31 grudnia 2010
Kropeczka nad „i”, czyli dlaczego nie jest warta skórka za wyprawkę
Spotkałem w Warszawie przed posiedzeniem rady wydziału Profesora, z którym przez kilkanaście lat zasiadałem w Radzie Wydziału Nauk o Wychowaniu UŁ. Miłe są spotkania po latach. On jest już emerytowanym profesorem, ale nadal bardzo aktywnym zawodowo, właśnie otwierającym kolejny przewód doktorski, ja zaś od kilku miesięcy nie jestem związany z żadną łódzką uczelnią. Świat jednak jest mały, a ludzie uwielbiają plotki, szczególnie te, które dotyczą znanych im osób. Pierwsze, co mi ów Profesor powiedział, po przywitaniu się ze mną, to, że ponoć na skutek jakiegoś konfliktu, kanclerz WSP w Łodzi odwołała mnie z funkcji rektora. Postanowiłem więc przeciąć krążące jeszcze tu i ówdzie plotki, by zamknąć ten rok na zawsze i nie podejmować kwestii, które nawet nie zasługują na więcej uwagi. Chyba, że będą one miały charakter istotny z punktu widzenia szeroko rozumianej debaty publicznej na temat kształcenia pedagogów czy niepublicznego szkolnictwa wyższego w ogóle. Wówczas nie omieszkam podzielić się własnymi doświadczeniami i wiedzą, gdyż nie ma nic gorszego, jak brak świadomości tego, co ma miejsce wokół nas, w związku z nami czy instytucjami, które powinny służyć określonym wartościom, a im niestety zaprzeczają. Spojrzenie ponadinstytucjonalne, wykraczające poza ramy jednej placówki pozwala dostrzec podobne czy tożsame błędy w innych, mających do realizowania te same funkcje i zadania.
To ja podjąłem decyzję o rezygnacji z funkcji rektora, a w jej konsekwencji także profesora WSP w Łodzi, by w sposób jednoznaczny zakomunikować, że właściciel uczelni nie jest godny tego, bym chciał z nim w jakimkolwiek zakresie i formie dalej współpracować. Nie ma to nic wspólnego z uczelnią jako określoną instytucją akademicką, jej nauczycielami akademickimi czy pracownikami administracyjno-technicznymi. Do niektórych mógłbym mieć takie czy inne zastrzeżenia, ale jako pełniący funkcję rektora doskonale radziłem sobie z rozwiązywaniem bieżących problemów w pracy z nimi.
Kto nie wywiązywał się z podjętej funkcji, to po prostu musiał z niej ustąpić, by nie przynosić szkody całej społeczności (pomijam tu tych, którzy sami rezygnowali na skutek tych samych problemów, których ja doświadczyłem później jako rektor w relacjach z pracodawcą). Nie mogłem godzić się na to, by bałagan, nierzetelność i stosunek do podstawowych obowiązków był tolerowany w sytuacji, gdy nieprzestrzeganie obowiązujących wszystkie szkoły wyższe standardów groziło zakwestionowanie uprawnień przez Państwową Komisję Akredytacyjną. Na szczęście były w kadrze osoby, które potrafiły dodatkowym wysiłkiem nadrobić czyjeś zaległości, naprawić szkody i doprowadzić funkcjonowanie określonych komórek do właściwego stanu. Byłem i jestem im niezmiernie za to wdzięczny, gdyż pokazywało to, że często wbrew sprzyjającym okolicznościom można osiągać wysokie standardy pracy. Odszedłem, ponieważ kanclerz dążyła do skupienia całej władzy w swoich rękach, co zresztą określane jest mianem „zarządzania kanclerskiego”.
Być może są takie osoby, które lubią być w roli pionka czy marionetki, by bezrefleksyjnie, z narażeniem własnej godności, lojalnie i posłusznie godzić się na sprawowanie funkcji dla formalnego jedynie porządku, w rzeczywistości jednak niewiele mając do powiedzenia, gdyż każdy ich ruch jest kontrolowany i sterowany przez właściciela. Nie ma zatem mowy o autonomii akademickiej, a w ślad za tym o autonomii tego, co jest najważniejsze w szkolnictwie wyższym, tzn. suwerenności procesu naukowo-badawczego i jakości proces o kształcenia. Mnie taka relacja nigdy nie interesowała. W momencie, kiedy nagromadziło się tyle powodów, dla których moja rola musiałaby zakończyć się tym, czym finalizowana była rola niektórych rektorów innych niepublicznych szkół wyższych (także w Łodzi), stwierdziłem, że „nie jest warta skóra za wyprawkę”.
Nie ulega wątpliwości, że kryzys spełnia funkcję oczyszczającą i terapeutyczną, gdyż odsłania prawdziwe oblicza i interesy ludzi zaangażowanych czy włączanych w konflikt. Zmienia mapę relacji międzyludzkich, tworzy nowe obszary dystansu i wykluczeń oraz nowe centra. Przyczyną tego kryzysu stała się przyspieszona korozja zaufania do władzy (w tym do wytwarzanych przez nią procedur i mechanizmów), a bez zaufania traci się punkt oparcia. Niekiedy zresztą sama logika gry, w które włączali się niektórzy „doradcy” podsycając stan pojawiających się napięć, w miarę własnego rozwoju zużywała i niszczyła swój dotychczasowy punkt oparcia. Nagły wzrost ryzyka musiał generować pytania i wątpliwości, niepokój i poczucie destabilizacji u każdego uczestnika gry. Musiało zatem, wcześniej czy później, dojść do załamania tożsamości instytucji, w której splot niewłaściwych relacji i kryzysu zaufania stawał się coraz bardziej widoczny.
Zapaść jest zawsze momentem prawdy, bowiem ujawnia procesy, które wcześniej były głęboko skrywane i wydobywa na powierzchnię ich właściwe oblicze. To właśnie przedłużająca się faza dyskretna kryzysu w instytucji , w trakcie której miałem do czynienia z wadliwymi relacjami i błędną konceptualizacją funkcji osób pełniących funkcje kierownicze w uczelni sprawiła, że następowała z każdym niemalże tygodniem lawina zdarzeń, które jak kula śniegowa powiększały skalę problemów małych, banalnych do wielkich i poważnych.
Konflikt między dyktatem mocy i dyktatem idei tracił swoją moc sprawczą, prowadząc uczelnię ku stanowi kryzysu, gdyż jako rektor nie miałem wpływu na masę krytyczną procesów, które wiązały się z finansowaniem nie tylko sfery kadrowej (a ta jest kluczowa dla jakości kształcenia i badań naukowych), ale i na procesy związane z wizerunkiem uczelni, upowszechnianiem dorobku jej pracowników (publikacje, konferencje, współpraca zagraniczna), gdyż te zależały od czyjegoś widzimisię, od tego, kogo się lubi, a kogo nie, kto się komu podoba, a kto nie itp. Przestało być już nawet klarowne to, co miało być „realnością” władzy, skoro kontrolę poprawności zapisów w sferze badań naukowych przeprowadzała komisja składająca się z osób nie mających kompetencji merytorycznych. Tak więc dochodził do tego wszystkiego dyktat formy, bezwstydnej arogancji i ignorancji, przy równoczesnym skrywaniu spraw kluczowych dla poprawnego funkcjonowania szkoły.
Nie muszę pracować w szkole, w której pełniona przez mnie rola obciążałaby mnie odpowiedzialnością za coś, co było generowane nie przeze mnie i nie przez moich współpracowników. To w imię odpowiedzialności za nich odszedłem, kiedy wiedziałem, że dłużej już nie mogę przyjmować na siebie błędów i niewłaściwych rozwiązań osoby prowadzącej uczelnię. Znane było moje stanowisko w tej kwestii, ale mając świadomość mojej determinacji możliwego odejścia, wybrany został wariant korzystny dla jednej strony. I żeby nie było wątpliwości – nie miałem i nie mam nic przeciwko temu. Szkoda jedynie, że wprowadzano w błąd tak mnie, jak i kadrę akademicką, która w większości zrezygnowała z pracy w uniwersytecie, bo przedstawiano jej inny wizerunek rozwoju oraz stworzono częściowo inne warunki, niż te, jakie były jej obiecywane. Właściciel ma prawo ze swoją firmą czynić co chce, bo to jest jego podmiot, jego własność. Ja jednak nie muszę godzić się na to, by pełnić w niej funkcję, która nie tylko z mocy ustawy „Prawo o szkolnictwie wyższym” jest określana jako „organ władzy jednoosobowej”.
Do czasu, kiedy mogłem tę funkcję pełnić w zgodzie z jej akademickim charakterem i etosem, to czyniłem. Kiedy okazało się, że nie jest to możliwe, bo takiej władzy nie życzy sobie właściciel, odszedłem. Na szczęście wolność obowiązuje obie strony kontraktu, a nie tylko jedną. Na własną pozycję naukową pracuje się przez długie lata, ale stracić ją dla blichtru, poczucia doraźnych korzyści w sytuacji, gdy ktoś chce uczynić nas jedynie środkiem do realizacji celów sprzecznych z uznawanymi przez nas wartościami, to już jest kwestia nie tylko ponoszonego ryzyka zawodowego, ale i utraty osobistej godności.
To nie mnie ta szkoła była potrzebna, tylko na odwrót. Moje poglądy na temat pedagogiki szkoły wyższej, sposobu jej uprawiania były i są publiczne, bo w przeciwieństwie do wielu osób wypowiadałem je i wypowiadam publicznie, by nie było wątpliwości, czego można ode mnie oczekiwać. Wiele powodów związanych z moim odejściem już opisywałem (także w blogu, w maju i czerwcu br.), więc nie mam zamiaru do nich wracać tym bardziej, że żaden z nich nie został zakwestionowany, gdyż faktów oszukać się nie da. Było ich znacznie więcej, ale nie wszystko musi być przedmiotem analiz publicznych. Życie zresztą potwierdza słuszność mojej decyzji, a wielu współpracownikom otworzyło oczy na to, co do niedawna było tajemnicą poliszynela. Wszystkim moim współpracownikom życzyłem i życzę jak najlepiej, podobnie jak właścicielce szkoły. Zamykam rok 2010 w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, z satysfakcją z wielu osiągnięć i także z doświadczeniem wartości postaw części osób, które współprzeżywały ze mną sytuację, jaka miała miejsce w tej szkole. Ta refleksja przyda mi się w dalszej mojej pracy akademickiej, bo wyczuliła mnie na postawy, z którymi dość rzadko spotykałem się w moim środowisku uniwersyteckim, a budzą pewną odrazę.
Analizowanie przestrzeni akademickiej z różnych punktów widzenia pozwala dostrzec etapy ustanawiania prawdy i kłamstwa, które rzutują na każdego z nas. Człowiek uczy się przez całe życie, więc i dla mnie była to swoistego rodzaju andragogika. I to jest optymistyczne, bo to oznacza, że jeszcze chcę się czegoś uczyć. Co ważne – uczenie się zawsze było dla mnie aktem wolności. Nie da się bowiem latać z zawiązanymi skrzydłami. Życzę zatem więcej wolności, czujności i odwagi, a nade wszystko zdrowia i spełnienia własnych marzeń w godnych ku temu warunkach. Słowa wdzięczności za wszelką okazywaną mi życzliwość i dobro kieruję do wszystkich tych, którzy okazywali ją bezinteresownie! Życzę sukcesów i pomyślności w nadchodzącym Nowym Roku 2011!