Nie ma znaczenia nazwisko osoby, której poświęcę uwagę, dlatego dzisiejszy wpis nie jest spersonalizowany. W odróżnieniu od niektórych pieniaczy, których inicjałów imienia i nazwiska nie muszę w tym miejscu przywoływać, warto powstrzymać repulsję, by chronić tych naukowców, którzy w pełni zasługują na miano rzetelnych badaczy, a także by zadbać o powagę pedagogiki jako dyscypliny naukowej.
Rzecz dotyczy wniosku o tytuł profesora dla
przedstawiciela nauk społecznych jednego z uniwersytetów badawczych, który od
lat nie przyjmuje do wiadomości, że chociaż kształci studentów w zakresie
metodologii badań społecznych, to jednak sam nie potrafi jej poprawnie stosować
we własnych badaniach. Tacy nauczyciele akademiccy nie znoszą merytorycznych
uwag krytycznych, bo przecież są przekonani, że skoro mają stopień doktora
habilitowanego, to dysponują certyfikatem poprawności naukowej.
Jak się okazuje, czasami rady naukowe popierają "swoich", bo przecież nie zamierzają skrzywdzić kogoś, kto od nastu lat pracuje w
ich jednostce. To jest fałszywa solidarność, bo prowadzi do zawyżonej
samooceny, nieadekwatnej do nawet wydawniczych opinii kolejnych rozpraw takiej
osoby. Skoro została upełnomocniona przez swoje koleżanki i kolegów, to uważa,
że może ubiegać się o awans na tytuł profesora, mimo zawartych w jej rozprawach awansowych fundamentalnych błędów.
To, że przepuszczono takie rozprawy w toku
postępowania habilitacyjnego, źle świadczy o profesorach danej jednostki, bowiem niewiedza przekonanego o własnych kompetencjach
uczelnianego kandydata do tytułu profesora powinna być w którymś momencie jemu
uświadomiona. Kiedy wpłyną negatywne recenzje, to niektórzy nauczyciele akademiccy poklepią
go po ramieniu i zapewnią o rzekomo nierzetelnych opiniach.
Trzeba jednak znaleźć winnego. Najlepiej, jeśli będzie nim ten, kto nie recenzował pseudonaukowych osiągnięć, ale zgodnie z obowiązkiem odpowiedniego organu musi przedstawić wszystkie recenzje. Wśród nich były też negatywne oceny profesorów, którzy zapoznali się z rozprawami kandydata i potwierdzili, także swoją obecnością w
czasie posiedzenia rady, że poziom kompetencji okazał się żenujący. Tym samym
nie poparli wniosku o nadanie mu przez Prezydenta RP tytułu
profesora.
W żadnym akapicie odwołania od tego postanowienia, a potem w złożonej skardze do Wojewódzkiego Sądu
Administracyjnego ów kandydat nie przyznał, że recenzenci mieli merytoryczne racje
odmawiając poparcia jego wnioskowi. Natomiast krytykę skierował w sądzie pod adresem członka rady, przywołując dyskusję z posiedzenia innej jednostki naukowej, która
dotyczyła nieznanego mu postępowania habilitacyjnego.
Zgodnie z
procedurą organu centralnego recenzenci takiego wniosku są losowani. W tym przypadku dostrzegli niską wartość naukową publikacji kandydata, uzasadniając to w swoich
opiniach. Zakomunikowali naukowemu środowisku powody odmowy poparcia
komuś, kto nie spełnił w swoich badaniach naukowych kryteriów.
Morał z tego wynika taki: jeśli ktoś chce wprowadzać w
błąd członków rad naukowych i opinię publiczną tylko dlatego, że nie akceptuje rzeczowo uzasadnionych
argumentów o braku naukowych kompetencji (niezależnie od posiadanego stopnia naukowego), to
musi liczyć się z tym, że prędzej czy później zostanie to zdemistyfikowane.
Posługiwanie się argumentacją ad personam nie jest skuteczne tym bardziej, gdy
jest manipulacją faktami i wynika z własnej niewiedzy.
Członkowie stosownych organów podejmują decyzję nie będąc w swoim skłądzie recenzentami w
postępowaniach o nadanie stopnia naukowego czy tytułu profesora. Referują i poznają dane oraz argumenty, jakie są
zawarte w recenzjach tych, którzy zostali wylosowani do zrealizowania
powinności eksperckiej. Wyniki głosowania są pochodną pięciu recenzji.
Niektórzy kandydaci mają poczucie goryczy wówczas,
jeśli recenzje ich osiągnięć są nierzetelne, oparte na nieuzasadnionym naukowo
preferowaniu paradygmatu badań jako jedynie słusznego, czy kiedy oceniający
eksperci kierują się różnicami światopoglądowymi lub ukrytymi uprzedzeniami. W
tym jednak przypadku tak nie było.