29 czerwca 2010

Co różni szkoły wyższe?


Jeszcze rok akademicki się nie skończył, ale do końca czerwca jest czas na akademickie transfery wśród osób czynnych zawodowo, bo emerytowanym nauczycielom akademickim jest wszystko jedno, w której uczelni niepublicznej zapewnią sobie lepszy byt. Nie jest natomiast wszystko jedno tym, którzy pracują w uczelniach publicznych, a zastanawiają się nad przejściem do uczelni niepublicznej, i odwrotnie.

Jedni w dużej mierze coś na tym stracą, drudzy zapewne zyskają. Ci z uczelni publicznych, jeśli postanowili zatrudnić się od nowego roku w niepublicznej szkole wyższej, mogą już się pożegnać z poczuciem bezpieczeństwa, pewności i stałości zasad gry, mogą zapomnieć o tym, że będą podmiotami w procesie akademickim z prawdziwego zdarzenia (z małymi wyjątkami, do jakich zaliczają się te niepubliczne szkoły wyższe, które zdołały uzyskać pełne prawa akademickie, a więc w ramach danej dziedziny nauk mają uprawnienia do nadawania stopni i tytułów naukowych. Takich jest zaledwie kilka w skali kraju, a w przypadku pedagogiki – tylko jedna: Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu), mogą zapomnieć o tym, że istnieją jawne dla nich reguły rozwiązywania istotnych dla pełnionych ról spraw, klarowne zasady podziału środków finansowych, podstawy do nagradzania ich pracy naukowo-badawczej, dydaktycznej czy organizacyjnej. Wszystko bowiem będzie zależało od „widzimisię” prywatnego pracodawcy lub od dobrej woli nadzoru społecznego organu założycielskiego (jeśli takowy istnieje).

Co może stracić nauczyciel akademicki przechodząc z publicznej do niepublicznej szkoły wyższej jako podstawowego miejsca jego pracy? Wiele, bowiem w strefie wynagrodzeń musi zdawać sobie sprawę z tego, że jego płace nie będą rosnąć, jeśli nie będzie wzrastać z każdym rokiem akademickim liczba płacących za swoje studia studentów (a kto mu to zapewni?), a nawet jeśli ta liczba będzie wzrastać, to przecież właściciel szkoły nie ma obowiązku dzielenia się zyskami (jeśli nie uczyni tego wprost, to zrobi to w sposób zawoalowany) z kadrą akademicką. Z moich doświadczeń z procesu akredytacyjnego, jaki prowadziłem w PKA w uczelniach wyższych w naszym kraju wynika, że są takie szkoły, których właściciele zawierają umowy o pracę, deklarują określony poziom płac, po czym wycofują się z nich, gdyż nabór na studia okazał się zbyt niski i nie mają z czego zapłacić wynagrodzenia. Nie ma tu, jak w przypadku uczelni publicznych, trzynastej pensji, dodatku za staż pracy, premii i nagród (bo rektorzy nie są udziałowcami budżetu uczelni) z tytułu działalności naukowo-badawczej, dydaktycznej itp. Nie ma, bo zawsze znajdzie się jakiś powód, dla którego one być nie mogą (nie muszą). Nikt nie może zmusić właściciela takiej szkoły do wydatkowania zysku na cele, które są rozbieżne z jego interesem. A kto powiedział, że on musi być tożsamy z interesem nauczycieli akademickich?

Wystarczy jeden drobny skandal, medialna „nagonka”, nagła zmiana zainteresowań wśród abiturientów, a uczelnia zaczyna tracić także tych płatników, którzy do tej pory byli zainteresowani studiowaniem i płaceniem za studia. Z uczelni odchodzą studenci a wraz z nimi nikną środki finansowe. Jak wspomniał mi jeden z moich kolegów z UŁ, od ponad roku nie otrzymuje wynagrodzenia z uczelni niepublicznej, gdyż jej właściciel ciągle go zwodzi, że to są tylko drobne kłopoty, zatory finansowe czy zablokowane środki i lada moment zostaną mu wypłacone. Ale nie płaci tylko jemu, ale i innym pedagogom także. Wprawdzie ta uczelnia nie jest dla niego podstawowym miejsce pracy, więc ma jeszcze z czego żyć, ale niektórzy z wykładowców-drugoetatowców już szantażują studentów, że jak nie otrzymają wynagrodzenia z uczelni, to nie wpiszą im zaliczeń czy ocen z egzaminów. Tego typu szantaż skutkuje tym, że i tak zostaną z tej szkoły zwolnieni przez pracodawcę, choć – rzecz jasna – przed sądem pracy dojdą swoich należności. Krążą zatem od uczelni do uczelni, by wyczuć, czy w tej następnej będzie lepiej, pewniej, a może i korzystniej. Właściciele na tym bazują, bo wiedzą, że taki drugoetatowy nauczyciel musi się pocieszyć tym, że coś mu zapłacą, lub co jakiś czas, niż miałby nic nie zarobić.
Niektórzy właściciele takich szkół proponują niskie stawki wynagrodzeń, obiecując zarazem, że jak tylko sytuacja się poprawi, to na pewno będą podwyżki. Już krąży nawet dowcip o tym, jak to jeden z doktorów udał się do takiego pracodawcy i prosi:

- Szefie, muszę dostać podwyżkę, gdyż ja z tej pensji nie mogę wyżyć!
Na co uzyskuje odpowiedź:
- Niech się Iksiński najpierw zastanowi, jak wyżyje bez tej dodatkowej pensji…


Nie mają problemu z wynagrodzeniami w tych szkołach jedynie pełniący w nich kluczowe funkcje (nawet jak są na drugim etacie) i ci, co zostali zatrudnieni w nich jako podstawowym miejscu pracy. W miarę regularnie, w wielu uczelniach nawet bardzo regularnie, wynagrodzenie otrzymują pierwszoetatowi nauczyciele, gdyż to oni w dużej mierze zapewniają uczelni prawne podstawy jej bytowania. Nie wszędzie jest zatem źle.

Transfery kadrowe dotyczą głównie tej kategorii akademickich nauczycieli, gdyż rynek został już przesycony szkołami wyższymi prowadzącymi studia I stopnia (licencjackie) i teraz większe szanse utrzymania się na powierzchni, choć też pod pewnymi warunkami, mają te uczelnie, które prowadzą studia II stopnia (magisterskie). Na wagę złota są zatem zatrudnieni w szkole niepublicznej jako podstawowym miejscu pracy - doktorzy, doktorzy habilitowani i profesorowie, gdyż to od nich zależy zapewnienie minimum kadrowego do prowadzenia studiów na danym kierunku, ale też tylko do czasu i do pewnych granic. System kontroli tego sektora nie jest szczelny i nie jest w stanie zweryfikować, czy złożone przez tę kadrę deklaracje zostały rzeczywiście zrealizowane.

Pytam panią dziekan jednego z uniwersytetów, jak sobie poradzi w sytuacji, gdy od nowego roku akademickiego odejdzie z jej wydziału kilku doktorów habilitowanych? Ona jednak niczego się nie obawia. Owszem, słyszała o tym, że niektórzy jej profesorowie złożyli deklaracje o podjęciu pracy w niepublicznej szkole wyższej w tym samym mieście, ale kiedy ta szkoła uzyska zgodę z ministerstwa na prowadzenie studiów II stopnia, to i tak się w niej nie zatrudnią. To jest ponoć zawarte w ukrytym kontrakcie między nimi. Właściciel takiej szkoły będzie miał rok czasu na dostosowanie się do wymogów prawnych.

Ba, są już wyspecjalizowani w tej dziedzinie prawnicy, którzy zapewnią odroczenie negatywnych skutków, gdyby ujawniła to kontrola PKA. Można jeszcze dać ogłoszenie do prasy, że zatrudni się nawet emerytów (wystarczy ich pisemne oświadczenie) i wyjdzie się "na swoje", bo przeprowadzi rekrutację, kasa wpłynie, a wszystko inne jakoś się załatwi. Ci, którzy złożyli deklaracje o gotowości zatrudnienia się w takiej szkole, mają przecież prawo się rozmyślić. Wyrażenie gotowości zatrudnienia się nie jest bowiem obwarowane spełnieniem tego obowiązku. Nikt nie ponosi z tego tytułu żadnej odpowiedzialności. Na granicy ryzyka balansuje zatem nie tylko właściciel uczelni niepublicznej, ale i pozostała kadra, która podjęła ryzyko zatrudnienia, gdyż nie mogą być pewni, czy jakikolwiek skład kadrowy w niej się utrzyma.

W wyższych szkołach publicznych tego typu „gry” i manipulacje różnych uczestników tzw. procesu edukacyjnego są niemożliwe. W odróżnieniu od szkół niepublicznych są one pod kontrolą organów władzy państwowej (obowiązują tu ustalone przez ministra standardy, procedury, minima), organów władzy akademickiej (realny wpływ na procesy akademickie rady wydziałów i senaty), związków zawodowych (często nawet kilku w jednej uczelni) i opinii publicznej.