Na wydziale pedagogicznym jednego ze słowackich uniwersytetów pewna pani - doktor pedagogiki, pełniąca zresztą funkcję kierowniczą w jednej z polskich uczelni publicznych i zatrudniona zarazem w innej uczelni niepublicznej, postanowiła zatroszczyć się o swój awans naukowy – o uzyskanie stopnia doktora habilitowanego. Jak ktoś chce być samodzielnym pracownikiem naukowym, to jest oczywiste, że musi udowodnić nabycie w tym zakresie określonych kompetencji, wykazać się publikacjami, udziałem w konferencjach naukowych, wypromowaniem pedagogów, udziałem w zespołach badawczych lub indywidualnym prowadzeniem badań, współpracą zagraniczną itd., itd. Wspomniana pani doktor nauk humanistycznych powinna zatem podjąć pewien wysiłek umysłowy, poczytać, przeanalizować stan dotychczasowych badań w interesującym ją obszarze zagadnień i po opracowaniu własnej koncepcji przeprowadzić (zgodne z obowiązującymi w naukach humanistycznych standardami) badania naukowe, a następnie opublikować ich wyniki.
W tym jednak przypadku trud był nadaremny. Prawie żadnego artykułu, jak i żadnej książki nie napisała samodzielnie. W większości przypadków z jeszcze jednym doktorem. Można powiedzieć, że jej samodzielność okazała się połowiczna. W swoim „myśleniu" o sukcesie naukowym wybrała model półtuszy, to znaczy odcięcia z danych o opublikowanych artykułach czy książkach swojego współautora i zatuszowanie tego tak, by poza granicami kraju, gdzie przecież nikt nie ma możliwości sprawdzenia tego typu danych (a może i nie był tym zainteresowany), wszystko wyglądało na zgodne z obowiązującymi tam wymogami. Nie udało się. Ktoś jednak, przez zupełny przypadek, odkrył jej oszustwo, choć członkowie komisji naukowej nie dawali temu wiary. Nie mogło przejść im przez myśl, że Polka potrafi oszukiwać. Ot, taka naukawa półtusza – tu sza, tam sza…