresie podziemnej działalności w latach 1982-1989? Krótka pamięć czy urzędnicza stronniczość?

Na deser mamy poziom DNA (cyt. za Juul'em) kompetencji w zakresie polityki oświatowej autorki tekstu - JOANNY KLUZIK-ROSTKOWSKIEJ. Powinna mówić w swoim imieniu, a nie tytułować artykuł: "Wszyscy powinniśmy się uczyć". (s. 44) Zaczynać trzeba od siebie, kiedy nie dysponuje się wiedzą, albo ma się ją na poziomie tabloidów. Diagnoza stanu polskiej oświaty tej pani jest właśnie na tym poziomie. Oto zadaje sobie pytanie i sama na nie odpowiada:

Podstawowe pytanie brzmi więc: czy polska szkoła jest gotowa na wyzwania XXI wieku? Czy kadra pedagogiczna jest gotowa poprowadzić nasz kraj do innowacyjności? Moja odpowiedź brzmi: jeszcze nie. (s. 44)

Nie znam żadnych badań tej pani na temat polskich nauczycieli, ani na temat polskiej szkoły. Banalny jest jej wtręt na temat genezy powszechnego nauczania, bo mogłaby się chociaż dowiedzieć po tylu latach udawania kompetentnej ministry, na których ziemiach polskich pod zaborami i kiedy wprowadzany był obowiązek szkolny.

Co akapit, to żenada. Chociaż z tego fragmentu, który tu przytoczę wynika zrozumienie jej ignorancji. Oto pisze:

Dlatego nauczyciel musi sobie pozwolić na powiedzenie „nie wiem”. Musi nauczyć się podejmować związane z tym ryzyko. Powinien też pracować nad budową swojego autorytetu osobistego, bo dziś autorytet nadany mu przez urząd nie wystarczy. (s. 45)

Istotnie, autorytet nadany tej pani przez premier rządu nie wystarczył. Z resztą postulatów też sobie nie poradziła. Przyznała, że to za jej kadencji nierozwiązywalne były dwa problemy:

Aby osiągnąć sukces, musimy uporać się przede wszystkim z dwoma wzajemnie powiązanymi problemami. Pierwszym jest bardzo spłaszczony system wynagrodzeń, który nie motywuje nauczycieli do wysiłku. (s. 45)

Prawda, jakie odkrywcze? Dziękujemy. Nie dostrzegła jeszcze, że sama utrwaliła swoją postawą i aktywnością w MEN ten właśnie negatywny czynnik (Może z wyjątkiem troski m.in. o koleżankę-poseł i dziennikarkę zarazem U. Augustyn. Tu o motywację do pozoranctwa dobrze pani zadbała).

Najbardziej ubawił mnie drugi problem, który J. Kluzik-Rostkowska zazębiła z pierwszym, a mianowicie, kiedy stwierdziła: Dziś dyrektorzy mają znacznie więcej obowiązków niż wolności. Są odpowiedzialni za pracę szkoły, wyniki i jakość nauczania, ale nie mogą sobie swobodnie dobierać kadry pedagogicznej. (s. 46)

To co Pani robiła przez te lata w MEN jako minister, żeby dyrektorzy mieli wolność??? Nie wie pani, czy nie pamięta? Trudno, by dyrektor był wolny w centralistycznym systemie szkolnym, który jest przedłużeniem ustroju w zakresie zarządzania właśnie reprodukowanym przez nią z PRL.

Musi jeszcze była ministrzyca troszeczkę się douczyć. Rozumiem, że ujęta w tytule liczba mnoga dotyczyła jej koleżanek K. Hall i K. Szumilas oraz całej formacji politycznej - PO i PSL. O swoich dokonaniach w PIS jakoś nie wspomniała.

Już po tym artykule odechciało mi się dalej czytać. Lektura "Instytutu IDEI" okazała się stratą czasu. Żal na nią oczu lub tuszu na wydruk tekstu. Dobrze, że to pismo jest bezpłatne, bo tak, jak kiczowaty elementarz, nadaje się na surowiec wtórny.