14 czerwca 2013

II Kongres Polskiej Edukacji

Na początku należy wyjaśnić, co rozumie się pod pojęciem KONGRES. Otóż kongres jest przedsięwzięciem ekonomiczno-administracyjnym o charakterze naukowym, politycznym, religijnym czy też społecznym organizacji krajowych lub międzynarodowych, będący środkiem realizacji ich celów i zadań. Uczestnictwo w kongresie jest dostępne dla wszystkich kwalifikujących się organizacji i osób. Ta forma spotkania jest niezależna i działa tylko w okresie czasu przewidzianym programem, a jego wyniki zazwyczaj są szeroko popularyzowane. Kongresy są zwoływane na ogół co kilka lat.

Z programu tegorocznego kongresu wynika, że jest on przedsięwzięciem głównie politycznym, którego organizatorem jest podległy Ministerstwu Edukacji Narodowej - Instytut Badań Edukacyjnych. Podobna inicjatywa miała już miejsce w dn. 5-6 czerwca 2011 r. w Warszawie. Kongres miał szeroką debatą nad wyzwaniami stojącymi przed edukacją w perspektywie najbliższych dwudziestu lat. Tego typu spotkania mają charakter stricte polityczno-oświatowy, bowiem ich organizatorem są władze centralnych instytucji, które są zobowiązane do rozliczenia się z pozyskanych z Unii Europejskiej środków na poprawę jakości polskiej edukacji w ramach strategii rozwoju kraju, biorąc pod uwagę zbadane fakty. Już wówczas zapowiedziano, że organizatorzy będą spotykać się raz na dwa lata z realizatorami projektów finansowanych ze środków Unii Europejskiej w ramach "Kapitału Ludzkiego - Narodowa Strategia Spójności".

Takie też są wymogi rozliczenia się z pozyskanych na ten cel środków publicznych. Nie należy zatem utożsamiać tego typu kongresu z rzeczywistymi debatami naukowo-oświatowymi, do których dochodzi w wyniku dobrowolnych zgłoszeń osób i podmiotów akademickich, a prowadzących niezależne od władzy badania naukowe czy wdrożenia do praktyki oświatowej nowych rozwiązań programowo-metodycznych, strukturalnych lub technologicznych. Bardzo dobrze, że takie kongresy mają miejsce, bo mamy okazję do zapoznania się z raportami z diagnoz, jakie były realizowane na zamówienie rządu. Jest też sposobność ku temu, żeby podyskutować o ich głównych założeniach i uzyskanych wynikach.

Czy i w jakim zakresie są one później brane pod uwagę przez kierujących polityką oświatową, tego nie wiemy, gdyż po poprzednim kongresie żaden z prezentowanych tam problemów nie znalazł widocznego i pozytywnego rozwiązania dla społeczeństwa, a szczególnie dla młodego pokolenia. Tyle bowiem mówiono wówczas m.in. o jakości edukacji w wyniku uwzględniania indywidualnych potrzeb i możliwości każdego ucznia w organizacji pracy szkoły, o potrzebie wzmacniania szkoły jako społeczności, podnoszenia kompetencji nauczycieli potrzebnych im w pracy z konkretnymi grupami uczniów czy wreszcie o tym jak samorządy podejmują własne inicjatywy na rzecz wspierania szkół, uczniów, rodziców i nauczycieli w działaniach na rzecz jakości edukacji.

Tymczasem po dwóch latach mamy fatalną sytuację w polskiej oświacie, pogłębiający się w niej kryzys władzy, kompetencji, chaos programowo-strukturalny i zwielokrotniony centralizm w zarządzaniu nią tak, jak ma to miejsce w społeczeństwach autorytarnych, zamkniętych. Jest jednak nadzieja, że pojawi się w czasie debaty jakaś jaskółka zmian, skoro jego przesłaniem jest hasło „Współpraca, odpowiedzialność, autonomia”. Jak wiemy, nie ma w Polsce współpracy między najważniejszymi podmiotami edukacji, brakuje odpowiedzialności za błędne decyzje i radykalnie została ograniczona autonomia. Ciekawe zatem, jakie zostaną zaprezentowane tu dane o oświacie w kolejnym raporcie o jej stanie? Szkoda, że ze względu na inne obowiązki akademickie nie mogę uczestniczyć w tegorocznym Kongresie Polskiej Edukacji.

Jak informują Organizatorzy tegorocznego Kongresu udział w nim, podobnie jak w poprzednim, nie wiąże się z dodatkowymi kosztami, gdyż wszystkim jego uczestnikom spoza Warszawy oferuje się bezpłatny nocleg, a zmotoryzowanym bezpłatne miejsca parkingowe. Całe to przedsięwzięcie kosztuje polskich podatników dwukrotnie mniej, niż koncert Madonny w Warszawie, bo tylko 2 257 121, 17 zł.



13 czerwca 2013

Zjełczała zmiana oświatowa



W związku z pobytem poza granicami kraju nie miałem możliwości wysłuchania całej konferencji prasowej, jaka została poświęcona we wtorek m.in. obniżeniu wieku obowiązku szkolnego do 6 roku życia, ale jej fragmenty w telewizyjnych wiadomościach oraz artykułach, które zostały zarejestrowane i zamieszczone w Internecie. Mogłem zatem zobaczyć, w jakim składzie PR-owskim została wypowiedziana opinia Premiera Donalda Tuska, której istotą było wzmocnienie pseudo-reformy MEN. Trudno jest rzecz jasna wspierać kogoś i coś w sytuacji, gdy trzeba zaprzeczać temu, co się wypowiadało ustami minionej ministra Katarzyny Hall, która zapoczątkowała cały bałagan z powyższą zmianą. Jak się bowiem powie A, a brzmi to niezmiernie wiarygodnie, to udawanie, że się czegoś nie powiedziało lub przekonywanie narodu, że z intencjami, motywami i powodami wprowadzenia sześciolatków do szkół wcale nie było tak, jak mówiła pani K. Hall, tylko jest inaczej, tworzy podstawy do dania jednak wiary tej pierwszej wersji. Psycholodzy doskonale o tym wiedzą, toteż kiedy przeprowadzają testy, pilnują, by udzielenie odpowiedzi wynikało z natychmiastowego skojarzenia z pytaniem, aniżeli kombinowaniem, by lepiej wypaść w prowadzonej diagnozie. Otóż w zapowiedzi tej "reformy" padł jako główny jej powód argument: "Młodzi muszą jak najwcześniej pracować na ZUS, bo polskie społeczeństwo starzeje się".

Ciekawe, że fotoreporterzy uchwycili cały skład PR-owskiej konferencji pana Premiera, ale na opublikowanej fotografii nie znalazła się jedna z osób związanych z tą kampanią, a mianowicie profesor pedagogiki (a nie psychologii, jak to niektórzy usiłują mu przypisywać)- Krzysztof Konarzewski (wytrawny teoretyk wychowania w podejściu behawiorystycznym, pedagog szkolny (ale nie wczesnoszkolny) i metodolog badań pedagogicznych, głównie w paradygmacie ilościowym). TVN24 zarejestrował obecność profesora pedagogiki na tej konferencji, ale czy się wypowiadał, tego nie wiem, gdyż nie mogę znaleźć pełnej relacji filmowej, prasowej czy internetowej. Obawiam się, że został potraktowany jak decorum. Zresztą, mówić nawet nie musiał, bo każdy może sobie posłuchać w spocie, jaki został zamieszczony na stronie MEN.

Ani niektórzy dziennikarze (szczególnie ci poprawni politycznie), ani część opinii publicznej nie chce lub nie potrafi przyjąć do wiadomości, że świat nie jest czarno-biały, a nawet gdyby szukać w takiej polaryzacji uzasadnienia dla fundamentalistycznych postaw, to przecież wiadomo, że jest jeszcze szereg odcieni od bieli po czerń. Piękny był utwór w czasach mojej młodości pt. Bielszy odcień bieli. Otóż trzeba umieć być trochę paradoksalnym - jak Lech Wałęsa – i będąc przeciw, być jednak ZA, lub odwrotnie. W humanistyce, podobnie zresztą jak w naukach społecznych z niej sztucznie wyłonionych, wszędzie tam, gdzie podmiotem naszych badań jest człowiek, para osób, grupa społeczna lub zbiorowość ludzka nie ma praw, tylko są możliwe do określenia prawidłowości, pewne stany rzeczy, które cechuje ich niejednoznaczność i wielowymiarowość. Możemy w tych naukach formułować o osobach co najwyżej sądy probabilistyczne, ale nie aksjomaty. Takimi nie dysponuje ani psychologia, ani socjologia, ani też pedagogika.

Jesteśmy zatem równi wobec tajemnicy człowieka, który częściowo jest poznawalny, ale częściowo takim nie jest. Przeciwstawianie nas zatem sobie w imię partyjnych interesów władzy, unikanie owego wielostronnego spojrzenia, a nachalne i podporządkowane socjotechnice propagandy politycznej manipulowanie społeczeństwem, opinią publiczną kompromituje jedynie tych, którzy w tym uczestniczą z pełną tego świadomością. Uśmiech i dobre samopoczucie pani minister K. Szumilas – choć wystudiowane – w niczym nie wzmacniają prawdy przekazu, która byłą i od początku tej kampanii jest fragmentaryczna, jednostronna, a zatem - z naukowego punktu widzenia – nieszczera, kłamliwa, niepełna.
(fot. www.ratujmaluchy.pl)

Pani Doroty Zawadzkiej, czyli TVN-owskiej Superniani pomyliła się rola z jej udziału w reklamie margaryny, nota bene dla mnie wątpliwej jakości (ale de gustibus non disputandum) z funkcją eksperta zobowiązanego do merytorycznego wyjaśnienia i argumentowania zmiany, która – poza umową o dzieło - wymaga powagi reprezentowanego jednak przez siebie wykształcenia psychologicznego czy/i pedagogicznego. Tymczasem to jak i co mówiła „celebrytka” wyglądało na zjełczały produkt, a więc toksyczny dla organizmu.

Kiepsko wypadli w czasie tej konferencji wszyscy jej aktorzy: w głównej roli premier i ministra K. Szumilas, w drugim planie pani od margaryny i statysta. Nie tylko, że nie przekonali nieprzekonanych, ale jeszcze bardziej wzmocnili postawy przeciwników kierowania sześciolatków do szkół. Premier dał wyraźny komunikat, że obywatele go nie obchodzą i nie interesują, chociaż on sam ponoć reprezentuje Platformę w nazwie Obywatelską. Taka wypowiedź w cywilizowanych demokracjach spotkałaby się z natychmiastowym roszczeniem odwołania premiera.

Szczytem manipulacji bowiem było zabranie przez Premiera rządu głosu w dniu poprzedzającym złożenie Sejmie przez OBYWATELI, także przez wyborców jego partii, wniosku o referendum w powyższej sprawie. Przypominam zatem, że rząd A Suchockiej wysadzili z siodła nauczyciele. Obawiam się, że tę władzę wysadzą właśnie rodzice-obywatele, którzy przypominają panu Premierowi, że to oni są pierwszymi wychowawcami swoich dzieci, a państwo wraz ze swoimi instytucjami może spełniać wobec nich co najwyżej rolę pomocniczą. Kto tego nie pamięta, niech przypomni sobie okres PRL, kiedy to władze rządowe zawłaszczały przestrzeń prywatną polskich rodzin, podporządkowując dzieci i ich rodziców indoktrynacji marksistowsko-leninowskiej.

Wypowiedzi władzy ją totalnie kompromitują, a wraz z nią także wszystkich tych, którzy jej wtórują z racji pozaprofesjonalnych zobowiązań. Zespół Polityki Oświatowej Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN czytelnie wyraził swoje stanowisko w sprawie sposobu przeprowadzania przez władze akcji „sześciolatki w szkole”. Jednocześnie zwracaliśmy uwagę na to, że kategoria wieku dziecka nie jest tu istotna sama w sobie. Równie dobrze, można skierować do szkoły pięciolatków. Trzeba jednak pamiętać o tym, że z dziećmi, które nie mają jeszcze dojrzałości szkolnej, a nie ma ich większość sześciolatków i zaklinanie tego przez celebrytów psychobiologicznych prawidłowości nie jest w stanie zmienić, trzeba pracować metodami edukacji przedszkolnej. Tak, proszę państwa, także w szkołach brytyjskich, niemieckich czy szwajcarskich pracuje się z takimi dziećmi metodami, które w żadnym zakresie nie są tożsame z kształceniem stricte szkolnym, nawet jak to ostatnie jest konstruktywistyczne.

Zdała już sobie nawet z tego sprawę red. Aleksandra Pezda, która w przychylnej przecież rządowi „Gazecie Wyborczej’ napisała, że „Sensowną zmianę w edukacji rząd grzebie coraz głębiej pod pokładami niepojętej nieudolności i kolejnych Pijarowskich potknięć.” Może – rzecz jasna pani redaktor czekać na to, jak było z Godotem, aż rząd wreszcie odbije się od dna, ale nie jest to łatwe, skoro mamy tu do czynienia z dnem dna. Żeby się od niego odbić, trzeba mieć argumenty, a nie demagogiczne hasełka, bo naród już tak głupi nie jest, jak wydaje się Superniani i pozostałym aktorom tego żenującego spektaklu.

W tym samym wydaniu GW prof. Anna Brzezińska stwierdza, że „większość dzieci w wieku sześciu lat jest gotowa do podjęcia nauki w szkole”. Otóż czym innym jest gotowość podjęcia nauki w szkole, a czym innym dojrzałość szkolna. Różnica jest tu istotna. Gdyby bowiem jej nie było, to można byłoby zapytać, jak to jest możliwe, że przed 2009 r. każdy sześciolatek mógł iść do szkoły, ale nie szedł, gdyż diagnoza psychologiczna kwestionowała właśnie jego dojrzałość. Nie jest prawdą, że wymagania w zakresie uczenia się stawia się dopiero w szkole. Każdy, kto posyła dziecko już do żłobka wie, że w tej instytucji, a w przedszkolu szczególnie szeroko i mocno wdraża się dzieci do uczenia się. Gdyby tak nie było, to nasze wnuki nie przedstawiałyby opanowanych właśnie w tych instytucjach wierszy, piosenek, układów tanecznych, a nawet języka obcego! Po co zatem ta demagogia?

W tym samym tekście prof. Anna Brzezińska słusznie stwierdza: „Nie ma jakiejś sztywnej, nieprzekraczalnej granicy, dzieci rozwijają się w różnym tempie. W jednym twoje dziecko może być lepsze, w innym jeszcze trochę słabsze. Jak wiadomo, samodzielnie i szybciej sobie poradzi z nowymi sytuacjami, jakie czekają je w szkole. Ale z drugiej strony po to właśnie idzie do szkoły, żeby jeszcze więcej tej samodzielności złapać”. (A. Brzezińska, Jak przygotować do szkoły dziecko i … siebie? GW 2013 nr 135, s. 20). Proszę zauważyć, że to pierwsze zdanie znakomitej psycholog jest argumentem na rzecz właśnie zwiększania troski pedagogów – nie tylko tych naturalnych, a więc rodziców, ale przede wszystkim profesjonalnych – nauczycieli, by dziecko, jeśli tylko osiąga dojrzałość szkolną, mogło już uczyć się w zupełnie innych warunkach.

Budowanie kampanii przeciwko edukacji przedszkolnej jest niczym innym, jak nieetycznym niszczeniem i degradowaniem jej dorobku oraz nieuczciwym wmawianiem społeczeństwu, że w przedszkolach dotychczas dzieci traciły czas, niczego się nie uczyły, że dopiero w szkole otrzymają to, co pozwoli im na wyrównanie indywidualnych szans rozwojowych. Bzdura, kłamstwo, czarny – PR. Wyniki badań pedagogów z Wyższej Szkoły Nauk Społecznych Pedagogium, w świetle których aż 58% rodziców z miast do 50 tys. Mieszkańców nie posłałoby powtórnie sześciolatka do szkoły, są dramatycznym ostrzeżeniem, że ten pseudoplatformerski eksperyment odbywa się na psychice bezbronnych wobec przymusu szkolnego dzieci. Skandaliczna jest przy tym wypowiedź ministra K. Szumilas, że można przecież nie posyłać dziecka do szkoły, tylko samemu uczyć je w domu. Można, to żadna łaska MEN. Można tak było i w PRL. Niech jednak lepiej pani ministra zastanowi się nad tym, co mówi, bo jej obowiązkiem konstytucyjnym, a nie tylko zawodowym, jest stworzenie warunków do bezpłatnej edukacji każdemu dziecku w naszym kraju.

No cóż, nie jestem zwolennikiem behawioralnej psychologii i pedagogiki, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, jak korzystna jest ona w manipulowaniu społeczeństwem czy jego grupami w sytuacji prawnego przymusu. Wolę w tej sytuacji masło zamiast margaryny.

12 czerwca 2013

Dziecko u progu edukacji przedmiotowej.Studium teoretyczno-empiryczne

To tytuł książki, która ukazała się w Wydawnictwie Naukowym UAM w Poznaniu pani dr Renaty Michalak.
Przewodnią myślą dla tego tytułu jest otwierająca tom wypowiedź dr Deborah Weber z Uniwersytetu Harwarda:

Celem edukacji i wszystkich działań ją wspierających powinno być dążenie do stworzenia systemu doskonałego. Każda jego instytucja powinna być najlepsza, w której nie ma porażek, którą kończą wszyscy uczniowie, wiedząc, jakie mają zasoby, talenty, zdolności i umiejętności, dzięki którym mogą stać się kimkolwiek zechcą. (...) Jeśli chcemy pomóc dzieciom, musimy zająć się ich mózgiem-w końcu nie czytają nerkami!

Autorka podejmuje w niej problem adaptacji uczniów klas czwartych szkoły podstawowej którzy po trzyletnim cyklu edukacji zintegrowanej zderzają się z odmiennymi uwarunkowaniami procesu uczenia się, który toczy się ramach kształcenia systematycznego czy przedmiotowego. Zmiana jest radykalna nie tylko w sensie strukturalnym, organizacyjnym, ale i socjalizacyjno-wychowawczym. Dzieci muszą oswoić się z zupełnie nową strukturą zajęć dydaktycznych, innym typem wspomagania ich przez wychowawcę, który nie jest już nauczycielem „wszystkiego:”, ale jedynie reprezentantem jednej z dyscyplin wiedzy.

Renata Michalak znakomicie przygotowała się do usytuowania problemu przystosowania się dzieci w tym wieku do nowej rzeczywistości szkolnej, edukacyjnej, ale także społecznej i intrapsychicznej, dokonując na bazie rzetelnej kwerendy i analizy literatury naukowej rekonstrukcji fundamentalnych kategorii pojęciowych. Wybór zagadnienia jest jak najbardziej na czasie, gdyż zainteresowanie pedagogów (wczesno-)szkolnych, jak i psychologów edukacyjnych od wielu już lat koncentruje się na procesach zachodzących w tzw. „okresach przejścia" (transition) na kolejne etapy edukacji.

Z badań socjologów edukacji wynika, że wzrasta procent uczniów zagrożonych wykluczeniem z systemu edukacji (jednym ze wskaźników są „straty szkolne”), które pojawia się w trakcie pokonywania kolejnych progów szkolnej edukacji. O ile wiemy, że po przejściu z przedszkola do szkoły ok. 7- 8% dzieci ma kłopoty z dostosowaniem się do nowego otoczenia, nowego środowiska społecznego i nowych wymagań, o tyle brakuje nam najnowszych badań dotyczących przejścia z III klasy – kształcenia zintegrowanego do edukacji systematycznej, która zaczyna się w klasie czwartej szkoły podstawowej.

Rozprawa jest bardzo wartościowa także ze względu na bogate i interdyscyplinarne źródła wiedzy, z których korzystano dla opisu i eksplikacji istotnych zmiennych. W części empirycznej mamy bardzo interesujące wyniki badań wśród uczniów, które odsłaniają poważne błędy i zaniedbania nauczycieli w procesie elementarnego kształcenia. Niektóre z nich są wprost porażające i powinny być sygnałem alarmowym dla polityków oświatowych, że w wyniku nieudolnych regulacji i braku nadzoru dochodzi do skandalicznych błędów, skutkujących w dalszych latach życia dzieci! Kto poniesie odpowiedzialność z tego tytułu? Oczywiście dzieci jako ofiary fatalnego procesu ich „kształcenia”. Szczególnie analiza danych z części badań jakościowych jest tu znakomitą egzemplifikacją niepożądanych zjawisk w edukacji szkolnej.