musi skutkować tym, że także ten obszar sfery publicznej, który jest finansowany z budżetu państwa, a zatem z naszych podatków, powinien być profesjonalnie zarządzany tzn. tak, by zaplanowane środki były wydatkowane właściwie, poprawnie, efektywnie, zgodnie z najwyższymi standardami i gospodarnością. Tak nie było, nie ma i obawiam się, że - jak długo szkolnictwo będzie bez nadzoru społecznego (bo przecież kontrola Sejmu jest pseudospołeczną, jako że dzieli się tu oświatowe szaty pod dyktando interesów partii politycznych) - nie będzie.
Tym samym nie ma co się dziwić, że każdy egzamin państwowy, a także wydatkowane środki na tzw. egzaminy próbne, był, jest i będzie obciążony błędami merytorycznymi i strukturalnymi, których sprawcami są dla nas bezimienni, a dla MEN i CKE chronieni -"swoi tfórcy" testów, którym trzeba dać zarobić. Co z tego, że każdego roku specjaliści alarmują, dziennikarze wyciągają przykłady niechlujstwa, niestaranności, niekompetencji na jaw, skoro i tak nie ma to znaczenia, gdyż mechanizmy funkcjonowania centralistycznie sterowanych instytucji od lat mają wkomponowany brak samokontroli. Tu każdy jest mędrkiem sam dla siebie. Ważne, by ktoś ważny stał za jego plecami, podpisał umowę o dzieło czy o pracę, a jak coś nie wypali, to przecież już przyzwyczailiśmy się do tego, że tak być może, a nawet musi. Nawet b. kurator Jerzy Lackowski przyznaje, że CKE powinno być instytucją działającą niezależnie od MEN, niepodlegającą żadnym naciskom administracyjnym.
Tegoroczną "wpadkę" CKE ujawnił jeden z nauczycieli gimnazjum, a sprawę opisała lokalna prasa. Już mu współczuję, bo wprawdzie stał się bohaterem obywateli, rodziców i ich dzieci, ale zarazem jest wrogiem numer 1 na liście tropicieli niekompetencji, ignorancji, a tym samym braku odpowiedzialności tych, którzy w ramach swoich obowiązków służbowych powinni wykonywać je z pieczołowitością. To jednak jest niemożliwe, bo zatrudnia się w centralnych instytucjach oświaty właśnie "swoich", znajomych i krewnych królika, byle tylko mieli kasę i legitymację służbową. Chroni ich powaga urzędu, którego status kompromitują tak jego zwierzchnicy, jak i zatrudnbiani w nim psuedospecjaliści. Tu trzeba mieć albo legitymację partyjną - obecnie w modzie jest PO i PSL, albo legitymację prorządowych związków zawodowych, albo rodzinne, przyjacielskie czy towarzyskie koneksje. I o tym mówi prof. Krzysztof Konarzewski, były dyrektor CKE: - "Testy przygotowywane są w sposób amatorski i brakuje nadzoru nad pracą osób, które to robią".
Pięknie. Społeczeństwo utrzymuje tych pseudospecjalistów, ale także tych, którzy im powierzają zadania publiczne. Anonimowość ma chronić przed odpowiedzialnością tak ich, jak i ich protektorów. To czekamy na kolejne błędy Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, która sama nie zdaje egzaminów od początku swojego istnienia. Zapomina się o tym, że za błędy najwyższą cenę płacą uczniowie. Nic dziwnego, że w naturalny sposób tracą zaufanie do władz oświatowych, a tym samym do instytucji państwowych, które zaprzeczają swoim ustawowym funkcjom.
To zaśpiewajmy, jak po EURO 2012 - "Nic się nie stało, w CKE - nic się nie stało, nic się nie stało, w CKE nic się nie stało..."