15 listopada 2010
Akademickie bicze
Jak bumerang powraca na łamy prasy temat oceniania profesorów przez studentów (zob. R. Czeladko, Los profesora w rękach żaka, Rzeczpospolita 15.11.2010). Można rzecz jasna zapytać, dlaczego akurat profesorów, skoro stanowią oni mniejszość w uczelniach publicznych i niepublicznych? Nie mam nic przeciwko temu, by studenci opiniowali ich pracę dydaktyczną, a zatem, także i moją, ale dlaczego czynić z tego istotny element naprawy akademickiej dydaktyki, skoro jest on w niej najmniej istotny? To, że profesor jest zawsze przygotowany do zajęć, wynika z jego dorobku naukowego, kultury osobistej i pasji dzielenia się wiedzą oraz umiejętnościami z innymi. Jeśli ktoś jest profesorem, prowadzi badania naukowe, uczestniczy w projektach międzynarodowych, organizuje konferencje naukowe, to w żadnej mierze nie jest mu potrzebny do jeszcze większej stymulacji własnej aktywności (czy do dyscypliny pracy) środek w postaci studenckiej oceny.
Chyba, że jakiś nauczyciel akademicki posiada mianowanie na tytuł profesora, ale swoją pracę akademicką traktuje już tylko i wyłącznie konsumpcyjnie, hedonistycznie, a więc uważa, że z tego tylko powodu może nie przychodzić na zajęcia dydaktyczne, spóźniać się na nie lub je skracać, czytać z pożółkłych kartek „swoje” teksty jeszcze z okresu głębokiego PRL, zamieniając w nich przymiotnik socjalistyczna na społeczna (np. gospodarka), mówić mało wyraźnie, zbyt szybko lub nie na temat, nie wymagać lub żądać od studentów zbyt wiele, nie zaliczyć, oblać lub kogoś ośmieszać, nie udzielać konsultacji, porad czy istotnych dla procesu studiowania informacji, nie stosować środków technicznego przekazu, itd., itd. Ale czy to jest profesor? W moim przekonaniu nie, nawet jeśli posiada dyplom krajowy lub zagraniczny, bo te ostatnie są dzisiaj na topie. To oznacza, że nim nie był, nie jest i nie będzie, choć może się ze swoim „kwitem na mądrość” (jak określił to jeden z moich kolegów) ubiegać o uczelnianą „zapomogę” w postaci comiesięcznej płacy. Takiemu wystarczy, że jest.
Nie tylko zresztą jemu, bo przecież są uczelnie głównie niepubliczne, w których właśnie takich „profesorów” zatrudnia się tylko po to, by spełnić ministerialny wymóg minimum kadrowego. W nich nikt nie będzie się przejmował ewaluacją zajęć studentów, bo i większość z nich nie jest nią zainteresowana, gdyż nie przyszli do „fabryki dyplomów” po to, by w niej studiować, by wspólnie z nauczycielami „wytwarzać i przetwarzać wiedzę”, tylko – tak, jak ów „profesor” - otrzymać „zapomogę” w postaci zakupionego prawa do dyplomu. Oczywiście, jeszcze gdzieniegdzie czegoś się od nich oczekuje, podobnie jak i od tzw. „profesorów”, ale tylko gdzieniegdzie, bo gra w pozory w naszym kraju prowadzona jest z dużym doświadczeniem, we wszystkich niemal sferach, skoro w ekonomii mamy dowody na kreatywną księgowość, w służbie zdrowia - na złożone, a kosztowne choroby pacjentów czy w niektórych niepublicznych uczelniach na fikcyjnych rektorów.
Ocenianie nauczycieli akademickich przez studentów dotyczy zatem kadr stanowiących większość, czyli wykładowców ze stopniem naukowym doktora habilitowanego, doktora czy ze stopniem zawodowym magistra lub jemu pokrewnym. Jest ich tak dużo, że gdyby nie było ewaluacji ich zajęć, to zapewne nie można byłoby się wykazać tym, że uczelnia troszczy się o jakość kształcenia. Są takie jednostki akademickie, w których jest więcej profesorów, doktorów habilitowanych i doktorów, niż pobierających naukę studentów.
Są też takie szkoły wyższe, gdzie jest kilka tysięcy studentów na kierunku, ale kadra jest w mniejszości, bo na jej zatrudnieniu trzeba oszczędzać. Istotnie bowiem, los profesorów, a w tym przypadku doktorów i magistrów, zależy od liczby studentów. Im jest ich mniej, tym mniej może być nauczycieli, bo ktoś przecież musi sfinansować ów związek. Jeśli zatem resort nauki i szkolnictwa wyższego zwiększy uczelniom publicznym budżet na realizowane przez nie zadania dydaktyczne, w tym także na kształcenie praktyczne, zawodowe, kompetencyjne, bo studia I stopnia temu powinny służyć w pierwszej kolejności, to nie będzie problemu, by zatrudnić więcej nauczycieli akademickich z pasją dzielących się swoją wiedzą i profesją.
No i minister resortu musi zastanowić się nad tym, jakie przyjąć szczegółowe kryteria oceny jakości pracy nauczycieli akademickich, by ta nie była w jawnej sprzeczności z funkcją studenckiej ewaluacji. A tymczasem jest. Jeśli bowiem większość wśród akademickich kadr stanowią młodzi pracownicy naukowi i wykładowcy, to liczba zatrudnionych nie powinna rzutować na ocenę parametryczną jednostek, a więc i na dotacje na naukę i utrzymanie infrastruktury, skoro na równi z wynikami badań naukowych ważna ma być dydaktyka szkoły wyższej. Tak samo zresztą powinna ona być ważna, jak ma to miejsce w sektorze szkolnictwa niepublicznego, choć tam, zdarza się, że tylko po to, by rozwijać własny biznes, a nie troszczyć się o kwalifikacje swoich studentów. Ocena nauczycieli akademickich, bez względu na ich stopień i tytuł naukowy pod kątem ich wkładu w rozwój dyscypliny wiedzy powinna być zrównoważona z oceną ich pracy dydaktycznej.
Tymczasem jednak jest tak, że od doktorantów, asystentów (choć to stanowisko występuje coraz rzadziej) i doktorów wymaga się efektywnego prowadzenia badań naukowych i upowszechniania ich wyników w liczących się na świecie czasopismach czy publikacjach, a zarazem obciąża ich wysokim pensum dydaktycznym z koniecznością realizowania od kilku do czasami nawet kilkunastu przedmiotów, bo nie ma komu ich powierzyć, a przy tym płace są na niskim poziomie, to nie ma się co dziwić, że coś odbywa się kosztem czegoś, czyli dydaktyka kosztem badań naukowych lub na odwrót. Jak pisze Joanna Soćko w Tygodniku Powszechnym (46/2010) – ma tu miejsce „ani praca, ani naukowa”.
Jeśli zatem chcemy, by wszyscy nauczyciele byli poważnie oceniani, a więc nie tylko przez studentów, ale także przez odbiorców wyników ich pracy naukowo-badawczej, to nie twórzmy pozoru w postaci obowiązkowej, a więc formalnej troski o jakość. Ewaluacyjnym pejczem jakości się nie zapewni, ani w nauce, ani w dydaktyce. Zawsze bowiem można się uchylić przed jego uderzeniem.